Buch lesen: «Zwycięstwo», Seite 9

Schriftart:

– Pan nie wie dlaczego? Nie może pan zgadnąć? Ani rusz? Otóż dlatego, że mój zwierzchnik dobrał się przez ten czas do kasy kapitana. Rozumie pan teraz?

VII

– Zwykły złodziej!

Schomberg za późno ugryzł się w język i oprzytomniał zupełnie, widząc, że Ricardo cofa wargi w kocim grymasie; ale mimo to towarzysz „zwykłego sobie Jonesa” nie zmienił wygodnej, plotkarskiej pozy.

– Terefere! A jeśli on chciał mieć z powrotem swoje pieniądze, tak jak każdy oswojony sklepikarz, rzeźnik, szynkarz albo gryzmoła? Taki plugawy żółw jak pan i to ośmiela się wyrażać swoje zdanie o panu z panów! Prawdziwego pana nie tak łatwo poznać. Nawet i ja nie zawsze potrafię. Na przykład – wtedy, tamtej nocy, zwierzchnik pogroził mi tylko palcem w odpowiedzi. Kapitan zdziwił się bardzo i przerwał swoją głupią gadaninę.

– „Co takiego? co się stało?” – pyta.

– Co się stało! Było to ni mniej ni więcej, tylko odroczenie wyroku na niego.

– „Och nic” – odpowiada mój zwierzchnik. „Pan ma zupełną słuszność. To pień – nic innego, tylko pień”.

– Ha, ha! Nazywam to odroczeniem wyroku, bo gdyby kapitan plótł dalej, musiałoby się go jednak sprzątnąć. Ledwie się mogłem opanować, bo czułem, że drogocenny czas mija. Ale jego anioł stróż natchnął go widać, żeby zamilkł i poszedł spać. Wściekałem się ze złości nad straconym czasem.

– „Dlaczego nie dał mi go pan łupnąć po głupim czerepie” – pytam.

– „Tylko bez dzikości, bez dzikości” – mówi i grozi mi palcem z największym spokojem.

– Niepodobna opisać, jak prawdziwy pan zachowuje się w takich wypadkach. Nie zniecierpliwi się nigdy. To nie uchodzi. Nigdy pan nie zobaczy go w uniesieniu – nikt po nim nic nie pozna. Dzikość jest także w złym tonie – nauczyłem się przy nim i tego, i wielu innych rzeczy. Taką mam szkołę, że nie pozna pan po mojej twarzy, czy nie dźgnę pana za chwilę – a mógłbym w mig to zrobić. Mam nóż w nogawce od spodni.

– Nieprawda! – zawołał Schomberg z niedowierzaniem.

Pan Ricardo zmienił z błyskawiczną szybkością swoją omdlewającą, leniwą pozę i schyliwszy się, odsłonił broń, podciągając lewą nogawkę. Zaledwie Schomberg zdążył zobaczyć nóż, przytroczony do bardzo włochatej nogi, gdy pan Ricardo zerwał się, tupnął aby spuścić nogawkę i wrócił do niedbałej pozy z łokciem opartym o stół.

– Poręczniej tak nosić broń, niż by się zdawało – ciągnął, patrząc w zamyśleniu w szeroko otwarte oczy Schomberga. – Dajmy na to, że w ciągu gry wybuchnie jakaś mała sprzeczka. Schyla się pan, żeby podnieść upuszczoną kartkę i, kiedy pan się pokaże spod stołu, gotów pan dźgnąć – albo z nożem w rękawie czeka pan tylko, żeby go rzucić. Albo po prostu zsuwa się pan pod stół, kiedy się zanosi na strzelaninę. Nie uwierzy pan, jaką rzeźnię można z nożem w garści urządzić pod stołem takim tchórzliwym obdartusom, którzy knują coś złego: nie mogą zrozumieć z początku, co jest przyczyną krzyków, aż wreszcie opamiętawszy się, dają drapaka naturalnie ci, którzy mogą się ruszyć.

Róże, kwitnące na policzkach Schomberga w sąsiedztwie kasztanowatej brody, zbladły bardzo widocznie. Ricardo z lekka zachichotał.

– Tylko bez dzikości – bez dzikości! Prawdziwy pan to rozumie. Po co się denerwować? I nigdy nie wolno się cofać. Pan z panów się nie cofa. Ja, jak się raz czego nauczę, to już na zawsze. Tak! Grywaliśmy na równinach z obdartymi pastuchami po fermach – graliśmy uczciwie, uważa pan – a potem często musieliśmy walczyć o naszą wygraną. Grywaliśmy i na wzgórzach, i w dolinach, i na brzegu morza, i na pełnym oceanie – po większej części uczciwie. Na ogół to popłaca. Zaczęło się to w Nikaragui, wtedy jak rzuciliśmy szkuner i tych głupców szukających skarbu. W kasie kapitana było wszystkiego sto dwadzieścia siedem funtów i kilka dolarów meksykańskich. Muszę przyznać, że nie bardzo się opłaci łupnąć człowieka z tyłu za takie marne pieniądze; ale ten kapitan wisiał już na włosku – nawet mój szef nie mógł potem temu zaprzeczyć.

– „Czy pan chciał wtedy dać mi do zrozumienia, że pana obchodzi jedno życie ludzkie mniej albo więcej na tej ziemi?” – spytałem go w kilka godzin po naszej ucieczce.

– „Naturalnie, że nie” – mówi.

– „No więc dlaczego mnie pan zatrzymał?”

– „Jest pewien poprawny sposób brania się do rzeczy. Musisz się nauczyć przyzwoitości. A przy tym po co niepotrzebne wysiłki? Trzeba tego unikać – chociażby tylko ze względu na formy”. – To się nazywa przedstawiać rzecz po pańsku – tak to rozumiem!

– O wschodzie słońca wpłynęliśmy do zatoki i ukryliśmy się, na wypadek gdyby towarzystwu polującemu na skarb zachciało się przedtem na nas zapolować. I tak się też stało, do diabła! Widzieliśmy z daleka, jak szkuner płynął z wiatrem i z pewnością dziesięć lornetek przeszukiwało morze wzdłuż i wszerz. Za moją radą szef postanowił, że poczekamy na odjazd szkunera przed wyruszeniem w dalszą drogę. Siedzieliśmy tam w tej zatoce coś około dziesięciu dni – bardzo nam było zacisznie. Ale siódmego dnia wypadło zabić człowieka – brata tego naszego Pedra. To jest szczera prawda, że obaj polowali na aligatory. Mieszkaliśmy w ich szałasie. I zwierzchnik i ja nie umieliśmy wtedy prawie wcale habla Español29 – rozumie pan, mówić po hiszpańsku. Wybrzeże suche, przyjemny cień, pyszne hamaki, świeże ryby, dobra zwierzyna, to było dopiero używanie. Zwierzchnik rzucił im parę dolarów na początek; ale mieliśmy wrażenie, że mieszkamy u dzikich małp. Wkrótce zauważyliśmy, że coś dużo z sobą rozmawiają. Wpadła im w oko kasa, i skórzane walizki, i moja torba – miło im było popatrzeć na taki łup. Mówili pewno jeden do drugiego:

– „Z pewnością nikt się nigdy nie zgłosi po tych dwóch ludzi, którzy spadli jak z księżyca. Poderżnijmy im gardła”.

– Naturalnie! To było jasne jak słońce. W dodatku zobaczyłem, jak ten brat Pedra ostrzył za krzakiem diabelnie długi nóż i rzucał przy tym w prawo i w lewo dzikie spojrzenia, wypatrując, czy kto nie nadchodzi. Pedro stał obok niego i próbował ostrza drugiego wielkiego noża. Myśleli, że jesteśmy daleko od nich, na naszym posterunku przy ujściu rzeki, jak zwykle za dnia bywało; bo choć nie spodziewaliśmy się powrotu szkunera, ale zawsze lepiej się upewnić, a przy tym chłodniej tam było na skraju lasu, gdzie od morza szedł powiew. No i szef rzeczywiście tam się znajdował – leżał wygodnie na derce, w miejscu, skąd mógł widzieć horyzont – i tylko ja wróciłem na chwilę do szałasu, żeby wyjąć z torby trochę tytoniu. Nie odzwyczaiłem się jeszcze wtedy od żucia tytoniu i musiałem mieć zawsze w ustach kawał nie mniejszy od dziecinnej pięści.

Usłyszawszy to ludożercze porównanie, Schomberg mruknął cicho z obrzydzeniem: „Dajże pan spokój”. Ricardo poprawił się na krześle i spojrzał z upodobaniem na swoje wyciągnięte nogi.

– Jestem na ogół wcale30 chybki w nogach. Daję słowo, zdaje mi się, że mógłbym nasypać wróblowi soli na ogon, gdybym tylko spróbował. Nie usłyszeli mnie jakoś. Przypatrywałem się tym dwóm brązowym, włochatym bestiom z odległości mniej niż dziesięciu jardów. Mieli na sobie tylko białe perkalowe spodnie podwinięte wysoko nad kolanami. Nie odzywali się wcale. Antonio przykucnął na grubych udach, zajęty pocieraniem noża o płaski kamień; Pedro oparł się o drzewko i przesuwał wielki palec wzdłuż ostrza. Wyniosłem się ciszej niż mysz – może pan sobie wyobrazić.

– Na razie nic zwierzchnikowi nie powiedziałem. Leżał na derce z głową opartą na łokciu i zdawało mi się, że nie ma ochoty, aby się do niego odzywać. Z nim tak zawsze – czasem taki poufały że, zdaje się, będzie ci jadł z ręki – a kiedy indziej zburczy cię gorzej od diabła – ale zawsze spokojny. Prawdziwy pan, mówię panu. Nie chciało mi się zaraz go nudzić, ale ciągle miałem w oczach tych dwóch drabów, takich pochłoniętych swoimi nożami. Mieliśmy wtedy jeden rewolwer na nas dwóch – sześciostrzałowy rewolwer szefa, ale tylko pięć komór było nabitych i nie było już wcale ładunków. Ładownica została w szufladzie, w kajucie. Wielka szkoda. A ja miałem tylko stary nóż składany – do niczego w razie jakiejś poważnej historii.

– Wieczorem siedzieliśmy we czterech przed szałasem naokoło małego ogniska i jedliśmy na wielkich liściach smażoną rybę z pieczonymi korzeniami zamiast chleba – tak jak zwykle. Zwierzchnik i ja siedzieliśmy z jednej strony, a z drugiej te dwa gagatki ze skrzyżowanymi nogami; od czasu do czasu pomrukiwali jeden do drugiego coś, co nie wyglądało wcale na ludzką mowę, a oczy trzymali ciągle wbite w ziemię. Przez ostatnie trzy dni niepodobna ich było doprowadzić do spojrzenia nam w oczy. Zacząłem mówić spokojnie do zwierzchnika, tak jak mówię do pana w tej chwili – niby to niedbale – i powiedziałem mu o wszystkim, co zauważyłem. A on w dalszym ciągu bierze na widelec kawałki ryby i kładzie je do ust, spokojnie jakby nigdy nic. To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z dżentelmenem. Ani razu na nich nie spojrzał.

– „A teraz” – mówię, ziewając naumyślnie – „musimy nocą stać kolejno na straży, a we dnie trzymać oczy dobrze otwarte, i nie pozwolić się napaść znienacka”.

– „To doprawdy nieznośne” – mówi zwierzchnik. – „A ty jesteś w dodatku bez broni”.

– „Mam zamiar trzymać się odtąd blisko pana, jeśli pan pozwoli” – mówię.

– Kiwnął leciutko głową, obtarł palce o liście, sięgnął w tył ręką, jakby chciał podeprzeć się przy wstawaniu z ziemi, wyrwał rewolwer spod kurtki i wsadził kulę w sam środek piersi pana Antonia. Pan widzi, co to jest mieć do czynienia z prawdziwym panem. Żadnego kłopotu i wszystko załatwione. Ale mógł przedtem mrugnąć do mnie czy coś w tym rodzaju. O mało ze skóry nie wyskoczyłem. Przestraszony – to za mało. Nie wiedziałem nawet kto strzelił. Chwilę przedtem tak było cicho, że huk wystrzału wydał mi się najgłośniejszym hałasem, jaki kiedy w życiu słyszałem. Szanowny pan Antonio upadł głową naprzód – zawsze tak padają w stronę strzału, pan musiał to też zauważyć – więc upadł głową naprzód w rozżarzone węgle i wszystkie te włosy na jego twarzy i głowie buchnęły płomieniem jak garść prochu. Pewnie dlatego, że były tłuste; przecież ciągle wyskrobywali tłuszcz ze skór aligatorów.

– Mój panie – krzyknął Schomberg tak gwałtownie, jakby usiłował zerwać jakieś niewidzialne więzy – pan chce we mnie wmówić, że to wszystko działo się naprawdę?

– Nie – odrzekł chłodno Ricardo. – Ja wymyślam to w miarę jak opowiadam, tylko po to, żeby panu uprzyjemnić najgorętsze godziny popołudnia. No więc Antonio upadł nosem wprost na czerwone węgle, a nasz piękny Pedro i ja skoczyliśmy jednocześnie do góry, jak dwa pajace z pudełka. Pedro rzucił się do ucieczki, przycisnąwszy łeb do ramienia, a ja, nie wiedząc prawie co robię, skoczyłem mu na plecy. Miałem ten rozum, że złapałem go od razu za szyję, ale wszystko, co mogłem zrobić, to zacisnąć mocno palce pod jego szczęką. Pan widział kark tego ptaszka, co? A twardy przy tym jak żelazo. Padliśmy na ziemię. Widząc to, szef kładzie rewolwer do kieszeni.

– „Panie, niech pan zwiąże mu nogi” – wrzeszczę. – „Chcę go udusić”.

– Leżało tam naokoło dużo łyka. Ścisnąłem mu jeszcze raz szyję i wstałem.

– „Byłbym cię mógł zastrzelić” – mówi zatroskany zwierzchnik.

– „Ale cieszy się pan, że nabój ocalał!” – odpowiadam.

– Mój skok zaoszczędził nam nabój. Nie można było pozwolić, aby Pedro dał drapaka w ciemność i kręcił się potem koło nas między krzakami – prawdopodobnie z tą swoją zardzewiałą strzelbą w ręku. Zwierzchnik przyznał, że mój skok był w owej chwili rzeczą najodpowiedniejszą.

– „Ale on jeszcze żyje” – mówi, schylając się nad nim.

– Równie dobrze mogłem się porwać na uduszenie wołu. Prędko związaliśmy mu z tyłu łokcie i, zanim przyszedł do siebie, przyciągnęliśmy go do małego drzewka; posadziliśmy go tam i przywiązaliśmy – nie przez pas, ale za szyję; jakieś dwadzieścia razy przeciągnąłem sznurek naokoło jego gardła – potem jeszcze przez piersi, wreszcie zrobiłem węzeł pod uchem. Następnie zajęliśmy się szanownym panem Antonio, który szerzył wielki smród, przypiekając sobie twarz na ogniu. Wyciągnęliśmy go i potoczyliśmy aż do zatoki, zostawiając resztę aligatorom.

– Byłem zmęczony. Strach jak mnie wyczerpała ta drobna utarczka. Zwierzchnik ani o włos się nie zmienił. Na tym właśnie polega wyższość wielkiego pana. Nigdy nie wyjdzie z siebie. Żaden prawdziwy pan nie wzrusza się – prawie nigdy. Zasnąłem w mig i zostawiłem go palącego papierosa przy ognisku przeze mnie rozpalonym; nogi miał owinięte pledem i siedział tak spokojnie jak w wagonie pierwszej klasy. Nie zamieniliśmy nawet dziesięciu słów po tym wszystkim i aż do dzisiejszego dnia nie mówiliśmy nigdy o tej historii. Nie byłbym wcale wiedział, że i on to pamięta, gdyby sam nie wspomniał – pamięta pan – wtedy jak mówiliście o Pedrze.

– Zdziwił się pan wówczas, prawda? Właśnie dlatego opowiadam panu jak to się stało, że Pedro włóczy się za nami jak pies – ale gdzie od psa pożyteczniejszy! Pan widział, jak potrafi dreptać wokoło z tacą? No więc z równą łatwością ubiłby wołu jednym uderzeniem pięści, gdyby tylko zwierzchnik szepnął słowo. A przywiązany do szefa! Słowo daję, więcej niż jakikolwiek pies na świecie do swego pana.

Schomberg wyprężył piersi i rzekł:

– Otóż to jest właśnie jedna z kwestii, o których chciałbym pomówić z panem Jonesem. Niemiło mi, że ten drab kręci się tak wcześnie koło domu. Całymi godzinami wysiaduje na tylnych schodach i straszy mi ludzi, tak że obsługa na tym cierpi. Moi Chińczycy…

Ricardo kiwnął głową i podniósł rękę:

– Kiedym go zobaczył pierwszy raz, byłby mógł przestraszyć nawet osiwiałego niedźwiedzia, a cóż dopiero Chińczyka. Teraz już jest cywilizowany w porównaniu z tym, co było. No więc – tamtego ranka pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, otworzywszy oczy, był właśnie Pedro siedzący pod drzewem i uwiązany do niego za szyję. Mrugał oczami. Przez cały dzień śledziliśmy pilnie, co się działo na morzu i wypatrzyliśmy rzeczywiście szkuner płynący pod wiatr; to dowodziło, że już machnęli na nas ręką. Doskonale! Kiedy znów słońce wzeszło, zerknąłem na naszego Pedra. Nie mrugał już. Przewracał oczami, które były raz białe, a raz czarne i wywiesił język na łokieć. Nawet diabeł ustatkowałby się z czasem, gdyby go tak krótko za szyję przywiązać. Nie wiem na pewno, ale zdaje mi się, że i prawdziwemu panu byłoby trudno w tych warunkach trzymać się ostro do końca. Tymczasem przygotowywaliśmy łódź do drogi. Umacniałem właśnie maszt, kiedy zwierzchnik rzucił uwagę:

– „Zdaje mi się, że on chce coś powiedzieć”.

– Słyszałem już od jakiegoś czasu coś w rodzaju krakania, tylko że nie chciałem zwracać na to uwagi; ale na te słowa wyszedłem z łodzi i zbliżyłem się do Pedra, zabrawszy trochę wody. Oczy miał czerwone – czerwone i czarne – wylazły mu na wierzch do połowy. Wypił wszystką wodę, którą mu dałem, ale to, czego sobie życzył, to nie było nic szczególnego. Wróciłem do szefa.

– „Prosi, żeby mu strzelić w łeb przed naszym odjazdem” – mówię. Nie podobało mi się to wcale.

– „O, to jest niemożliwe!” – mówi zwierzchnik.

– Miał rację. Zostały nam tylko cztery naboje, a mieliśmy jeszcze przed sobą dziewięćdziesiąt mil dzikim wybrzeżem przed przybyciem do miejsca, gdzie przypuszczalnie można było dostać ładunków.

– „W każdym razie” – mówię – „on prosi jak o łaskę, żeby go zabić – tak czy owak”.

– I powróciłem do umacniania masztu. Nie chciało mi się wcale zarzynać człowieka o związanych rękach i nogach, a w dodatku przywiązanego za szyję do drzewa. Miałem już wtedy nóż – nóż szanownego Antonia; i to jest właśnie ten nóż.

Ricardo klapnął się rozgłośnie po nodze.

– Pierwszy łup w moim nowym życiu – ciągnął z cierpką jowialnością – nosić go tak nisko nauczyłem się dopiero później. Wtedy nosiłem go za pasem. Nie, nie miałem serca do tej roboty; ale kiedy się pracuje z prawdziwym panem, można być pewnym, że ten zobaczy przez skórę, co człowiek czuje. Zwierzchnik odezwał się nagle:

– „Można by nawet powiedzieć, że to jest jego prawo – (po tych słowach od razu poznaje się pana) – ale co byś na to powiedział, gdybyśmy go wzięli do łodzi?”

– I szef zaczął dowodzić, że ten chłop mógłby nam być pomocny w torowaniu drogi wzdłuż wybrzeża. Moglibyśmy pozbyć się go przed przybyciem do pierwszej jako tako cywilizowanej miejscowości. Zresztą zwierzchnik nie potrzebował mnie długo przekonywać. Wylazłem z łodzi.

– „Tak, ale czy damy sobie z nim radę?”

– „Na pewno. Już jest poskromiony. No dalej, przetnij mu więzy – biorę na siebie odpowiedzialność”.

– „Słucham pana”.

– Pedro widział, że zbliżam się żwawo z nożem jego brata w ręku – nie zastanowiłem się, jakie to może zrobić wrażenie na nieuprzedzonym człowieku, rozumie pan – i, psiakrew, o mało go to nie zabiło. Wybałuszył się na mnie jak zwariowany byk, oblał się potem i zaczął drgać całym ciałem – coś zdumiewającego. Taki byłem zdziwiony, że przystanąłem, żeby mu się przypatrzeć. Krople potu spływały mu na brwi, na brodę, po nosie – i bulgotało mu w gardle. Wtedy przyszło mi na myśl, że nie mógł przecież wiedzieć, o co mi chodzi. Czy spodziewał się śmierci z naszej łaski, czy też uważał, że ma do niej prawo – to jednak wcale nie miał ochoty umierać, jak przyszło co do czego; a w każdym razie – nie chciał umierać w ten sposób. Kiedy zaszedłem z tyłu, żeby się dobrać do więzów, wydał coś w rodzaju cichego ryku. Myślał pewnie, że chcę go dźgnąć z tyłu. Przeciąłem wszystkie więzy jednym pociągnięciem noża, a on buch, przewrócił się na bok i zaczął fikać związanymi nogami. Jak nie ryknę ze śmiechu – nie wiem, co w tym było takiego zabawnego, ale o mało nie pękłem. Ja się śmiałem, on się wił i trudno mi było go oswobodzić. Jak tylko poczuł, że ma nogi wolne, rusza do brzegu, gdzie stał zwierzchnik, pełznie do niego na rękach i kolanach i obejmuje mu stopy. To dopiero wdzięczność – co? Nie było wątpliwości: temu chłopu dogadzało to najzupełniej, że pozwolono mu żyć. Zwierzchnik usunął nogi łagodnie i tylko mruknął do mnie:

– „Ruszajmy. Weź go do łodzi”.

– To nie przedstawiało żadnej trudności – ciągnął Ricardo, popatrzywszy przeciągle na Schomberga. – Pedro nie bez ochoty wsiadł do łodzi – i oto jest tutaj. Dla naszego zwierzchnika dałby się z uśmiechem posiekać w drobne kawałki – słyszy pan, z uśmiechem. Nie wiem, czy zrobiłby zupełnie to samo dla mnie; ale prawie, prawie zupełnie. Wprawdzie to ja go związałem i oswobodziłem, ale widział bardzo dobrze, kto z nas rozkazuje. A przy tym poczuł pana. Pies czuje pana – każdy pies. Tylko niektórzy cudzoziemcy nie czują; i nic ich tego nie nauczy.

– Więc pan chce przez to powiedzieć – rzekł Schomberg, pomijając milczeniem to, co mogło być dla niego nieprzyjemne w podkreśleniu ostatniej uwagi – pan chce powiedzieć, że pan rzucił spokojną, dobrze płatną posadę dla takiego życia?

– Tum cię czekał! – zaczął spokojnie Ricardo. – Taki człowiek jak pan nie może nic innego powiedzieć. Do tego stopnia jest pan oswojony. Ja jestem towarzyszem pana z panów. To nie jest to samo co służyć pryncypałowi, który rzuci panu pensję jak kość psu i będzie jeszcze oczekiwał od pana wdzięczności. To gorsze od niewoli. Od niewolnika kupionego za pieniądze nie oczekuje się wdzięczności. A sprzedaż swojej pracy – cóż to innego, jeśli nie sprzedaż samego siebie? Ma pan tyle a tyle dni życia i sprzedaje pan jeden po drugim. Czy nie? Kto może mi dość drogo za moje życie zapłacić? A jakże! Rzucą panu pieniądze przy końcu tygodnia i będą oczekiwać, że pan najpierw powie: dziękuję, a potem dopiero je zgarnie.

Wymruczał kilka przekleństw, wymierzonych, jak się zdaje, przeciwko pryncypałom w ogólności i wybuchnął:

– Do licha z pracą! Nie jestem psem, który chodzi na tylnych łapach, żeby kość dostać; jestem wolnym człowiekiem i towarzyszem mojego zwierzchnika. Na tym polega różnica, której pan nigdy nie zrozumie, panie Oswojony Schomberg.

Ziewnął z lekka. Schomberg zachował wojskową sztywność popartą lekkim zmarszczeniem brwi i puścił wodze myślom. Zajął się rozpamiętywaniem obrazu młodej dziewczyny – nieobecnej – dalekiej – ukradzionej. Nagle porwała go wściekłość. Tu siedzi ten łotr i patrzy na niego bezczelnie. Gdyby nie uprowadzono mu dziewczyny w tak haniebny sposób, nie byłby pozwolił nikomu tak na siebie patrzeć. Od razu palnąłby pięścią tego łotra między oczy. A potem bez chwili wahania kopnąłby tego drugiego. Ujrzał to w myślach i przejął się tak bardzo wspaniałą wizją, że prawa noga i ręka drgnęły mu konwulsyjnie.

W tej samej chwili ocknął się nagle z marzeń i zauważył z niepokojem żywe zaciekawienie we wzroku pana Ricarda

– Więc tak wędrujecie sobie przez świat, grając w karty – zauważył bezmyślnie, aby pokryć zmieszanie; ale wzrok Ricarda nie zmienił wyrazu, wobec czego Schomberg ciągnął niepewnie dalej:

– I tu, i tam, i ówdzie. – Opanował się i wyprężył piersi. – To chyba bardzo niepewny tryb życia? – rzekł stanowczo.

Słowo: niepewny wywołało pożądany skutek: oczy Ricarda straciły niebezpieczny wyraz pełen zainteresowania.

– Tak źle znów nie jest – rzekł obojętnie Ricardo. – Moim zdaniem póty ludzie będą grali w karty, póki będą mieli co stawiać. Gra leży w ludzkiej naturze. A czym właściwie jest życie? Człowiek nie wie nigdy, co mu się może zdarzyć. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że człowiek właściwie nigdy nie zdaje sobie sprawy, jakie karty ma sam w ręku. Co jest atutem? O to właśnie chodzi! Rozumie pan? Każdy człowiek będzie grał, jeśli mu się nastręczy sposobność – o wszystko, albo i o nic. Pan także.

– Nie tknąłem kart już od jakich lat dwudziestu – rzekł Schomberg surowym tonem.

– No no, gdyby pan kartami zarabiał na życie, nie byłby pan czymś gorszym niż teraz, kiedy pan sprzedaje ludziom trunki – wstrętne piwo i wódkę – takie to obrzydliwe, że nawet stary cap beczałby, gdyby mu to wlać do gardła. Brrr! Nie znoszę tego przeklętego spirytusu. I nie znosiłem nigdy. Jak tylko mnie zaleci zapach wódki z kieliszka, zaraz mdło mi się robi. Tak było zawsze. Gdyby wszyscy byli do mnie podobni, trzeba by nad spirytusem krzyżyk postawić. Pan myśli pewnie, że to jest dziwne w mężczyźnie, co?

Schomberg uczynił niewyraźny gest pobłażania. Ricardo poprawił się na krześle i oparł znowu łokieć o stół.

– Francuskie syropy – o, to to lubię. W Sajgonie jest ich do licha. Widzę, że i pan ma syropy w swoim bufecie. Bodajbym zdechł, jeśli nie wyschło mi w gardle od tej rozmowy z panem. No, panie Schomberg, niechże pan będzie gościnnym, jak mówi mój zwierzchnik.

Schomberg wstał i podszedł z godnością do kontuaru. Kroki jego rozlegały się głośno po froterowanej posadzce. Zdjął z półki butelkę opatrzoną etykietą: Sirop de groseilles31. Drobne hałasy wywołane przez krzątaninę Schomberga – brzęk szklanki, bulgotanie płynu, trzask korka od wody sodowej – słychać było z nadnaturalną wyrazistością. Hotelarz wrócił do stołu, niosąc różową i połyskującą szklankę. Pan Ricardo śledził jego ruchy skromnym a wyczekującym spojrzeniem ukośnych, żółtych oczu, niby kot, który się przygląda jak przygotowują dla niego spodeczek z mlekiem; a pełen błogości, cichy odgłos, który po wypiciu szklanki rozległ się gdzieś w głębi jego gardła, mógł ujść za nieco odmienny rodzaj kociego mruczenia. Uderzyło to w przykry sposób Schomberga, jako nowy przykład czegoś nieczłowieczego w tych ludziach – a z tego właśnie rysu wypływała trudność obcowania z nimi. – Widmo, kot, małpa – to ci dopiero miłe towarzystwo dla zwykłego człowieka, który musi z tym wszystkim się porać32 – rozmyślał, wzdrygając się nieznacznie; albowiem ponosiła go niejako wyobraźnia – i rozsądek nie umiał już przeciwdziałać temu fantastycznemu poglądowi na obu gości. A przy tym chodziło nie tylko o ich wygląd. Etyka pana Ricarda wydawała się Schombergowi mocno zbliżoną do etyki kota. Zanadto zbliżoną. Cóż za argument mógł zwykły człowiek wysunąć w rozmowie z takim jakimś… albo też w rozmowie z widmem. Schomberg nie miał najmniejszego pojęcia o etyce, jaką rządzą się widma. To musi być coś strasznego. Na współczucie z pewnością nie ma tam miejsca. A co się tyczy małpy – każdy przecież wie, czym jest małpa. Żadnej w ogóle etyki nie posiada. Trudno o beznadziejniejszą sytuację.

Ale Schomberg nic po sobie nie pokazywał. Palił w chmurnym spokoju cygaro, które odłożył przedtem idąc przygotować napój, a teraz ujął je na powrót w grube palce ozdobione złotym pierścieniem. Naprzeciw niego Ricardo mrugał z wolna czas jakiś, aż wreszcie zamknął oczy ze spokojem domowego kota drzemiącego na dywanie przed kominkiem. W chwilę potem rozwarł szeroko powieki i wydawał się bardzo zdziwionym obecnością Schomberga.

– Nie ma pan dziś nic do roboty, co? – zauważył. – Ale też i całe to miasto jest przeklęcie rozlazłe; nigdy przedtem nie widziałem przy stoliku równie rozlazłego towarzystwa. Ledwie minie jedenasta, zaraz mówią o rozchodzeniu się. Cóż to ma znaczyć? Kładą się tak wcześnie spać, czy co takiego?

– Przypuszczam, że nie tracicie majątku przez to, że chodzą wcześnie spać – rzekł Schomberg z ponurym sarkazmem.

– Nie – przyznał Ricardo z uśmiechem, który rozciągnął cienkie jego wargi od ucha do ucha, pokazując w nagłym błysku białe zęby. – Tylko widzi pan, kiedy już raz zacznę, to bym grał o orzechy, o groch pieczony, o wszelakie śmiecie. Grałbym z nimi o ich dusze. Ale ci Holendrzy są do niczego. Mam wrażenie, że nigdy się porządnie nie rozgrzeją – czy wygrają, czy przegrają. Próbowałem już z nimi i tak i owak. Niech diabli wezmą tę żebraczą, bezkrwistą bandę!

– A gdyby się zdarzyło coś niezwykłego, z taką samą zimną krwią wzięliby pod klucz i pana i tego Pańskiego dżentelmena – warknął niemile Schomberg.

– Doprawdy! – rzekł z wolna Ricardo, mierząc oczami Schomberga. – A co by pan na to powiedział?

– Przechwalać się to pan umie – wybuchnął hotelarz. – Mówi pan o wędrówkach po całym świecie, i o wielkich czynach, i o braniu losu za łeb, ale naprawdę to siedzicie tu i babrzecie się w nędznej szulerce!

– Niewiele ma się z tego, to prawda – przyznał nieoczekiwanie Ricardo.

Schomberg aż się zaczerwienił z zuchwalstwa.

– Ja to nazywam poniżeniem – wykrztusił.

– Tak to wygląda. Nie mogę tego nazwać inaczej. – Ricardo zdawał się być w pojednawczym usposobieniu. – Sam bym się wstydził, tylko widzi pan, szef miewa takie ataki —

– Ataki! – zawołał Schomberg cichym głosem. – Co też pan mówi! – Triumfował w duchu, jak gdyby to odkrycie zmniejszyło trudność położenia. – Ataki! To pewno poważna rzecz, co? Powinien pan oddać go do cywilnego szpitala – to bardzo miły zakład.

Ricardo kiwnął z lekka głową i uśmiechnął się słabo.

– Dosyć poważna rzecz. Nazywam to regularnymi atakami lenistwa. Od czasu do czasu zwierzchnik osuwa się na mnie bezwładnie i nie ma sposobu, aby go poruszyć. Jeżeli pan myśli, że ja to lubię, to się pan grubo myli. Na ogół umiem mu wyperswadować dużo rzeczy. Wiem dobrze, jak postępować z prawdziwym panem. Nie jestem niewolnikiem za chleb powszedni. Ale kiedy mi powie: „Marcinie, nudzę się” – wówczas wszystko przepadło! Nie pozostaje mi nic tylko przywarować – do diabła z tym wszystkim!

Schomberg, bardzo zgnębiony, słuchał z otwartymi ustami.

– Ale skąd się to bierze? Dlaczego on jest taki? Nie rozumiem.

– A mnie się zdaje, że rozumiem – rzekł Ricardo. – Otóż – pan z panów nie jest takim prostym stworzeniem jak pan albo ja i nie tak łatwo nim powodować33. Gdybym tylko miał coś, czym bym mógł ruszyć go z miejsca!

– Co pan chce przez to powiedzieć? – mruknął beznadziejnie Schomberg.

Ta tępota zniecierpliwiła Ricarda.

– Czy pan nie rozumiesz po angielsku? Słuchajże pan. Nie mógłbym przecież poruszyć tego bilardu, nawet gdybym mówił do niego aż do końca świata – prawda? No więc z moim szefem jest to samo, kiedy dostanie ataku. Nudzi się. Nic go nie obchodzi, niczego mu się nie chce. Ale gdybym zobaczył leżącą tu gdzie sztabę od kabestanu34, prędko bym przesunął ten pański bilard o dobrych kilka cali. Ot i wszystko.

Wstał z miejsca bez szelestu, przeciągnął się giętko i cicho – przy czym wykręcił dziwacznie w bok głowę, a krępe jego ciało niespodzianie się wydłużyło – spojrzał z ukosa w stronę drzwi i wreszcie oparł się o stół, skrzyżowawszy ramiona na piersiach w najzupełniej ludzkiej postawie.

– Jest jeszcze jedna rzecz, po której można poznać pana: to kapryśny charakter. Prawdziwy pan od nikogo nie zależy, tak jak włóczęga na drodze. Jest panem swego czasu. Raz dostał zwierzchnik takiego ataku w górskiej mieścinie meksykańskiej, w zapadłym kącie kraju. Leżał przez cały dzień w ciemnym pokoju.

– Pijany? – To słowo wymknęło się Schombergowi niebacznie; zaniepokoił się tym bardzo. Ale przywiązany sekretarz uznał najwidoczniej pytanie za zupełnie naturalne.

– Nie, to się nigdy nie zdarza razem z takim atakiem. Więc szef leżał jak długi na macie, a obszarpany, bosy chłopiec, którego znalazł na ulicy, siedział w patio między dwoma oleandrami blisko otwartych drzwi pokoju i brzdąkał na gitarze, śpiewając mu tristes35 od rana do wieczora. Pan wie, tristes – twang, twang, twang, au, hu! Chru, yah!

Znękany Schomberg podniósł ręce do uszu. Ten hołd zdawał się pochlebiać Ricardowi. Usta jego skrzywiły się ponuro.

– Coś w tym rodzaju. Przecież nawet struś dostałby niestrawności, no nie? Okropność. Była tam kucharka, która kochała się we mnie – stara, tłusta murzynka w okularach. Chowałem się w kuchni i naciągałem ją, żeby robiła mi dulces36 – rozumie pan, słodycze, przeważnie z jaj i cukru – i tak zabijało się czas. Łasy jestem na słodycze jak dziecko. Ach prawda, panie Schomberg, dlaczego nie daje pan nigdy puddinga37 przy tablydocie38? Nic tylko ciągle owoce – rano, w południe, wieczorem. To obrzydliwe! Za co pan nas bierze – za osy?

Schomberg pominął milczeniem obrażony ton Ricarda.

– A długo trwał ten – jak go pan nazywa – atak? – spytał niespokojnie.

– Tygodnie, miesiące, lata, wieki – tak mi się zdawało – odparł z przejęciem pan Ricardo. – Wieczorem zwierzchnik przechodził do sali i tam marnował czas na graniu w karty z tamtejszym juezem39 – małym Hiszpanem o czarnych faworytach40 – grali o grosze w écarté – pan wie, to taka prędka gra francuska. A comandante41, jednooki metys o płaskim nosie, i ja musieliśmy stać za nimi i stawiać na ich grę! To było okropne.

– Okropne – zawtórował Schomberg gardłowym, teutońskim tonem pełnym rozpaczy. – Słuchaj pan, potrzebuję waszych pokoi.

– I pewnie. Myślałem już o tym niedawno – rzekł obojętnie Ricardo.

– Miałem bzika, słuchając tych pańskich bredni. To się musi skończyć.

29.habla Español (hiszp.) – mówić po hiszpańsku. [przypis edytorski]
30.wcale (daw.) – całkiem. [przypis edytorski]
31.Sirop de groseilles (fr.) – syrop porzeczkowy. [przypis edytorski]
32.porać się (daw.) – zmagać się. [przypis edytorski]
33.powodować (daw.) – kierować. [przypis edytorski]
34.kabestan – wciągarka o bębnie ustawionym pionowo; urządzenie służące na statku do wciągania na pokład cum, łańcuchów kotwicznych, napinania lin itp. [przypis edytorski]
35.tristes (hiszp.) – smutne; tu: smutne utwory muzyczne. [przypis edytorski]
36.dulces (hiszp.) – słodycze. [przypis edytorski]
37.pudding – angielski deser o konsystencji gęstego budyniu lub miękkiego ciasta. [przypis edytorski]
38.tablydot – zniekształcone fr. table-d'hôte: menu proponujące parudaniowy posiłek w kilku wariantach. [przypis edytorski]
39.juez (hiszp.) – sędzia. [przypis edytorski]
40.faworyty (daw.) – bokobrody. [przypis edytorski]
41.comandante (hiszp.) – komendant. [przypis edytorski]
Altersbeschränkung:
0+
Veröffentlichungsdatum auf Litres:
01 Juli 2020
Umfang:
420 S. 1 Illustration
Rechteinhaber:
Public Domain
Download-Format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip