Buch lesen: «Ziemia obiecana», Seite 15

Schriftart:

– Pani Zukierowa.

– Nie wiedziałem, że pani Zukier ma takie imię.

– Dawno się pan z nią widział?

– Muszę rozumieć pytanie, abym mógł na nie odpowiedzieć.

– Ach, pan nie rozumie! – powiedziała przeciągle z uśmiechem i błysnęła rzędem wspaniałych zębów spoza małych bardzo i wyciętych w łuk amora ust.

– Pani mnie indaguje118? – zapytał dość porywczo, bo go irytowało jej spojrzenie i ta chętka udręczania, jaka się przewijała w jej twarzy. Ściągnęła brwi lekko i patrzyła się w niego spojrzeniem Junony, do której była bardzo podobną.

– Nie, panie, ja pytam tylko o Lucy, o naszą serdeczną przyjaciółkę, bo i ja ją kocham nie mniej, może tylko trochę inaczej – dodała łagodnie.

– Muszę pani wierzyć, że pani Z. jest godną kochania.

– I jest godną niezapierania się tej miłości, panie Borowiecki. Żyjemy ze sobą jak dwie siostry i nie ukrywamy przed sobą nic – powiedziała z naciskiem.

– Więc? – zapytał stłumionym przez gniew głosem, bo zalała go złość, że Lucy wypaplała przed tą klasyczną lalką ich tajemnice.

– Więc trzeba mi ufać i starać się zasłużyć na moją przyjaźń, która nieraz może być bardzo pomocna.

– Dobrze. Zaczynam od tej chwili.

Przesiadł się na sofę i pocałował ją w obnażone ramię, bo była wygorsowaną pod pachy i tylko paski naszywane drogimi kamieniami trzymały suknię na ramionach.

– Tą drogą nie idzie się do wiernej, siostrzanej przyjaźni! – szepnęła, odsuwając się nieco, z uśmiechem.

– Ale przyjaźń nie powinna mieć tak cudownych ramion, ani być tak piękną.

– Ani nie powinna zdradzać takich gwałtownych, ludożerczych instynktów – powiedziała, wstając i rozprostowując swoje rozwinięte doskonale kształty, poprawiła troskliwie kunsztownie ufryzowane w wałki na skroniach blond włosy i rzekła, widząc, że i on podniósł się:

– Pan zostanie na chwilę, byliśmy ze sobą akurat tak długo, że mogą pana posądzić o miłość do mnie.

– Czyżby się pani gniewała na taką miłość?

– A Lucy, panie Karolu! Dobrzem powiedziała, że pan jest ludożercą.

– A raczej pięknożercą.

– Przyjmuję w czwartki, proszę przyjść trochę wcześniej!…

– Zobaczymy się jeszcze dzisiaj?

– Nie, bo ja zaraz wychodzę, opuściłam chore dziecko dla pana…

– Szkoda, że nie mogę wyrazić swojej wdzięczności tak, jak chciałbym! – zawołał z uśmiechem, ogarniając spojrzeniem jej gors wspaniały i szyję.

Zakryła się wachlarzem, skinęła mu głową i poszła, pokrywając uśmiechem pewne zakłopotanie.

– Panie Borowiecki, pani Trawińska o pana się dopomina! – zawołał Bernard. – Gdzież piękna dyrektorowa?

– Poszła siać oczami śmierć i zniszczenie – odrzekł.

– Nudna baba!

– Czy pan bywa na jej czwartkach?

– Cóż bym tam robił! Bywają tylko jej wielbiciele i kochankowie: przeszli, obecni i przyszli… Czekamy na pana!

Borowiecki czuł się tak znudzonym, że zamiast iść do Trawińskiej, chciał bokiem nieznacznie, przesunąć się do drzwi głównych i wyjść, ale, przechodząc obok portier sąsiedniego buduaru spotkał się oko w oko z Likiertową, swoją dawną miłością.

Cofnęła się z powrotem, a on, ciągnięty nieprzeparcie jej spojrzeniem, poszedł w ślad za nią.

Nie mówili ze sobą już od roku, rozeszli się nagle, bez jednego słowa wyjaśnień; spotykali się czasami na ulicy, w teatrze, witali się z daleka, jak obcy sobie zupełnie, a jednak często stawała przed nim jej twarz dumna i smutna, jak wyrzut cichy i bolesny.

Kilkakrotnie chciał mówić z nią, ale zawsze brakło mu odwagi, bo go trapiło, że nie miał jej co powiedzieć, nie kochał jej. A teraz to niespodziewane spotkanie oszołomiło i przeniknęło bolesną męką.

– Dawno pana nie widziałam – powiedziała spokojnie.

– Emma! Emma! – wyszeptał bezwiednie, wpatrując się w jej bladą twarz.

– Proszę państwa, w tej chwili rozpoczyna się koncert! – zawołała Endelmanowa, obrzucając ich spojrzeniem.

Jakoż zaraz rozległ się akompaniament fortepianu i czysty, dźwięczny sopran zalał melodią piosenki salon.

Wrzawa umilkła i wszystkich oczy utonęły w śpiewaczce.

Ale oni nic nie słyszeli prócz niespokojnego, trwożliwego bicia serc własnych. Emma usiadła na niskim, wspartym na smokach foteliku, osłoniętym od kominka ekranem, przez który złoty brzask ognia przeciekał i zabarwiał różem jej bladą, o liliowym tonie twarz, bardzo smutną twarz starzejącej się piękności.

Borowiecki stanął z boku i patrzył się spod spuszczonych nieco powiek na jej twarz jeszcze bardzo piękną, ale już poznaczoną pazurami czasu; na skroniach zapadniętych rozwijała się cała sieć drobnych zmarszczek zbiegała pod oczami, pod królewskimi oczami, których czarne źrenice, otoczone błękitnawymi białkami, jak u dziecka, świeciły ostrym blaskiem spod ciężkich, długich powiek, porysowanych siatką sinych i cienkich jak włosy żyłek.

Oczy były podkreślone również sinymi plamami, które przebijały się spod delikatnej warstwy bielidła.

Czoło wysokie i bardzo piękne było odsłonięte, bo miała czarne włosy, przeświecające srebrnymi nitkami, zaczesane na uszy, w których wisiały ogromne dwa brylanty.

Mocno purpurowe usta, bardzo wydatne, miały wyraz cierpienia, opuszczały się kątami ku silnie zarysowanym szczękom. A w całej twarzy i głowie lekko pochylonej czuć było znękanie, jakie bywa po długiej i bolesnej chorobie, bo nawet te jedynie młode usta wyglądały jak więdnący kwiat granatu – i miała w swej twarzy jakąś cierpką, melancholijną słodycz kobiet wyczerpanych miłością.

Jej delikatne rysy, odbijające natychmiast każde uczucie, jakie przewijało się przez serce i mózg, ściągały się nerwowo i drgały samymi odruchami wrażeń.

Była ubrana w ciemnofioletową suknię, przybraną przy odsłoniętym biuście mocno żółtymi koronkami, naszywanymi rubinami i ametystami; figurę miała tak zgrabną i wysmukłą, że można ją było wziąć za młodą dziewczynę, gdyby nie pewna sztywność pleców i opadnięcie ramion.

Siedziała, wachlując się lekko, nie patrzyła na niego, nie patrzyła na nikogo, chociaż jej promienne spojrzenia obejmowały cały salon, bo czuła jego oczy na swej twarzy i to spojrzenie, które paliło, przenikało jej rozgoryczone i smutne serce zarzewiem dziwnie palącego bólu.

Stał przy niej tak blisko, że słyszała jego oddech i skrzyp gorsu, gdy się pochylał, widziała jego rękę, którą się podpierał o żardinierkę, mogła podnieść oczy i nasycić się tym tak bardzo kochanym, tak bardzo wyczekiwanym, ale nie zrobiła tego, siedziała nieporuszenie.

Wiedział, że ona jest z tych kobiet, które raz tylko kochają, że to jedna z tych marzycielskich bluszczowych dusz, spragnionych idealnego życia, głuchych i ślepych na zwykłą codzienność, a pełnych namiętnych żądz kochania i oddawania się na wieczność całą ukochanemu, a równocześnie pełnych dumy i poczucia własnej godności.

To go właśnie irytowało najwięcej, bo wolał stosunek z kobietami pospolitymi, którym pod wykwintną zewnętrznością biją zwykłe serca samic lub sprzętów gospodarskich. Takie nie robią tragedii z miłostki przelotnej, kończą ją na łzach, na bezsenności, na drugim wreszcie kochanku, albo powracają do przerwanych chwilowo funkcji gospodarskich i zostają znowu tym, czym były przedtem, tj. niczym.

– Co ja jej powiem? – myślał znowu.

– Bardzo ładnie śpiewa, prawda?

Przerwała milczenie, nie patrząc na niego.

– Tak, tak! – odpowiedział prędko, goniąc wzrokiem śpiewaczkę, którą po skończeniu piosnki, otoczył tłum mężczyzn i odprowadzał do bufetu.

Fortepian zamilkł i gwar z większą siłą niż przedtem wionął po salonie.

Lokaje roznosili lody, konfitury, ciastka, cukierki i szampańskie, które co chwila hukało korkami.

– Czy pan już puścił w ruch swoją fabrykę?

– Nie jeszcze, dopiero koło jesieni to zrobię – odpowiedział zdumiony, bo był przygotowany na inne zupełnie zapytanie.

Spojrzeli sobie w oczy, zajrzeli aż do głębi dusz.

Emma opuściła pierwsza, bo źrenice jej zaszkliły się łzami i rzekła cicho:

– Z całej duszy życzę panu szczęścia we… wszystkim… a chyba… pan… wierzy… że mu szczerze… życzę…

– Jak nikomu.

– I zawsze jednakowo… bez zmiany…

Głęboki żal zadrgał w jej głosie.

– Dziękuję…

Pochylił głowę.

– Żegnam pana – powiedziała, powstając, ale takim tonem, że zadrgał i pod wpływem jakiejś nagłej obawy czy strachu zaczął szeptać gorączkowo:

– Emma, nie odchodź tak! Muszę się z tobą widzieć, jeśli nie zapomniałaś o mnie zupełnie, jeśli mnie nie masz za ostatniego nędznika, to pozwól mi przyjść do siebie, muszę z tobą mówić, chcę ci powiedzieć… odpowiedz mi chociaż słówko, błagam cię.

– Patrzą na nas! Żegnam pana. Nie mam panu nic do powiedzenia, przeszłość tak zamarła w moim sercu, że jej już nie pamiętam, a jeśli chwilami wspominam, to ze wstydem.

Powlekła przyćmionym łzami spojrzeniem po jego pobladłej twarzy i odeszła.

Te ostatnie słowa były nieprawdą, ale włożyła w nie całą swoją zemstę, której teraz idąc wolno przez salon tak bardzo żałowała, że miała nieprzepartą chęć powrotu do niego i rzucenia mu się do nóg, błagania o przebaczenie – ale nie powróciła, szła wolno, uśmiechając się do znajomych i zamieniając słowa i spojrzenia z nimi, a nie widząc prawie nikogo.

Przyjechała do Endelmanów umyślnie dla Karola, zdecydowała się na ten krok po długich miesiącach cierpień, po strasznych szamotaniach z tęsknotą i z miłością, które ją całą przepalały.

Chciała go widzieć i mówić z nim, bo na dnie jej dumnego serca, pod rumowiskami cierpień i zawodów, tlił się ostatni płomyk nadziei, że on ją kocha jeszcze, że tylko jakieś niewytłumaczone przyczyny rozdzieliły ich chwilowo, po których wyjaśnieniu i usunięciu…

A teraz wracała jak grób, w którym ostatnie ślady życia zgniły i rozpadły się w strzępy pokryte wielką, martwą cichością nocy wiecznej.

Borowiecki poszedł pomiędzy ludzi do bufetu, aby się orzeźwić, bo połknął jej słowa ostatnie, jak wilk połykając zamrożoną w tłuszczu sprężynę, która teraz rozprężała się z wolna i darła mu wnętrzności ostrym, przenikliwym bólem.

Byłby wszystko zniósł i łzy, i rozpacz, i wyrzuty, ale tej pogardy, jaką go spoliczkowała, znieść nie mógł, a znieść musiał, bo Endelmanowa go zabrała, aby mu pokazywać obrazy i zbiory dzieł sztuki, nagromadzone w kilku pokojach dosyć bezładnie, ale musiała go zaraz odstąpić Grosglikowi, który miał do niego jakiś interes.

Po śpiewach towarzystwo znowu się rozsypało.

Szaja otoczony swoim dworem, przeniósł się do bufetu, a w salonie panowała teraz Trawińska, otoczona gronem młodych kobiet, pomiędzy którymi były Mela i Róża.

Endelmanowa co chwila podchodziła do kogoś i szeptała tryumfująco.

– Cała Łódź jest u nas dzisiaj! Prawda, że się dobrze bawią?

– Cudownie! – odpowiadano, ziewając ukradkiem, bo się istotnie nikt dobrze nie bawił.

– Panie Endelman! – wołała na męża, spiesznie podbiegając krokiem baletowym, co przy jego cienkich nóżkach i dużym brzuchu, robiło śmieszne wrażenie. – Panie Endelman, do buduaru chińskiego każ pan zanieść lodów!

– Zaraz każę zanieść lodów, co? – odpowiadał, osłaniając dłonią ucho.

– I szampańskiego dla panów.

– Zaraz i szampańskiego dla panów.

– Prawda, że się dobrze bawią? – zapytała go po cichu.

– Co? Ślicznie, bardzo ślicznie, wypili prawie wszystko szampańskie.

Rozeszli się, bo Endelman zaglądał co chwila do bufetu, aby tam gospodarzyć i z pewną wyniosłą przykrością stwierdzać, że goście pomijali inne wina, a pili tylko szampańskie.

– Te chamy piją szampańskie, jakby to było Münchenbier119, co? – szepnął do Bernarda.

– Masz przecież jeszcze dosyć zapasów.

– Mam wino, ale oni nie mają wychowania, żeby tak pić, pić, jakby to nic nie kosztowało.

– Paradny jesteś, muszę to w Łodzi opowiedzieć.

– Co? no, nie bądź tak głupi Bernard.

Ale Bernard nie słuchał i ze śmiechem opowiadał Róży, przy której usiadł.

– Panowie, damy się nudzą same! – wołał Endelman do młodzieży, zgromadzonej w bufecie, aby ją odciągnąć od picia, nikt się jednak nie ruszył.

Bernard sam jeden bawił panie, siedział na wprost Trawińskiej i rozmawiał z nią, wyrzucając co chwila takie zabawne paradoksy, że czerwona głowa Róży pochylała się aż ku kolanom, żeby stłumić śmiech, a Trawińska śmiała się swobodnie i z subtelnie pobłażliwym śmiechem z jego błazeństw, a szukała oczami męża, który teraz rozmawiał z Borowieckim pod Dianą, tak żywo, że głosy ich chwilami słyszała.

Reszta towarzystwa nudziła się jak mogła.

Mada chodziła nieco senna i udawała, że się przygląda obrazom, a przysuwała się coraz bliżej do Borowieckiego.

Starsze panie drzemały w fotelikach lub skupione po buduarach opowiadały sobie nowiny, młodsze słuchały rozmowy Trawińskiej z Bernardem, i spoglądały ciężkim żałosnym wzrokiem w stronę bufetu, skąd huczały podniecane szampanem głosy mężów i ojców.

Z wolna nuda rozlewała się po salonie.

Patrzano na siebie obojętnie i jakby wrogo, jakby jedni drugim przypisując winę tego wspólnego nudzenia się.

Obejrzano stroje, otaksowano klejnoty, jakimi panie i panny były literalnie obładowane, obgadano i salon, i gospodarzy, i przyjęcie, i samych siebie, a teraz nie było już co robić więcej.

Nic tutaj zebranych nie łączyło, nie mieli nic wspólnego, zebrali się razem, bo pewien ton łódzkiego życia nakazywał bywać u Endelmanów, jak nakazywał zachwycać się ich galerią obrazów i ich zbiorami dzieł sztuki, jak nakazywał czasem bywać w teatrze, jak również nakazywał od czasu do czasu dać coś na biednych, narzekać na brak życia towarzyskiego w Łodzi, wyjeżdżać za granicę itd.

Naginali się z trudem do pewnych form przyjętych w świecie, a które były im obce i obojętne.

Właśnie prawie o tym samym rozmawiał Bernard.

– Pan Łodzi nie kocha? – przerwała mu Trawińska, aby skrócić zbyt długą tyradę.

– Nie, ale żyć bez niej nie mógłbym, bo nigdzie bardziej się nie nudziłem i nigdzie więcej nie spostrzegłem śmieszności.

– A, pan się zajmuje zbieraniem pewnych śmieszności.

– Potępiła pani uśmiechem moją zabawę.

– Niezupełnie, rada bym usłyszeć o celu tego zbierania.

– Myślałem, że pani będzie rada co usłyszeć z mego zbioru.

– Omylił się pan w przypuszczeniu, nie jestem ciekawa.

– Niczego? – zapytał trochę drwiąco.

– Przynajmniej bliźnich swoich.

– Jeśli ci są nudni, ach jak bardzo nudni! – szepnęła Toni żałośnie.

– Nawet kobiety pani nie obchodzą?

– Obchodzą mnie tyle tylko, ile wszyscy ludzie.

– A gdybym chciał opowiedzieć coś bardzo ciekawego, na przykład o pani dyrektorowej Smolińskiej, która w tej chwili wychodzi? – zapytał cicho.

– O nieobecnych tak samo jak o umarłych nie mówię nigdy.

– Może pani ma rację, bo i jedni i drudzy bywają nudni.

– A najbardziej ci pozujący na znudzonych – zawołała z naciskiem Róża, patrząc na niego ironicznie.

– Dobrze. Mówmy o obrazach, czy to nie właściwy temat dla pani? – zawołał podrażniony.

– To już lepiej o literaturze – podjęła Toni gorąco, która była słynną zjadaczką romansów.

– Pan czytał Bourgeta120La Terre Promise121? – zapytała nieśmiało, milcząca cały czas, ta zakurzona, z twarzą podobną do zatrzymanego zegara.

– Nie czytuję literatury jarmarcznej; w dzieciństwie czytałem Historię o Magielonie, Różę z Tannenbergu i podobne arcydzieła, to mi wystarcza na resztę żywota.

– Za ostro pan sądzi Bourgeta – odezwała się Mela.

– Być może, że ostro, ale sprawiedliwie.

– Dziękuję pani za poparcie – skłonił głowę przed Trawińską. – Czytałem jakąś książkę tego niby wielkiego pisarza, niby psychologa, niby moralisty, czytałem dosyć pilnie, bo zmusił mnie do tego rozgłos, jakim się on cieszy u nas, no i wydał mi się starcem lubieżnym, opowiadającym w tonie podniosłym, a z cynicznym uśmieszkiem, szkaradne historyjki.

– Może zaczniemy teraz mówić o kobietach, czy to nie właściwy temat dla panów? – zaczęła Trawińska złośliwie.

– Ha, to mówmy o tak nazywanej płci pięknej, kiedy już nie mamy zabawniejszego tematu.

Rozkrzyżował komicznie ręce, ale był zły na Ninę.

– Ostrożnie, bo pan nas obrażać zaczyna.

– Anioły ziemskie obrażać się nie powinny, że jednak ja mało mogę mówić o aniołach, bo ten rodzaj niewiele jest znany w Łodzi, odejdę i przyprowadzę kogoś, który w tej specjalności jest au courant122.

Powiedział dosyć twardo, podniósł się i zaraz przyprowadził Kesslera, młodego, chudego Niemca, o żółtych włosach, niebieskich wyłupiastych oczach i wielkich mocno wysuniętych szczękach, obrośniętych również żółtym zarostem.

– Robert Kessler! – zarekomendował, posadził na swoim miejscu i odszedł do grupy mężczyzn, którzy pod przewodnictwem Endelmana oglądali obrazy w długim, stanowiącym właściwą galerię pokoju.

– Panie Grosglick, patrz pan na tę Madonnę, to jest z Drezna Madonna.

– Śliczny obraz! – mówił przeciągle stary Liberman i włożywszy ręce w kieszenie, wypiął brzuch, pochylił głowę na piersi i przypatrywał się ramom obrazu.

– To jest obraz medalowany, patrz pan, tu stoi: „Medaile d’or123”, to jest obraz masiw i kosztuje grube pieniądze, co?

– Ile? – rzucił cicho Grosglick, gładząc wskazującym palcem lewej ręki, na którym błyszczał krwawnik oprawny w złoto, twarde czarne bokobrody, które mu oblepiały okrągłą twarz niby kotlety z kostką; wąsy i brodę miał wygolone starannie.

Podnosił brodę tak wysoko, że dwie fałdy skóry na grubym czerwonym karku zakrywały mu kołnierzyk i czyniły go podobnym do krótkiej wypasionej świni, usiłującej daremnie ściągnąć z płota wiszącą bieliznę; prawą rękę trzymał w kieszeni białej kamizelki.

– Ile? – powtórzył cicho, bo zawsze mówił cicho i z wielką powagą podniósł brwi, które ostrymi półkolami rysowały się na jego wypukłym czole i stanowiły mocny kontrast swoją czarnością z siwymi włosami i różową cerą twarzy.

– Nie pamiętam, bo tym się zajmuje mój sekretarz – odpowiedział niedbale Endelman.

– Patrz pan na ten obraz rodzajowy, to żywe prawie, to się rusza.

– Bardzo ładne farby! – mruknął któryś.

– I jeszcze ładniejszy kapitał, co?

– Ja, ja124! same ramy do taki landszaft kosztuje drogo – mówił z powagą gruby Knaabe, ze znawstwem stukając cygarniczką w brązowe ramy.

– Przecież pana stać nawet i na złote, panie Knaabe; bo kogo stać na kapelusz, tego musi być stać i na głowę – zaśmiał się Grosglick, który zawsze prawie popierał swoje wywody porównaniami.

– To jest genialne powiedzenie, panie Grosglick – zawołał Bernard, tłumiąc śmiech.

– Mnie stać i na to – szepnął skromnie bankier – Proszę panów, jeszcze jedna Madonna, to jest kopia z Cimabuego, ale lepsza od oryginału, ja panu daję słowo, że lepsza, bo ona kosztuje całe tysiąc rubli, co? – zawołał, zobaczywszy wątpiący uśmiech na ustach bankiera.

– Zobaczmy, ja bardzo lubię Madonny. Ja swojej Mery kupiłem Murrilowską Madonnę, jej to sprawia przyjemność mieć w swoim pokoju taki obraz, to czemu ja nie miałem kupić?

Obejrzeli w ten sposób kilkadziesiąt obrazów i stanęli pod wielkim mitologicznym malowidłem, zajmującym pół ściany i przedstawiającym Wejście do Hadesu.

– To duża sztuka – wykrzyknął z podziwem Knaabe.

Endelman zaczął objaśniać treść obrazów, ale mu żywo przerwał Grosglick.

– To jest zwykły grabarz, a to jest głupi obraz, po co malować takie smutne rzeczy! Jak zobaczę pogrzeb, to ja się później muszę leczyć, bo mnie przez parę dni boli w sercu. Kto ma umrzeć, to się nie utopi!

– Drugi numer koncertu, proszę panów do salonu! – zapraszała Endelmanowa.

– Powinszować państwu takiej galerii, powinszować – wołał bankier.

– Co oni będą wiprawiać w salonie?

– Służę panu programem, tam jest wydrukowane.

Bernard podał mu długi pasek surowego jedwabiu, ozdobiony ręcznymi malowidłami, na którym był po francusku wypisany program.

Wrócili do salonu, gdy się już przyciszyło, bo wynajęta para popisywała się jakimś dialogiem francuskim.

Mężczyźni skupieni przy drzwiach od bufetu, słuchali ze znudzonymi twarzami i powoli cofali się do porzuconych szklanek i kieliszków; kobiety natomiast słuchały z chciwością i pożerały oczami parę deklamatorów, udających młodych naiwnych kochanków, którym się zdarzył wypadek, że na przejeżdżających napadli w górach zbójcy, zabrali i rozdzielili.

Spotkali się właśnie i opowiadali swoje przygody z takim naiwnym cynizmem, z takim eleganckim wyuzdaniem, że panie trzęsły się ze śmiechu i co chwila biły entuzjastyczne brawa.

– Ach, mon Dieu125, mon Dieu! Très joli, très joli126! – wykrzykiwała głośno z zachwytu uklejnotowana jak sklep jubilerski pani Cohn, żona jednego z fabrykantów i jej małe, zarosłe tłuszczem oczka tryskały łzami zadowolenia i tak się bawiła doskonale, że trzęsły się jej tłusto nalane policzki i ramiona podobne do wałów obwiniętych w czarny jedwab.

– Co oni cię kosztują, Endelman? – zapytał cicho Grosglick.

– Sto rubli i kolację, ale to warto tysiąc, bo się goście dobrze bawią.

– To jest dobry pomysł, na imieniny żony muszę ich zamówić.

– Zamów pan zaraz, to ustąpią dobry rabat – szepnął mu Bernard przez ramię i przesunął się do Meli, siedzącej poza wszystkimi samotnie, bo Róża siadła w pierwszym rzędzie, aby nie stracić i słowa z dialogu.

– Budzę cię, Mela! O czym marzysz?

– W tej chwili myślałam o tobie – szepnęła cicho, podnosząc na niego swoje szare oczy

– Nie, myślałaś o Wysockim! – syknął i gniewnie obrywał hiacynty rozkwitłe, stojące na stoliczku, obok którego usiadł.

Patrzyła na niego zdumionymi i jakby wylękłymi oczami.

– Mogłam tak samo myśleć o L. Landau, o którym ze znajomych, jakich nazwiska mogłeś wymienić z równą domyślnością, jeśli nie uwierzyłeś moim słowom

– Przepraszam cię, Mela, zrobiłem ci przykrość?

– Tak, bo wiesz, że nigdy nie mówię tego, czego nie myślę.

– Daj mi rękę.

Wysunęła mu dłoń obciśniętą w białą rękawiczkę z szarym wyszyciem.

Odpiął guziczki i pocałował ją w dłoń dosyć mocno.

– Skoro Wysockiemu wolno, wolno i mnie! – tłumaczył, gdy mu dosyć ostro wyrwała rękę. – Ale, a propos Landaua. Mówili mi na mieście, że wychodzisz za niego, czy to prawda?

– A coś odpowiedział tym, którzy ci mówili o moim małżeństwie?

– Że to pogłoska, która się nigdy nie sprawdzi.

– Dziękuję, bo się istotnie nie sprawdzi. Daję ci słowo, że za niego nie wyjdę – dodała silniej, widząc niedowierzanie w jego oczach.

Po jego chudej nerwowej twarzy przeleciał błysk zadowolenia.

– Wierzę ci, ja ani chwili nie przypuszczałem, żebyś mogła iść za niego. Ty i taki kantorowicz ordynarny, przecież to zwykły macher127 bez wychowania, brudny Żydziak. Wolałbym już w ostatnim razie Wysockiego dla ciebie.

Błysnęła oczami, lekki rumieniec mgłą różu powlókł jej twarz, spuściła powieki pod jego badawczym wzrokiem i poprawiając bransoletę, szepnęła:

– Nie bardzo lubisz Wysockiego?

– Cenię go jako człowieka, bo jest prawym i dosyć rozumnym, ale nie cierpię go jako twojego wielbiciela.

– Mówisz, aby mówić, bo dobrze wiesz, że nikt nie jest mniej moim wielbicielem od niego – powiedziała niby szczerze, bo chciała wyciągnąć z Bernarda, jeśli wiedział, jakie szczegóły o Wysockim.

Przypuszczała bowiem, że jeśli się przyjaźnią, to i zwierzać się muszą przed sobą.

– Wiem co mówię. On jeszcze z tej miłości nie zdaje sobie sprawy, ale już cię kocha.

– Cóż z tego, kiedy on katolik! – zawołała bezwiednie, zdradzając się ze swojej tajemnicy.

– A, tak rzeczy stoją! Winszuję ci, winszuję! – szeptał wolno i zjadliwy żrący uśmiech okolił mu cienkie usta.

Rozgarnął niedbałym ruchem czarne kędzierzawe włosy, pokręcił małe wąsiki i powstał; na jego delikatną wybitnie semicką twarz padł jakiś cień rozdrażnienia czy też gniewu.

Nozdrza mu drżały ze wzruszenia tłumionego, a czarne, o oliwkowym odcieniu oczy biegały niespokojnie po jej twarzy.

Wykręcił się i odchodził bez słowa.

– Bernard! – zawołała za nim prędko.

– Zaraz powrócę – powiedział, odwracając do niej twarz już spokojną, przez którą wił się tylko zwykły pogardliwy uśmiech.

Mela nie zwracała uwagi na jego rozdrażnienie, bo to co powiedział, zatopiło jej serce w dziwnie rozkosznym cieple. Siedziała z przymkniętymi oczami i wciągając silną woń hiacyntów, szeptała, upojona wielką radością i szczęściem:

– Więc to jest prawda?

Ale jej radość przerwały grzmiące brawa, jakimi ogólnie zasypywano dialogistów, gdy skończyli.

– Très joli, mon cher128 Bernard! – wykrzykiwała jeszcze Cohnowa, wycierając załzawione oczy i mokrą od tłuszczów twarz, do Bernarda, który przechodził obok niej.

– Ona mówi francuszczyzną krowy hiszpańskiej – szepnął do Trawińskiej, która szukała oczami męża.

Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi.

– Może państwo zechcą nie opuszczać swoich miejsc, co? – mówił podniesionym głosem Endelman.

Jakoż i zaraz lokaje wynieśli pod okno sztalugi i ustawili je w świetle, a na znak Endelmanowej odkryli zasłonę.

– Proszę państwa do obrazu! do nowego arcydzieła! proszę oglądać! Panie Endelman, każ pan podnieść story.

Skupili się wprost płótna uwieńczonego wieńcem laurowym, z którego wychylała się scena morska Kray’a; kilka nimf odpoczywało na skale, wynurzającej się spod błękitnych cichych wód jakiejś południowej zatoki.

Magnoliowe drzewa pokryte kwiatem, podobne do stożkowych bukietów, kładły różowy ton na szafiry wód, które z jakąś pieszczotą marszczyły się i biły w zielone skaliste brzegi.

Kilka mew zataczało kręgi nad nimfami, a z boku, z lasu laurów o błyszczącej zieleni jasnej, z drzew migdałowych i magnolii wychylały się wielkie ciała centaurów, pokryte rudym włosem, z twarzami błyszczącymi żądzą.

Nad całym krajobrazem leżała wielka słodka cisza upalnego dnia, przesycona zapachami kwiatów, szmerem morza i barwami turkusowego nieba, które się rozlewało w wielką roztocz i w głębi obrazu łączyło się w jeden ton z morzem.

– Czemu one bez ubrania?

– Bo im gorąco.

– Jak pan chcesz, panie Grosglick, żeby się one kąpały!

– To scena mitologiczna, panie Grosglick.

– To jest przede wszystkim goła scena.

– Cudowny obraz, zachwycający! – wołały panie.

– Nu, a gdzie tu leży ich ubranie, dlaczego tu ubranie nienamalowane, ten malarz to musi być fuszer.

– To są przecież nimfy, panie Cohn.

– Cohn, ty się tak znasz na nimfach jak… nimfy na tobie – zawołał Grosglick.

– Panie Cohn, żeby Kray był fuszer, to jego obraz nie byłby u mnie, pan wie – rzekła wyniośle z politowaniem Endelmanowa.

– Mój mąż się nie zna na tym, on się zna na barchanie – tłumaczyła Cohnowa tak gorąco, że kilka osób wybuchnęło śmiechem.

– Jakie to śliczne! Jakie to morze prawdziwe, zupełnie takie same jakie było przy naszej willi w Genui. Myśmy byli w przeszłym roku w Genui.

– W Biarritz też jest dużo wody, ale ja nie lubię patrzeć, bo mnie się zaraz niedobrze robi.

– Ale niechaj państwo uważają, że to morze prawie słychać, o! a te kwiaty są tak ładne, jakby były robione i pachną prawdziwie – szeptała Endelmanowa, usilne zwracając uwagę zebranych na obraz, bo zaczynali już odchodzić.

– Farbę czuć – zawołał Knaabe, pochylając się do obrazu.

– Ale, bo widzicie państwo, kazałam obraz powerniskować.

– Przez to barwy straciły na świeżości i poczerniały, a potem129 warstwa werniksu błyszczy się tak, że trudno przez to co zobaczyć – tłumaczyła jej Trawińska po cichu, bo sama dosyć odczuwała malarstwo.

– Ja lubię, żeby był glanc130! Mnie jest wszystko jedno; landschaft131, scena rodzajowa, mitologiczna czy historyczna, ja wszystko kupuję, bo my możemy sobie na to pozwolić, ale ja lubię, żeby moje obrazy miały glanc! To porządniej wygląda – tłumaczyła się głośno i tak szczerze, że Nina musiała przysłonić twarz wachlarzem, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Bernard, czy ja nie mam racji?

– Zupełną, bo się nadaje większą wartość obrazowi. Któż trzyma rondle w kuchni, niewyczyszczone i bez glancu?

– Mon cheri, ty się śmiejesz ze mnie, a ja się i tak przyznaję, że lubię, aby wszystko wyglądało porządnie, nowo…

– Wiem, bo dlatego kazałeś poczyścić pomadką stare zbroje i chińskie brązowe figurki.

Róża roześmiała się z tych objaśnień i żeby zatrzeć ten śmiech, zawołała:

– Idę ojca przyprowadzić do obrazu.

I poszła zaraz do bufetu, gdzie Szaja siedział z Müllerem i prosiła go, żeby szedł.

– Po co mi taka ekspozycja! Mnie tu jest dobrze z panem Müllerem. Ja morze znam, co to jest za wielkie widowisko? Trochę większa sadzawka od mojej, jaką kazałem wykopać w moich dobrach. Kipman, ja cię kiedy zaproszę do moich majątków ziemskich! – zwrócił się do starego przyjaciela, który siedział przy bufecie.

– Jakże się panu wydała moja bratowa? – pytał Bernard Borowieckiego.

– Bądź co bądź wyjątkowa kobieta. Kupuje obrazy, zbiera galerię.

– Aby się nią chwalić. Ta galeria wynosi ją we własnym mniemaniu ponad tę ordynarną, ciemną masę milionów. To kwestia nie potrzeby, zamiłowania, sztuki, a wprost ambicji.

– Mniejsza o powody, bo czy są takie lub inne, zgromadziły zawsze dosyć pokaźną liczbę dzieł istotnie wartościowych.

– Ach, bratowa ma swój system. Jeśli się jej jaki obraz podoba, to długo chodzi koło niego, wypytuje się znawców o jego wartość, targuje go wytrwale dopiero wtedy, gdy już wie, że kupiwszy go, nic na nim stracić nie może.

– Przyjdzie pan do hotelu? Kurowski ma być dzisiaj.

– Przyjdę, bo nie widziałem go ze dwa miesiące.

– Może mnie pan usprawiedliwi przed braterstwem, ale wyjść zaraz muszę.

Uścisnął mu rękę i wyszedł niepostrzeżony.

Mrok już zalewał miasto, zapalone latarnie i wystawy sklepów, gdy się znalazł na Piotrowskiej.

Odetchnął z pewną ulgą na powietrzu.

Nie opuścił salonu Endelmanów zaraz po wyjściu Likiertowej, żeby nie zwrócono na to uwagi i nie zrobiono nowych plotek, które i tak dosyć szarpały imię Emmy.

Nudził się piekielnie, bo ani go nie obchodziło towarzystwo, ani produkcje koncertantów, ani obraz nowy. Był jeszcze ogłuszony tą dziwną rozmową z Emmą i jej ostatnimi słowami.

Nie mógł zrozumieć własnego stanu, bo nigdy przedtem nie czuł się tak bardzo zdenerwowanym i dotkniętym.

– Pogardza i nienawidzi! – myślał i bolała go ta pogarda i nienawiść coraz silniej.

118.indagować – badać, przepytywać, prowadzić śledztwo. [przypis edytorski]
119.Münchenbier (niem.) – monachijskie piwo. [przypis edytorski]
120.Bourget, Paul (1852–1935) – cieszący się uznaniem współczesnych pisarz fr., członek Akademii Francuskiej, twórca powieści psychologicznych i obyczajowych, m. in. La Terre promise. [przypis edytorski]
121.La Terre Promise (fr.) – ziemia obiecana. [przypis edytorski]
122.au courant (fr.) – na bieżąco. [przypis edytorski]
123.medaile d’or (fr.) – złoty medal. [przypis edytorski]
124.ja, ja (niem.) – tak, tak. [przypis edytorski]
125.mon Dieu (fr.) – mój Boże. [przypis edytorski]
126.très joli – bardzo ładnie. [przypis edytorski]
127.macher – kombinator, naciągacz, cwaniak, hochsztapler. [przypis edytorski]
128.mon cher (fr.) – mój drogi. [przypis edytorski]
129.potem – tu: poza tym. [przypis edytorski]
130.glanc (z niem. Glanz) – połysk, blask. [przypis edytorski]
131.landschaft (niem.) – krajobraz, pejzaż. [przypis edytorski]
Altersbeschränkung:
0+
Veröffentlichungsdatum auf Litres:
01 Juli 2020
Umfang:
720 S. 1 Illustration
Rechteinhaber:
Public Domain
Download-Format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip