Buch lesen: «Z pożogi», Seite 4

Schriftart:

VI. Dumny szewc

Było to w śnieżny zimowy wieczór.

Z małego domku, stojącego na wzgórzu, wielki gwar grubych, rozweselonych głosów i tupot nóg zapamiętałe tańczących, wychodził na wązką, śniegiem usłaną uliczkę, na wiszący nad rzeczką mostek drewniany, na białe od śniegu drzewa zamiejskich ogrodów. Może wesołe te odgłosy nad nizkiemi dachami uśpionych już domostw, leciały aż na ciche, smutne, ciemne o téj godzinie pola. Tam pewno wiatry, przybywające zdaleka, zapytywały je: gdzie-by powstać mogły? A usłyszawszy, zkąd są, leciały daléj, daléj, szeptami zadziwienia albo szyderskim gwizdem powtarzając: „Patrzcie, patrzcie i oni bawią się czasem! “ Poleciały wiatry, poleciały chyże nad ciemnemi, smutnemi polami, ku stronom gdzie słońce pogodnie wschodzi i zachodzi; a na wązkąuliczkę i wiszący nad rzeczką mostek drewniany i śniegiem okryte ogrody, z domku, którego oświetlone okna świeciły na wzgórzu, wychodził wielki gwar grubych, rozweselonych głosów i tupot zapamiętale tańczących nóg.

Bawili się. Siostra dorożkarza wychodziła za szewca, ale brat, dorożkarz, zbyt ciasne miał mieszkanie, aby mógł w niém liczne towarzystwo zmieścić; pożyczył tedy sobie na tę noc weselną domku u szewckiego majstra, krewniaka pana młodego, kuma panny młodéj. Było to więc wesele i ja na niém byłam, miód i wino piłam…

Na dworze było śnieżno i mroźno, ale w tym domku panował podzwrotnikowy upał. W sionce na beczce dnem do góry przewróconéj, paliła się mała i krzywo w mosiężny lichtarz wprawiona świeczka. Mętne i co chwila kołyszące się jéj światło, w zmąconych i pełnych ruchu zarysach ukazywało mozajkę, złożoną z twarzy grubych, opalonych i wąsatych, z bród czarnych, rudawych i siwiejących, z bark szerokich i silnych, z wielkich, ciemnych, żywo poruszających się rąk. Buchały z téj mozajki głosy, zmieszane a również grube, jak owe twarze i ręce, rozlegały się śmiechy podobne do grzmotów; silnemi były te piersi, które je wydawały i łacno w nich było rozpoznać te same gromkie i basowe tony, któremi brzmią na ulicach miejskich wołania: „Z drogi! z drogi!” W izbie, do któréjdrzwi sionki stały otworem, działo się wcale co innego. Był to już raczéj pokój dobrze oświetlony przez dwie spore lampy, mający kanapę z ogromnemi drewnianemi poręczami i twardém siedzeniem, żółtą komodę z wazonem włóczkowych kwiatów, rzęd żółtych wyplatanych krzeseł pod ścianami. Na ścianach wisiały jaskrawe święte obrazki, małe okna przyozdabiały doniczki z mirtem, pelargonią i kaktusami. W kącie siedzieli trzej muzykanci, grający na skrzypcach i basetli, a pośrodku z dziesięć młodych par na zabój tańczyło. Z podłogi nie wznosiła się wcale kurzawa, bo proste i grube jéj deski często skrapiano wodą. Krzyków téż wielkich nie było, tylko przeraźliwy tupot dwudziestu par nóg, śród którego zabrzmiał czasem piskliwy od wysilenia wykrzyk komenderującego zabawą tancerza, zadzwoniły śmiechy młodzieńczych gardziel, zaszemrały chichoty dziewcząt. Chłopcy ubrani byli w czarne surduty i wielkie jaskrawe kokardy u szyi, oczy prawie bolały od zielonych, błękitnych, różowych sukień dziewcząt i mnogości papierowych kwiatów, strojących ich proste, lecz grube, czarne lub płowe warkocze. Wszyscy mieli u boków gałązki mirtu, ręce okryte białemi, przeważnie bawełnianemi rękawiczkami, twarze do czerwoności rozpalone i lśniące od potu czoła. Polkę tańczyli tak, jak tańczą ją wszyscy na świecie, niektórzy nawet zgrabnie. Zdarzały się przecież wypadki, że dwie pary wpadały na siebie z rozpędem dwóch spotykających się kul, i z gwałtownością niesłychaną odrzucały się ku dwom przeciwległym ścianom; że jakiś zbytecznie odstawiony łokieć, kręcąc się wraz ze swym właścicielem, z szybkością myśli uderzał w plecy, głowy, twarze i nosy współtaneczników, że jedna jakaś para, ugrzęzłszy w ciasnym kącie pomiędzy piecem a drzwiami, na żaden sposób wyjrzéć zeń na przestrzenie szersze nie mogła, a w zamian inna, z dwu bardzo snadź gorących temperamentów złożona, wypuszczała się galopadowém tempem wzdłuż pokoju i wszystko dokoła siebie roztrącając, rozbijając, przeskakiwała wysoki próg sionki i uderzała się jak o ścianę o zbitą tam gromadę brodatych mężczyzn, którzy ją witali wesołemi żartami, zapewne téż i rubasznemi, ale nie można było tego rozpoznać w zmieszaniu rozmów, śmiechów i tupotów, w zawodzeniach skrzypiec i huku basetli. Syn właściciela domku, młodzieniec, który w Warszawie uczył się sztuki szewckiéj i chwilowo tylko przebywał pod rodzicielskim dachem, wzniósł rękę w białéj, glansowanéj rękawiczce i krzyknął: „Kadryla! “ Ztąd i z owąd ozwały się protesty; chciano-by jeszcze tańczyć polkę, ale warszawiak w liliowym krawacie, będący przytém pierwszym drużbą, komenderował tańcami i wedle woli jego stać się musiało. Tłumnie tedy, żwawo, hucznie tańczyli kadryla; przewodniczący wołał cochwila: anawan! anarier! szen! ron! Ale mało kto rozumiał go tu i słuchał, a każdy zato po swojemu robi, co i jak mógł i umiał; zamieszanie w końcu powstało niepojęte i do rozgmatwania niepodobne: tancerze łowili swe tancerki, tancerki za poły surdutów porywały tancerzy, śmiech szalony ogarniał jednych, na twarzach innych malowało się srogie zakłopotanie, wszystkie oczy pałały, z warkoczy dziewcząt kwiaty osuwały się za uszy ich i na szyję, barwiste kokardy chłopców przekręcały się aż prawie na karki; łączyli się i rozłączali, tworzyli i rwali koła, ten i ów krzyknął, przytupując: „Hu! ha!” ta i owa jęknęła: „O, Jezus Marya!”, a warszawiak zrywał sobie gardło: nie wołając już, a wrzeszcząc: „Szen! szen!” Ręce sobie państwo podawajcie!… Gdzie panna Anna zmyka? Oleś, do kogo, ty durniu, łapę wyciągasz?… Chodź tu, Józiek!… Niech panna Aniela nie skacze, a rękę Staśkowi poda!… Ron! ron! O Jezus Marya, Józefie święty! bydło, nie ludzie!” I omdlewający prawie z wysilenia upadł na krzesło, chustką od nosa jak gąbką ocierając twarz, zalaną strumieniem potu. W ogólném zamieszaniu, wzajemném łowieniu się, skokach i śmiechach, szen i ron trwały bardzo długo, a tymczasem te i owe szerokie plecy, ta i owa czarna lub siwiejąca broda, wysuwały się z sionki, i ostrożnie, ocierając się o ściany, aby tanecznego wiru uniknąć, wchodziły w wązkiedrzwiczki, tuż obok pieca z zielonych cegieł, prowadzące do drugiego pokoju. Był to ostatni już pokój tego mieszkania, mający formę długiéj a wązkiéj szufladki i uszczuplony znacznie przez dwa wysoko usłane łóżka i długi, wązki stół, zastawiony różną żywnością. Były tu w glinianych misach i fajansowych talerzach pokrajane kiełbasy, pieczenie i salcesony, przy bochnach chleba, bułkach i serach; stały butelki z wódką, piwem i taniém winem; pośrodku piętrzyła się piramida ciast, nabytych w cukierni. Cała ta śpiżarnia stała tu od samego początku weselnéj zabawy i w miarę potrzeby odnawiana, stać miała aż do jéj końca; kto chciał, przychodził, przekąsywał i zapijał. Pito niewiele, wódki prawie nie dotykano; ten i ów wychylał szklanicę piwa, kobiety w czepcach ze wstążkami, ciemne i pomarszczone ręce wyciągały czasem do butelek z winem i nalawszy go sobie trochę w kieliszek, dwoma palcami, delikatnie, ze wznoszącéj się na półmisku piramidy, wyjmowały słodkie ciastko. Siedząc na kufrach, stołkach i łóżkach, albo stojąc pod piecem i przy stole, gwarzyli o różnych różnościach, z szerokiemi czasem rozmachami rąk, z wybuchami śmiechów, lecz głosami umiarkowanemi, grzecznie, bez sprzeczek i grubijaństwa, jak ludziom poważnym i trzeźwym przystoi. Młodzież w przyległym pokoju tańcząca, hasała, swawoliła, szalała, ale starszyzna do przystojnego zachowywania się widocznie wielką przywiązywała wagę. Nikt tu nie chciał wobec innych uchodzić za gbura albo pijaka i ta dbałość o zachowanie godności w postępkach i słowach, tworzyła główne i rzucające się w oczy piętno towarzystwa tego. Możnaby rzec, że tych mężczyzn z szerokiemi plecami, ciemnemi twarzami i grubemi głosy, jak téż u tych kobiet, ubranych w luźne kaftany, staroświeckie mantyle i niepojęte czepce, barczystych, czerwonych, albo od pracy i niedostatku wychudłych i pomarszczonych, – we krwi i starodawnym obyczaju, w pojęciu o honorze i dobréj opinii było coś, co im nie pozwalało lać do gardeł palących potoków trunku, zrywać się do burd i bójek, wyrzucać z piersi gradu ohydnych słów. Chciałam sobie wtedy koniecznie zdecydować, czy ludzi, na których patrzałam, nazywać można cywilizowanymi, choć grubemi głosami mówią, i oj! słabo czytać i pisać umieją? Może najwłaściwiéj uważać ich należy za owoc jakiéjś cywilizacyi, tak dawnéj i tak głęboko sięgającéj, że bez pomocy piór i atramentu w krew i kości ich przeniknęła? A może jeszcze jest to materyał wyborny do wyższéj i doskonałéj formy cywilizowanego bytu? Zapewne, wyborny materyał i szkoda tylko, że brak mu Fidyaszów?

Miękkością ducha, pomimo stwardniałéj skóry i tą wewnętrzną przystojnością, pomimo grubych form najbardziéj ze wszystkich obecnych odznaczałsię właściciel domku tego, szewc, Florenty, którego wtedy widziałam po raz piérwszy. Miał on powierzchowność i sposób znajdowania się taki, że ktokolwiek raz nań spojrzał, powiedziéć musiał: ot mały człeczyna, a niechaj go jaki dumny! Małego wzrostu, ale krzepko zbudowany, twarz miał okrągłą i rumianą, jak dobrze zachowane zimowe jabłko, małe, siwe, błyszczące oczy, mały bardzo zadarty nos, usta rumiane, zawiesistym wąsem ocienione, czoło poszerzone łysiną i drobnemi zmarszczkami porysowane, włosy krótko przystrzyżone, siwiejące. Ubrany był w czarny, cienki tużurek, od którego wesoło odbijał mirtowy bukiecik; szerokie i krótkie ręce okrywały mu białe rękawiczki z niezmiernie długiemi, więc u końców pustemi palcami. Nie na skrzyni i nie na prostym stołku, ale na krześle z poręczą siedział i jedno ramię przez poręcz przewieszając, drugiém, powolnemi, rozważnemi, pełnemi okrągłości giestami, w takt niby powolnéj, rozważnéj i okrągło układanéj mowy, poruszał. Była to postawa, jaką czasem przybierają panowie, przyjmujący najpoufalszych, a od siebie niższych gości; były to giesty, z jakiemi mówcy, którzy zawsze umiarkowanymi pozostać pragną, przedstawiają swe przekonania zgromadzonym dokoła nich słuchaczom. Zkąd wziął on tę postawę, te giesty, ten ruch głowy, nieco w tył odgiętéj, przez co nabierała ona wyrazu nakazującéj wyższości, przedziwnie sprzeczającegosię z jabłkowatą okrągłością i różowością twarzy? Może widział to wszystko u kogoś, do kogo przybywał dla zdjęcia miary na obuwie? Pewniéj jednak wypływało to z podniesionéj do wyższéj potęgi, ale téj saméj co i u innych zebranych tu ludzi, troskliwéj dbałości o przystojność obyczaju i zachowanie w opinii ludzkiéj tytułu człowieka porządnego. Tylko, że obok tego były tu już widoczne dążenia ku elegancji, a bardziéj jeszcze ku posiadaniu w społeczeństwie wyższego nad innych znaczenia.

W gwarze rozmów i dochodzącym z przyległego pokoju tanecznym hałasie, nie mogłam słyszéć dokładnie rozmowy, którą z kilku współbiesiadnikami prowadził, ale z dochodzących mnie jéj urywków, zrozumiałam, że opowiadał o radzie miejskiéj, któréj był członkiem, czynił zarzuty niektórym z jéj urzędników, wyrzekał na nierównomierność dochodów i rozchodów miasta, tłómaczył słuchaczom swym sposób układania bilansu i poddawania go następnie kontroli wyznaczonych ku temu komisyi. Kilka mężczyzn słuchało go z wytężoną uwagą, sztywnie; wywiędły staruszek, niegdyś podobno cieśla, siwy jak gołąb’ i mocno głuchawy, siedząc na stołku pod zielonym piecem i brodę w dwu palcach trzymając, przechylał ucho w stronę mówiącego i z dobrodusznym, głupowatym nieco uśmiechem na zapadłych wargach, głową wciąż na znak twierdzenia kiwał.

Brat panny młodéj, dorożkarz, człek lat średnich i herkulesowéj postaci, (nieco dziś ściśniętéj czarnym tużurkiem) z ogromną ciemną brodą i wielką twarzą czerstwą i poczciwą, ogromną swą rękę opuścił na ramię oratora.

– A mnie przyjmiecie do swojéj dumy, jak sobie własny dom zbuduję – ha?

– Dla czego nie? – z powagą odparł orator – dla czego nie? Jeżeli wybiorą, uważasz? Do jednéj wazy rzucają się gałki czarne, a do drugiéj białe. Jeżeli dostaniesz więcéj białych, będziesz radnym, uważasz? jeżeli czarnych, przepadniesz!

Z grzmotowym śmiechem i lekceważenie oznaczającym ruchem potężnego ramienia dorożkarz odkrzyknął:

– Nie przepadł ja bez waszéj dumy do tego czasu, nie przepadnę i potém! Dumny ja sobie mogę być i bez dumy.

– A niby to dziadzio miał same białe gałki! Pewno, że tam i dużo czarnych narzucali! – cienkim głosikiem i drwiącym nieco tonem, zawołał młody garncarz trochę pękaty i przysadzisty, ale z ładną rumianą twarzą i bujnym czarnym wąsikiem. Przed chwilą ociekł on był od kontredansowego ron i z kawałem salcesona w jednéj ręce, a potężną porcyą pieroga w drugiéj, stanął pomiędzy rozmawiającymi. Z odgiętą w tył głową szewc Florenty spojrzał na próbującego żartować zeń krewniaka.

– Ty błaźnie, kiedy jeszcze takich interesów nie rozumiész, to milcz! Nie twoim nosem o takich interesach decydować.

A zwracając się do starszych, mówił:

– Jednogłośnie mnie wybrali, jednogłośnie! Ani jednéj czarnéj nie miałem, jak Boga kocham! Ja nawet sam nie wiem, za co ludzie mnie tak szanują… i gdzie tylko trzeba coś takiego ważniejszego, uważacie? cościś takiego nie wymawiając dla publiczności zrobić, tam mnie pchają… ot, łaska Bozka i koniec.

Kilka głosów ozwało się jednogłośnie:

– A czemu? czemu? dla czego nie! Naturalnie; Sprawiedliwie! Pan Florenty do wszystkiego zawsze gotów i wszystko umié.

Słysząc to majster rósł, ale nie w wysokość tylko w szerokość. Miał w sobie tę osobliwą właściwość, że gdy cokolwiek cieszyło go i dumie jego pochlebiało, rozdymał się jakoś i nakształt gąbki wodą pojonéj pęczniał tak, że niższym wydawał się niż zwykle i zarazem grubszym. Rumiane jego wargi wydymały się trochę pod gęstym, szorstkim wąsem, a siwe oczy zalewała błogość. Powoli, z rozwagą podnosząc w górę wskazujący palec, na pochlebne dlań szmery odpowiedział:

– Tak to jest i nie tak. Gotów to ja do wszystkiego, gotów. Czemu nie? Na to pan Bóg dał człowiekowi rozum, żeby on z niego użytek robiłi czémś na świecie był! Ale umiéć, to wszystkiego nie umiem. Ej! gdzie mnie tam wszystko umiéć! Żebym był wielką edukacyą odebrał, tobym może i nie głupszy był od innych, ale tak, no, człowiek tylko samemu sobie wszystko winien.

Potrząsnął głową i stanowczo dodał:

– Wszystkiego nie umiem. Są rozumniejsi a odemnie, a ja takich szanuję. Bardzo rozumnych ludzi szanuję.

W tém, lekki i śliczny motyl wleciał pomiędzy tych grubych, ciężkich, czarno ubranych ludzi. Siedmioletnia dziewczynka biała, różowa, złotowłosa, w przezroczystéj i wstążkami powiewającéj sukience, wbiegła pomiędzy gromadkę mężczyzn, którzy téż jak podwładni przed zwierzchnikiem rozstępowali się przed nią, aż z usty pełnemi szczebiotu wskoczyła na kolana szewca Florentego i szczupłe obnażone ramiona swe dokoła szyi jego owinęła – Dziadziu, – głosem i z minkami rozpieszczonego dziecka wołała, – Ignaś nie chce tańczyć ze mną i Jaś nie chce i stryjaszek Kostuś nie chce i nikt nie chce. Nikt ze mną tańczyć nie chce, a ja chcę tańczyć! Dziadzieńku, doprawdy, ja chcę tańczyć… ta paskudna Zośka powiedziała, że ja jestem błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami…

Na płacz jéj się zbierało. Śliczne, malutkie usta wydymała i rączką coraz gwałtowniéj rzucała w powietrzu, powtarzając:

– Ja chcę tańczyć! Dziadziu! doprawdy ja chcę tańczyć!

Godną istotnie uwagi była podówczas zmiana, która zaszła w całéj powierzchowności szewca; krótkie i grube jego ramię obejmowało tulącą się mu do piersi dziewczynkę ostrożnie i zlekka; na przychylonéj ku jéj głowie twarzy jego, rozlał się wyraz uczuwanéj przyjemności i drgał w każdéj ze zmarszczek, gęstym rysunkiem okrywających mu czoło i jabłkowate policzki. Skargi jéj uspokajał wpół żartobliwą, wpół współczującą perswazyą…

– No, cicho, cicho! będziesz tańczyć, będziesz! Już ja sam Ignacemu powiem, żeby z tobą potańczył, a Zośce dobrze za ciebie nagadam, nie bojś, posłyszy ona ode mnie!

Dziewczynka wciąż się żaliła: – Paskudna taka, mówi, że ja błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami…

Szeroka i krótka ręka w białéj rękawiczce, sterczącéj pustemi końcami palców, wyciągnęła się nad stołem i delikatnie zdjęła z półmiska migdałowe ciastko, które wnet znalazło się w drobnych rączynach dziewczynki. Zarazem szewc Florenty wycisnął na jéj czole pocałunek tak prawie głośny, jak pistoletowy wystrzał. – Aj! – krzyknęło dziecko, – wąsy! takie u dziadzi kolące wąsy! Nie chcę! nie chcę!

Z temi wykrzyknikami i rozkapryszonemi minkami, uchylając się od dalszych pocałunków, któremi obdarzać ją zamierzał, zeskoczyła z jego kolan i, chrupiąc migdałowe ciastko, w mgnieniu oka, jak wiewiórka na drzewo, wdrapała się na barczystego i brodatego dorożkarza, który téż z przyjaznym i wesołym śmiechem wziął ją w objęcia. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzym bawił się lalką. Podnosił ją w górę, to huśtał w obie strony, a wielka, czerwona, roześmiana twarz jego, to znikała, to ukazywała się z za powiewnego muślinu jéj sukni i złotych rozwianych włosów. Szewc Florenty zwrócił się do krewniaka, owego przesadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który w téj chwili, z ustami napełnionemi pieczenią, nalewał sobie do szklanki szumiące piwo.

– Ignacy! – zawołał, – ciekawy jestem, czemu to z dzieckiem troszkę potańczyć nie chciałeś, hę? Ważny kawaler z ciebie! fanaberya! Coby ci to szkodziło dogodzić dziecku, kiedy prosi, hę?

Gniewał się naprawdę i aż sapać zaczął, a napadniętemu w ten sposób chłopakowi uszanowanie nie pozwalało głośno i śmiało replikować. Coś więc tylko niewyraźnego mruknął pod nosem i ukośne spojrzenie rzucił na małą natrętnicę, którą w téj chwili z objęć potężnego dorożkarza brała żona starego cieśli, dobrze już podstarzała, ale jeszcze czerstwa kobiecina w bezpretensjonalnym luźnym kaftanie i czarnéj jedwabnéj chusteczce na głowie.

– Pójdziem tańczyć! – mówiła do dziecka, – pójdziem; kiedy ten brzydki Ignaś nie chce, to już ja z tobą potańczę! Biedna dziecina, nikt z nią tańczyć nie chce! Patrzcie ich! jakie to niedobre chłopcy! pójdziem tańczyć!

I w mazurowy takt podrygując, ze skaczącą przy niéj dziewczynką, babina znikła w sąsiedniéj izbie. Zauważyłam, że to dziecko znajdowało się tu jakby w jakiéj licznéj rodzinie, różnemi stopniami pokrewieństwa z całém tém towarzystwem połączono. Nikomu wprawdzie nie mówiła: „ojcze” i „matko, ale wszyscy tu byli jéj dziaduniami, stryjami, ciotkami. Z rąk do rąk i z objęcia w objęcie przechodziła; wszędzie dzwonił jéj dziecięcy, rozkapryszony głosik i widać było grube wielkie ręce, przesuwające się po złotych jéj włosach, lub liliowo-białéj twarzyczce.

Pochwyciłam pierwszą możność zbliżenia się do gospodarza domu i zawiązania z nim znajomości bliższéj. Sprowadziło to ze strony jego i tych, którzy go otaczali, wielki wybuch ceremonii. Szewc Florenty zerwał się z poręczowego krzesła, na którém siedział, i z ukłonami, których posuwistość i balanse tamowanemi były tylko przez wązkość przestrzeni, prosił mię, abym je zajęła, stary cieśla, usiłując jak najmniéj miejsca osobą swoją zabierać, tak plecami przylgnął do pieca, że w słabem oświetleniu izby, podobnym stał się do wyrysowanéj na zieloném jego tle figurki wątłego, siwego staruszka o długim nosie i zadartéj brodzie; dorożkarz, ów z wielką, poczciwą twarzą i ogromną brodą, skoczył do izby przyległéj po możliwie najwygodniejsze siedzenie; inny chustką od nosa wycierał brzeg stołu, o który oprzeć się mogłam… Aż nagle wszyscy, dokonawszy już wszelkich możliwych przysług, zmieszali się jakoś, ramiona w dół popuszczali i zwolna cofali się ku innym kątom izby, albo ku przyległemu pokojowi. Ten po cichu i usta dłonią przysłaniając, chrząknął, ów gruby kark nieco przychylił, tamtemu stanął w wahającéj się postawie. To onieśmielenie tych ludzi, podobnych do dębów, miało w sobie coś dziecięcego…

Ale szewc Florenty w najmniejszym stopniu nieśmiałości nie doświadczał. Był on nietylko grzecznym, ale i eleganckim, wyższą kompanią uszanować umiejącym, lecz pewnym, że wymaganiom jéj sprostać potrafi. Na stołku obok mnie siedząc, dłonie na kolanach wsparł i z uśmiechem uprzejmym, z wyrazem zastanowienia w siwych oczkach rozpowiadał, kiedy i jak ten domek nabył i drugi jeszcze, który w arendę wypuszcza, sam zbudował. Niedawno, wcale jeszcze niedawno, dobił się tego własnego kąta, bo choć, dzięki Bogu, nędzy nie zaznał nigdy, rzemiosło w ręku mając, to przecież z różnemi kłopotami i biedami borykać się trzeba było, czworo dzieci hodować i własnemi dwiema rękoma rady sobie dawać. To mówiąc, energicznym giestem ręce dłońmi do góry podniósł, a w téjże chwili biała, glansowana rękawiczka, niezmiernie długa, ale w zamian bardzo wązka rozdarła się i ogołociła szeroki pas skóry czerwono-czarnéj i jak podeszwa twardéj. Nie zauważył tego, bo, starannie podtrzymując rozmowę, zapytywał mię, przy któréj ulicy mieszkam, a potém zauważył, że w téj właśnie części miasta bruk jest najgorszy i oświetlenie w nocy najsłabszém. Strasznie lubił mówić o mieście i jego potrzebach, o radzie miejskiéj, któréj jednak nie umiał nazwać inaczéj jak „dumą”, i swojém w niéj znaczeniu. Gdy mi już wiele rzeczy powiedział o zajmującym go przedmiocie, zapytałam go zkolei, kim jest ta mała, śliczna i tak tu przez wszystkich lubiana dziewczynka; ku wielkiemu zdziwieniu swemu, spostrzegłam, że fala rumieńca przepłynęła po okrywającym czoło szewca gęstym rysunku zmarszczek. Po raz piérwszy, odkąd go ujrzałam, zmieszał się i z pochyloną twarzą milczał chwilę. Potém wstrząsnął głową i zcicha rzekł:

– Sierotka to jest. Ot, uważa pani, biedne stworzenie, opuszczone…

– Rodzice jéj umarli? – zapytałam znowu.

Mieszał się coraz bardziéj, oczy spuszczał, palcami rąk z zakłopotania poruszał.

– Ot, co tu mówić! – szeptał. – Nie umarli… żyją sobie… matka porzuciła…

– Jakaś zapewne bardzo biedna i nieszczęśliwa kobieta?… – zaczęłam.

Podniósł twarz i uśmiechnął się nawpół z politowaniem, nawpół z goryczą:

– Gdzie tam biedna! – odsapnął. – Wcale nie biedna i z pięknéj familii… ojciec takoż… Ludzie wszystko wiedzą i o ojcu jéj wiedzą, co on za jeden… bogaty… majątek swój ma… Grzech im wielki!.. Przyjechała… maleństwo kilkodniowe jednym tu ludziom na opiekę zostawiła… pieniądze przysyłać przyrzekła… pojechała i wiadomość wszelka o niéj przepadła… Ot, uważasz pani, jak to z tą dzieciną było i co to jest za grzech!

Wszystko to wypowiedział z pochyloną w dół twarzą, ze spuszczonemi powiekami, z wielkiém zawstydzeniem. Potém, jakby usprawiedliwić chciał nieprzystojność podobnego opowiadania, dodał:

– No, cóż robić? Pani jest mężatką, to z panią o takich rzeczach mówić można. Cóż robić, różne wypadki na świecie bywają!

Widać jednak było, że wypadek, o którym była mowa, uważał za niezmiernie osobliwy i ludzkość zawstydzający. Chciałam dowiedziéć się, u kogo teraz stale przebywało to dziecko i kto się niém wyłącznie opiekował.

– A no – rzekł – będzie już temu lat z pięć jak baba moja zobaczyła raz to maleństwo w nędzy okrutnéj zostające i do domu przyniosła. Myśleliśmy z początku, że tymczasowo tylko u nas pobędzie, byle odkarmiło się trochę, bo już tak prawie jak zamierało z głodu, ale potém… i zostało się sobie przy nas… Co robić? Gdzie jest chleba dla sześciu gęb, to już i dla siódméj wystarczy… A uważa pani, sieroty i Bóg opuszczać nie pozwala i serce człowiecze sprzeciwia się temu… Niech już i tak będzie!

Zauważyłam, że nie tylko dziecka tego nie opuszczają, ale je bardzo pieszczą i stroją. Szewc zaśmiał się dobrotliwie.

– Dobre dziecko… piękne… wesolutkie, to i jakże go nie pieścić? A co się tycze strojów…

Znowu głowę dumnie podniósł.

– No, dzięki Bogu nie braknie i na to… nie braknie…

A potém ciszéj i ze spuszczonemi znowu oczyma dodał:

– Do tego uważa pani, z pięknej familii to pochodzi… z bardzo pięknéj, i po ojcu i po matce… trudno to jak chłopkę hodować.

Przez otwarte drzwi widziałam, jak w izbie przyległéj dorożkarz, którego dziewczynka stryjaszkiem Kostusiem nazywała, człowiek młody, wysoki, zgrabny, z wielkiemi rudemi bokobrodami, odebrał ją babinie, która z nią niby mazura tańczyła i, jak ptaka posadziwszy na swém ramieniu, począł jéj o czémś poważnie prawić. Było coś zupełnieniepospolitego w pieszczotach i czułości, któremi ci ludzie grubi i silni darzyli to stworzenie delikatne i drobne, zdające się istotnie pochodzić z innego niż oni świata. Dziewczynka była wątłą i zgrabną, cerę miała niemal przezroczystą, rączki małe i kształtne. Na ramieniu wysokiego mężczyzny siedząc, różowy policzek do rudych bokobrodów jego przytuliła, a ładnie obute nóżki, na szerokich jego dłoniach oparła. Niósł ją tak ku otwartym drzwiom sionki, a gdy pośrodku izby trudno mu było wymijać tancerzy, basowym, ogromnym głosem wołał:

– Z drogi! héj! z drogi!

Przekorny jakiś chłopak, wziąwszy się w boki, przejście mu zatamował, tonem wesołego przekomarzania się mówiąc:

– A jak nie ustąpię, to co mi pan Konstanty zrobi, kiedy bata przy sobie nie ma!

– Hejże zjeżdżaj! bo mam kułak! – odkrzyknął zaczepiony i z twarzy mu było widać, że wrazie potrzeby niedalekim byłby od użycia tego, zawsze przy sobie noszonego oręża, lecz w téjże chwili dziewczynka zaczęła mu coś szeptać do ucha, a on słuchał uważnie, z powagą i, twierdząco kiwając głową, powtarzał: – Dobrze, kotko, dobrze, przyjadę i powiozę! na spacer powiozę! kuliga! héj, héj, kuliga, kuliga!

Zamyśliłam się i nie uważałam kłopotu, w jakiwpadł właściciel domu z powody przerwy, zaszłéj w rozmowie naszéj. Wiedział o tém, że gościa zabawiać trzeba. Zerwał się tedy ze stołka, do drzwi poskoczył i wołać zaczął:

– Zosia! Karolcia! Karolcia! Zosia!

Na to wołanie przyskoczyły ku niemu dwie młodziutkie dziewczynki, zdyszane od zmęczenia i śmiejące się od przerwanéj wesołéj zapewne rozmowy.

– A co, tatku?

Wziął je za ręce i, do mnie przyprowadziwszy, rekomendował:

– Moje córki: Zofia i Karolina!

Obie miały błękitne suknie, czerwone kwiaty we włosach i korale na szyjach. Hoże i świeże, choć trochę ciężkie i szerokolice, w strojach tych wyglądały ładnie. Bardzo zmieszane stały chwilę ze spuszczonemi oczyma; z niewyraźnemi uśmiechami na ponsowych ustach, skubiąc w rękach grube płócienne chustki do nosa. Wtém, nadbiegła im pomoc w postaci przysadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który z wielkim impetem wysoki próg przeskoczył i zasapany, potem oblany, wołał:

– Karolka! gdzie ty siedzisz, Karolka! Krakowską figurę tańczą… a ciebie dalibóg znaléźć nie można!

Porwał za rękę cioteczną siostrę i mazurowym tempem wypadł z nią do przyległéj izby; to samo z drugą uczynił inny tancerz.

Krakowska figura wrzała. Trójki tancerzy przebiegały w różne strony, a nad tupotem nóg brzęczeniem skrzypiec i huczeniem basetli wznosiły się wywoływane i do wyboru przedstawiane nazwy, które przybierali sobie chłopcy i dziewczęta. Te ostatnie poetyzowały osoby swe, przezywając się różami, fijołkami, konwaljami, stokrotkami. Ktoś jednak zawołał: – Koza i cielę! co wywołało śmiech ogólny i, usuwając z pamięci królestwo roślin, wprowadziło w modę zwierzęta, jako to: wilk i lis, wróbel i słowik, albo zdrobniałe: kotek i ciucia; powstała nawet ztąd sprzeczka, bo dwaj kawalerowie chcieli koniecznie przezwać się wołem i osłem, ale panna nie zgadzała się za nic na ostatnie, nieprzyzwoite wyrażenie, i zastąpiła je baranem. Inna wyciągnęła z sionki opierających się niby, a w rzeczy saméj bardzo tym wyborem pochlebionych, najwyższych i najpleczystszych brodaczy, a stając z nimi przed jedną z towarzyszek, zawołała:

– Fara i Bernardyny!

Istotnie, gdy, uderzywszy stopami o podłogę, puścili się po izbie, można-by mniemać, że to kościoły poszły w taniec. I w mniejszéj izdebce znajdujące się towarzystwo ożywiało się coraz bardziéj. Piwo i tanie wino, choć z wielkiém umiarkowaniem pijane, mężczyznom dodawały werwy i pewności siebie, kobietom na różowo malowały policzki i w coraz większy ruch wprawiały języki. Jedna, długa i cienka, blada i pomarszczona, o chorobach swych i używanych na nie lekach piskliwie i lękliwie opowiadała; inna młoda i żwawa, z palącemi się, roztropnemi oczyma, powierzała sąsiadce zamiar swój założenia sklepiku z drobiazgami; trzecia, gruba, ciężka i ze złośliwą twarzą, trzęsąc głową ubraną w żółte kwiaty, wyrzekała na męża, dzieci, sąsiadów, złe czasy i złych ludzi; czwarta, młoda jeszcze i dość ładna, ale ze smutną twarzą i trochę marzącém spojrzeniem, ścigała wciąż przez drzwi otwarte zapamiętale tańczącego męża swego i od czasu do czasu głośno wzdychała. Mężczyźni przychodzili i wychodzili, przekąsywali, prawili koncepty, śmieli się, a czasem i sprzeczali, ale bez kłótni, tylko z coraz żywszemi gestami i ognistym wzrokiem. Nawet stary cieśla, oderwawszy się od zielonego pieca, stał przy stole na swych cieniutkich, trochę drżących nogach i sepleniącemi bo bezzębnemi usty opowiadał jednéj ze starszych kobiet o domu, który sobie przed kilku laty zbudował, a którego ona jeszcze nie widziała. Słuchaczka z twarzy jego przeniosła wzrok na młodego, zgrabnego, w błękitnym krawacie blondyna, który, wbiegłszy do izby, spiesznie kawał kiełbasy spożywał, i klasnąwszy rękoma zawołał:

– Ale ja i syna pana Józefata dawno już niewidziałam! O, na jakiego ładnego chłopca wyrósł!

– Ha? co? – ucha ku niéj przychylając, pytał mocno głuchawy Józefat.

Kobieta zaczęła krzyczéć:

– Mówię, że syn pana Józefata bardzo ładny chłopiec.

Ze szczęśliwością na twarzy stary odpowiedział:

– A ładny, ładny! Chciałem żonce pamiątkę po sobie zostawić, i ot wziąłem i zbudowałem! He, he, he, he. Ładny domek, ładny domek! He, he he!

– Ja o synu, a on o domku – zawołała kobieta.

Inne parsknęły śmiechem, ale wstydliwie, ze spuszczonemi oczyma, albo i całkiem przed niespodzianém qui pro quo twarze ku ścianom odwracając. Wtém gospodyni domu, otyła, rumiana i z wesołém obliczem kobieta stanęła w wązkich drzwiach, które całe swoją wyfalbowaną suknią zajęła i, na obie strony przechylając głowę, ubraną w biały czepek z wielkiemi różami, po kilka razy powtórzyła: