Sen Śmiertelników

Text
Aus der Reihe: Kręgu Czarnoksiężnika #15
Leseprobe
Als gelesen kennzeichnen
Wie Sie das Buch nach dem Kauf lesen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

ROZDZIAŁ PIĄTY

Volusia maszerowała przez pustynię, a za nią podążały setki tysięcy jej ludzi. Odgłos ich zgodnego kroku niósł się pod same niebo. W jej uszach brzmiał on słodko niczym echa rewolucji, upragnionego zwycięstwa. Rozejrzała się po horyzoncie i z wielką satysfakcją stwierdziła, iż stwardniałą, piaszczystą skorupę ziemi poza murami stolicy Imperium wyścielają trupy. Całe tysiące, leżąc bezładnie w idealnym bezruchu, na plecach, jakby powaliła ich ogromna fala przypływu, spoglądały na niebo, cierpiąc katusze.

Volusia wiedziała jednak, że to nie sprawka jakiejś fali, a dzieło Voków, jej czarnoksiężników. Rzucili potężne zaklęcie i wybili tych, którzy sądzili, że mogą wciągnąć ją w zasadzkę i zadać śmierć.

Uśmiechnęła się z wyższością na widok własnego dzieła, napawając się swym dniem zwycięstwa, tym, iż kolejny raz przechytrzyła swych niedoszłych oprawców. Ci wielcy przywódcy Imperium, tacy wspaniali, ludzie, których nikt jak dotąd nie pokonał, byli ostatnią przeszkodą stojącą jej na drodze do stolicy. I to ci wielcy imperialni przywódcy, ci, którzy mieli śmiałość przeciwstawić się Volusii, którzy sądzili, że są od niej sprytniejsi – wszyscy polegli.

Volusia szła między nimi, czasami obchodząc ciała, czasami krocząc ponad nimi, kiedy indziej znowu, kiedy przyszła jej ochota, stąpając wprost po nich. Czerpała wielką przyjemność, czując ciała swych wrogów pod podeszwami. Znów poczuła się jak dziecko.

Podniosła wzrok i daleko przed sobą dostrzegła zabudowania stolicy wraz z jej ogromną, błyszczącą w charakterystyczny sposób kopułą. Masywne, okalające miasto mury pięły się na setki stóp. Na ich tle zauważyła wejście, a w nim strzeliste złote wrota. Przeszył ją dreszcz, kiedy na jej oczach ziszczało się przeznaczenie. Nic już nie stało między nią, a ostatecznym szczeblem władzy. Żadni politykierzy, ani przywódcy, czy wojskowi, którzy mogliby rościć prawo do władania Imperium. Długi przemarsz, przejmowanie miast jednego za drugim, przez tyle księżyców, gromadzenie sił bitewnych w każdej kolejnej osadzie – wszystko to doprowadziło ją tutaj. Za tymi murami, za tymi lśniącymi złotymi wrotami spoczywała jej ostatnia zdobycz. Wkrótce będzie tam, by zasiąść na tronie mocy, a kiedy to nastąpi, nikt już jej nie powstrzyma. Przejmie dowodzenie wszystkimi armiami Imperium, wszystkimi prowincjami i krainami, czterema rogami i dwoma szpicami, aż w końcu każde stworzenie w Imperium obwoła ją – kobietę z ludzkiej rasy – najwyższym dowódcą.

O ile nie bardziej spektakularnym tytułem, będą musieli zwracać się do niej Bogini.

Na samą tę myśl zareagowała uśmiechem. Zamierzała wznieść posągi na swą cześć w każdym mieście, przed każdym przybytkiem mocy, nazwać święta swoim imieniem, sprawić, by jedni pozdrawiali drugich jej imieniem, by wszystkie inne popadły w Imperium w niepamięć.

Maszerowała na czele swej armii w porannych promieniach obu słońc, taksując nieprzerwanie złote wrota. Dotarło do niej, iż nadchodzi jedna z najbardziej doniosłych chwil w jej życiu. Czuła się nieposkromiona – zwłaszcza teraz, kiedy zginęli wszyscy zdrajcy spośród szeregów jej armii. Jakąż głupotą wykazali się sądząc, że jest taka naiwna, że wpadnie w ich zasadzkę z powodu swego młodego wieku. Ot, na tyle przydały się im długie lata życia − zobaczcie, do czego ich doprowadziły. Zyskali tylko wczesną śmierć, gdyż nie docenili jej mądrości – mądrości większej nawet od ich własnej.

Aczkolwiek, kiedy szła dalej i przyglądała się ciałom żołnierzy Imperium rozrzuconym po pustyni, odezwała się w niej pewna obawa. Dotarło do niej, że nie było ich znowu tak wielu, ile powinno. Zaledwie kilka tysięcy, a nie setki tysięcy, jakich spodziewała się ujrzeć. Z pewnością nie był to trzon imperialnej armii. Czyżby przywódcy nie sprowadzili ze sobą wszystkich sił? A jeśli nie, to gdzie w takim razie teraz były?

Przyszło jej coś na myśl: czy w obliczu śmierci przywódców, stolica Imperium nadal może się bronić?

Kiedy podeszła bliżej do bram stolicy, skinęła na Vokina, by wystąpił przed armię, po czym zatrzymała pochód.

Jak jeden mąż, żołnierze stanęli za nią murem i po chwili pustynia zastygła w porannej ciszy. Nie zakłócało jej nic. Słychać było jedynie odgłos podmuchów wiatru i toczącego się gdzieś ciernistego krzewu. Volusia przyjrzała się ogromnym zamkniętym na cztery spusty wrotom. Chłonęła wzrokiem rzeźbione w złocie wzory, znaki i symbole opowiadające o starożytnych bitwach na ziemiach Imperium. Drzwi znane były w całym Imperium. Ponoć ich wykucie zajęło całe sto lat, a grubości miały dwanaście stóp. Była to oznaka potęgi, mająca reprezentować wszystkie krainy Imperium.

Volusia stała oddalona od nich o zaledwie pięćdziesiąt stóp. Nigdy wcześniej nie była tak blisko bramy wejściowej stolicy i teraz stała jak urzeczona – będąc pod wrażeniem tego, co sobą reprezentowały. Były nie tyko symbolem siły i trwałości, ale też arcydziełem, starożytnym dziełem sztuki. Pragnęła wyciągnąć dłoń i dotknąć tych złotych drzwi, musnąć wyrzeźbione obrazy.

Wiedziała jednakże, że jeszcze nie przyszła na to pora. Przyjrzała się im i poczuła, jak w jej wnętrzu rodzi się jakieś złe przeczucie. Coś było nie takt. Nikt ich nie strzegł. I panowała zbyt dojmująca cisza.

Podniosła wzrok wysoko przed siebie i na murach, pośród blanek, dojrzała ich obsadę. Powoli w zasięgu jej wzroku pojawili się żołnierze Imperium. Stawali w rzędzie i spoglądali w dół, trzymając w pogotowiu napięte łuki.

Pośród nich zaś stał generał Imperium. On również spoglądał w dół.

- Postąpiłaś niemądrze, podchodząc tak blisko – zagrzmiał tubalnym głosem. – Weszliście w zasięg naszych łuków i włóczni. Jedno kiwnięcie mego palca, a zginiecie wszyscy w jednej chwili.

- Lecz okażę wam łaskę – dodał. – Każ swym armiom złożyć broń, a pozwolę wam żyć.

Volusia podniosła na niego wzrok. Jego twarz, twarz samotnego dowódcy pozostawionego na stanowisku obrony stolicy, rysowała się niewyraźnie na tle słońca. Spojrzała na wały na jego ludzi. Wszyscy stali z utkwionym w niej wzrokiem i łukami gotowymi do strzału. Wiedziała, że nie żartował.

- To ja daję wam szansę, byście to wy złożyli broń – odkrzyknęła – zanim wybiję wszystkich twoich ludzi i spalę stolicę do gołej ziemi.

Roześmiał się szyderczo. Volusia zauważyła, że on, a razem z nim jego żołnierze, opuścili osłony twarzy, gotując się do bitwy.

Z szybkością błyskawicy pod niebo poniósł się odgłos tysiąca wypuszczanych strzał i tysiąca rzuconych włóczni. Na jej oczach niebo pociemniało od pocisków lecących wprost na nią i jej armię.

Volusia stała jak przyrośnięta do ziemi, nieustraszona, nie wzdrygnęła się ani trochę. Wiedziała, że żadne z tych ostrzy nie może jej zabić. Wszak jest boginią.

Stojący tuż obok Vok podniósł swą długą zieloną dłoń i w tej samej chwili wystrzeliła z niej zielona kula. Zawisła w powietrzu przed Volusią, otaczając ją ochronną zielonkawą poświatą. Chwilę potem odbiły się od niej strzały i włócznie, opadając nieszkodliwie na ziemię w postaci ogromnego stosu.

Volusia obejrzała się z wyrazem zadowolenia na twarzy, usatysfakcjonowana widokiem rosnącej sterty włóczni i strzał, po czym na powrót spojrzała w górę. Na twarzach wszystkich żołnierzy Imperium królowało bezgraniczne zdumienie.

- Dam ci jeszcze jedną szansę, by złożyć broń! – zawołała.

Imperialny dowódca objął ją srogim spojrzeniem. Był widocznie podenerwowany. Począł rozważać swe szanse, jednak ani drgnął. Zamiast tego, dał znak swym ludziom, by przygotowali się do kolejnej salwy.

Volusia skinęła na Vokina, a on z kolei dał znak swoim pobratymcom. Przed szereg wystąpiły całe tuziny Voków. Unieśli dłonie wysoko nad głowę, celując nimi wzwyż. Chwilę potem niebo zasnuły tuziny zielonkawych kul mknących w stronę murów stolicy.

Volusia obserwowała je z wielką nadzieją. Spodziewała się, iż mury skruszeją, oczekiwała, iż za chwilę ujrzy, jak ci wszyscy żołnierze lądują z łoskotem na ziemi u jej stóp, że stolica będzie należeć do niej. Nie mogła się doczekać, by już, od razu, zasiąść na tronie.

Jednakże, ku jej zdumieniu oraz przerażeniu, kule zielonego światła odbiły się niegroźnie od murów stolicy, po czym znikły w wielkich rozbłyskach światła. Nie mogła pojąć, dlaczego okazały się nieskuteczne.

Obejrzała się na Vokina, ale on również wyglądał na skonsternowanego.

Dowódca obrony stolicy Imperium zarżał śmiechem z wysoka.

- Nie ty jedna masz czary na usługi – powiedział. – Żadna magia nie obróci tych murów w gruzy – wytrzymały próbę czasu, nie kruszejąc przez tysiące lat, powstrzymały barbarzyńców, całe armie, liczniejsze nawet od twojej. Żadna magia ich nie zburzy – jedynie ludzka dłoń.

Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Jak widzisz – dodał – okpiłaś się w ten sam sposób, jak wielu innych niedoszłych zdobywców, którzy przyszli tu przed tobą. Zdałaś się na magię, przybywając pod stolicę – i teraz zapłacisz za to cenę.

Jak blanki długie i szerokie, wszędzie na nich rozbrzmiały rogi. Volusia obejrzała się i zobaczyła armię wroga zajmującą miejsce na horyzoncie. Była wstrząśnięta. Cały widnokrąg okrył się czernią, kiedy stanęła tam wielotysięczna, olbrzymia armia, większa nawet od tej, jaką Volusia przyprowadziła ze sobą. Najwidoczniej czekała za murami, w odległej, drugiej stronie miasta na pustyni, czekając na rozkaz dowódcy Imperium. Volusia nie targnęła się na kolejną potyczkę – zapowiadała się potężna bitwa rozstrzygająca wynik wojny.

Zagrał kolejny róg. Wtem, masywne złote wrota zaczęły otwierać się przed Volusią. Rozwierały się coraz szerzej, aż w pewnej chwili dobiegł ją donośny okrzyk bojowy. Z wrót wyłoniły się kolejne tysiące żołnierzy Imperium i ruszyły wprost na oddziały Volusii.

 

W tej samej chwili, stojące na horyzoncie setki tysięcy żołnierzy również przypuściły szarżę. Podzieliły się i otoczyły imperialne miasto, po czym zaatakowały z obu stron.

Volusia nie ustąpiła. Podniosła wysoko pięść i zaraz potem ją opuściła.

Stojąca za nią armia zareagowała potężnym okrzykiem bojowym i ruszyła na spotkanie wojsk Imperium.

Volusia wiedziała, że ta bitwa zdecyduje o losach stolicy – i przyszłości całego Imperium. Zawiodła się na swych nekromantach – lecz jej żołnierze to co innego. Wszak potrafiła być brutalna, jak mało kto, i nie potrzebowała do tego czarów.

Zobaczyła nadbiegających ku niej ludzi. Zaparła się w miejscu i zaczęła napawać chwilą, sposobnością, by zabić lub zostać zabitą.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Ni stąd ni zowąd Gwendolyn poleciała w powietrze i uderzyła o coś głową. Otworzywszy oczy, rozejrzała się wokół. Była zdezorientowana. Leżała na boku, na twardym, drewnianym podłożu, a świat przesuwał się z wolna koło niej. Usłyszała kwilenie i poczuła coś mokrego na policzku. Obejrzała się i zobaczyła Krohna. Kulił się przy niej i lizał ją – jej serce wezbrało natychmiast radością. Krohn wyglądał na słabego, wygłodzonego i wyczerpanego – jednak wciąż żył. Tylko to miało znaczenie. On również przeżył.

Gwen oblizała wargi i zdała sobie sprawę, że nie są już tak suche. Poczuła ulgę, mogąc je oblizać. Wcześniej nie mogła poruszyć choćby językiem, taki był spuchnięty. Poczuła strużkę zimnej wody w ustach. Podniosła wzrok i kątem oka dostrzegła nad sobą jednego z pustynnych koczowników, przechylającego bukłak. Chciwie spijała wodę do chwili, kiedy nomada odjął bukłak od jej ust.

Kiedy zabierał dłoń, Gwen podniosła swoją i chwyciła go za nadgarstek, pociągając w kierunku Krohna. Koczownik zdał się na początku skonsternowany, lecz chwilę potem dotarło do niego, czego chce i wlał wody kotu do pyszczka. Gwen była mu wdzięczna, kiedy zobaczyła, jak Krohn chłepta wodę, pije ją na leżąco, sapiąc głośno tuż obok niej.

Poczuła kolejny wstrząs i znów uderzyła się w głowę, kiedy podłoże zadrżało. Wyjrzała na zewnątrz, obróciła głowę, ale zobaczyła jedynie bezkresne niebo i mijające ją chmury. Poczuła, jak jej ciało zaczęło się unosić, z każdym wstrząsem coraz wyżej w powietrzu. Nie mogła pojąć, co się z nią dzieje, ani gdzie jest. Nie miała sił, by usiąść, lecz zdołała nieco wyciągnąć szyję i zobaczyła, że leży na szerokiej, drewnianej platformie, utrzymywanej z obu stron w powietrzu przez liny. Ktoś wysoko szarpał je, aż trzeszczały ze starości, a z każdym pociągnięciem, jej platforma podnosiła się nieco wyżej. Ktoś podciągał ją w górę stromego, bezkresnego urwiska, tego samego, które zauważyła, zanim odpłynęła. Urwiska, które wieńczyły blanki i rycerze w lśniących zbrojach.

Przypomniawszy to sobie, Gwen odwróciła się, wyciągnęła szyję i spojrzała w dół. Natychmiast zrobiło jej się niedobrze. Znajdowała się setki stóp ponad pustynnym podłożem. I wciąż się wznosiła.

Odwróciła się i spojrzała w górę. Setki stóp powyżej widniały blanki, niewyraźne w słonecznym świetle, a na nich, spoglądający w dół rycerze. Z każdym pociągnięciem lin byli coraz bliżej niej.

Gwen odwróciła się gwałtownie i zlustrowała wzrokiem platformę. Z wielką ulgą stwierdziła, że są z nią wszyscy jej towarzysze: Kendrick, Sandara, Steffen, Arliss, Aberthol, Illepra, dziewczynka Krea, Stara, Brant, Atme i kilku Srebrnych. Wszyscy oni leżeli na platformie, doglądani przez nomadów, którzy podawali im wodę i obmywali twarze. Gwen owładnęła nagle wdzięczność wobec koczowniczych stworzeń, które ocaliły im życie.

Zamknęła oczy i złożyła głowę z powrotem na twardym drewnianym podłożu. Głowa ciążyła jej jakby była z ołowiu. Tuż obok Krohn zwinął się w kłębek. Świat spowijała błoga cisza. Słychać było jedynie podmuchy wiatru i trzeszczące liny. Tak daleko zawędrowała, tyle czasu jej to zajęło, iż przyszło jej teraz do głowy pytanie, co czeka ją u kresu. Wkrótce znajdą się na górze. Modliła się, aby tylko ci rycerze, kimkolwiek są, okazali się równie gościnni, co owe koczownicze plemię z pustyni.

Z każdym pociągnięciem lin, słońca przygrzewały mocniej, dotkliwiej. Nie było ani skrawka cienia, by się przed nimi schronić. Miała wrażenie, że spali się na wiór, jakby unosiła się ku centrum słońca.

Poczuła ostatnie poderwanie liny i otworzyła oczy. Uświadomiła sobie, że zapadła w sen. Poczuła jakiś ruch i dotarło do niej, że nomadzi, ułożywszy ją z powrotem na płótnie, znoszą ją z platformy na blanki.

W końcu położyli ją delikatnie na kamiennej podłodze. Spojrzała w górę i zamrugała kilkakrotnie powiekami w kierunku słońca. Była zbyt wyczerpana, by podnieść głowę. Nie wiedziała do końca, czy śni, czy też to rzeczywistość.

W zasięgu jej wzroku pojawiły się tuziny rycerzy. Ubrani w nieskazitelną, błyszczącą kolczę, zgromadzili się wokół niej tłumnie i poczęli przyglądać z zaciekawieniem. Gwen nie mogła pojąć, skąd na tej ogromnej pustyni, na kompletnym pustkowiu, wzięli się ci rycerze. Dlaczego pełnili wartę na tej olbrzymiej grani, w promieniach obu słońc. Jak mogli tu przetrwać? Czego strzegli? Skąd u nich te dworne zbroje? Czy to wszystko było tylko snem?

Nawet Krąg, który szczycił się starożytną tradycją dostojeństwa, nie mógł równać się pod względem rynsztunku z tym, co mieli na sobie ci mężczyźni. Była to jedna z najbardziej misternie wykonanej zbroi, jaką kiedykolwiek widziała. Wykuta ze srebra, platyny i jakiegoś innego, nieznanego jej metalu, nosiła wyryte starannie oznaczenia, a towarzyszył jej równie doborowy oręż. Ludzie ci byli najwyraźniej wyszkolonymi wojownikami. Przypomniał jej się okres, kiedy jako młoda dziewczyna towarzyszyła ojcu na placu ćwiczeń, gdzie pokazał jej żołnierzy ustawionych w idealnym rzędzie, a ona podziwiała ich świetność. Zastanawiała się, jak w ogóle taka doskonałość może istnieć. Być może umarła, a to była jej wizja nieba.

Wówczas jednak usłyszała, jak jeden z nich wystąpił przed szereg, zdjął hełm i spuścił na nią wzrok, spojrzał jaskrawo niebieskimi oczyma pełnymi mądrości i współczucia. Miał najpewniej ponad trzydzieści lat i wyglądał olśniewająco. Na jego głowie nie było ani jednego włosa, za to jego szczękę wieńczyła jasnoblond broda. Najwidoczniej to on tu dowodził.

Rycerz skierował swą uwagę na nomadów.

- Żyją? – spytał.

W odpowiedzi, jeden z koczowników wyciągnął długi kij i delikatnie trącił nim Gwendolyn, która w tej samej chwili przesunęła się. Pragnęła usiąść, ponad wszystko, porozmawiać z nimi, dowiedzieć się, kim są – lecz była półżywa i gardło zbyt jej wyschło, by przemówić.

- Niewiarygodne – rzekł inny rycerz, podchodząc z brzęczącymi ostrogami. Coraz więcej rycerzy zaczęło gromadzić się wokół i przyglądać Gwen i jej pobratymcom, wyraźnie zaciekawieni ich obecnością.

- Nieprawdopodobne – powiedział któryś. – Jak mogliby przeżyć na Wielkim Pustkowiu?

- Nie mogli – powiedział inny. – To z pewnością dezerterzy. Musieli w jakiś sposób pokonać Grań, potem zagubili się na pustyni i zdecydowali się wrócić.

Gwendolyn spróbowała przemówić, powiedzieć im wszystko, lecz była zbyt wyczerpana, by wydobyć z siebie słowa.

Po krótkiej chwili ciszy przed wszystkich wystąpił dowódca.

- Nie – powiedział pewny siebie. – Spójrzcie na emblematy na jego zbroi – powiedział, trącając Kendricka stopą. – To nie nasz rynsztunek. Ani też imperialny.

Wszyscy rycerze ścisnęli się wokół nich. Byli jeszcze bardziej zdumieni.

- Zatem skąd pochodzą? Zapytał któryś z nieskrywaną konsternacją.

- I skąd wiedzieli, gdzie nas szukać? – zapytał jeszcze inny.

Dowódca zwrócił się do nomadów.

- Gdzie ich znaleźliście? – spytał.

Nomadzi odpowiedzieli mu piskiem. Gwen zauważyła, jak oczy mężczyzny otworzyły się nagle szeroko.

- Po drugiej stronie piaszczystego muru? – spytał. – Jesteście pewni?

Nomadzi odpowiedzieli piskiem.

Dowódca zwrócił się tym razem do swoich ludzi.

- Sadzę, że nie mieli pojęcia o naszej obecności. – Raczej im się poszczęściło – Nomadzi ich znaleźli i teraz chcą za nich zapłaty, biorąc ich za naszych.

Rycerze spojrzeli jeden na drugiego. Widać było, że nigdy jeszcze nie znaleźli się w takiej sytuacji.

- Nie możemy ich przyjąć – powiedział któryś . – Znacie prawa. Wpuścimy ich, to pozostanie ślad. Żadnych śladów. Nigdy. Musimy ich odesłać, wyprawić z powrotem na Wielkie Pustkowie.

Nastąpiła długa chwila ciszy, którą zakłócało jedynie wycie wiatru. Gwen wyczuła, iż rozważają, co z nimi począć. Cisza wlokła się nieubłaganie i wcale jej się to nie podobało.

Spróbowała usiąść na znak protestu, powiedzieć im, że nie mogą wysłać ich tam z powrotem. Po prostu nie mogą. Nie po tym wszystkim, przez co przeszli.

- Jeśli to zrobimy, z pewnością umrą – powiedział dowódca. – A nasz kodeks honorowy nakazuje, by wspomóc bezbronnych.

- Ale jeśli ich przyjmiemy – ripostował rycerz – wówczas sami możemy skazać się na śmierć. Imperium pójdzie ich śladem. Znajdzie naszą kryjówkę. Narazimy na niebezpieczeństwo cały nasz lud. Wolisz, by poległo kilkoro obcych, czy też cała nasza wspólnota?

Gwen widziała, jak dowódca się namyśla, rozdarty, cierpiąc katusze przed podjęciem trudnej decyzji. Rozumiała z czym to się wiąże. Była zbyt osłabiona, by uczynić cokolwiek innego poza zdaniem się na łaskę i uprzejmość innych ludzi.

- Może to i prawda – powiedział w końcu dowódca. W jego głosie słychać było rezygnację. – Ale nie skażę niewinnych ludzi na śmierć. Idą z nami.

Zwrócił się do swych ludzi.

- Znieście ich na drugą stronę – rozkazał autorytatywnie. – Zaprowadzimy ich przed oblicze króla i to on rozsądzi, co z nimi uczynić.

Rycerze posłuchali i jęli czynić przygotowania do opuszczenia platformy po drugiej stronie. Jeden z rycerzy spojrzał na dowódcę niepewnie.

- Naruszasz królewskie prawo – powiedział. – Żadnych obcych wewnątrz Grani. Przenigdy.

Dowódca spojrzał na niego surowym wzrokiem.

- Jak dotąd żaden obcy nie dotarł do naszych bram – odparł.

- Król wtrąci cię za to do lochów – powiedział rycerz.

Dowódca jednak nie ustąpił.

-Jestem gotów podjąć to ryzyko.

- Z powodu obcych? Nic niewartych pustynnych nomadów? – powiedział zdumiony rycerz. – Nikt nie wie nawet, kim oni są.

- Życie każdej osoby jest cenne – odparł dowódca – a mój honor po stokroć bardziej niż pobyt w lochu.

Dowódca skinął na swych podwładnych, którzy stali w oczekiwaniu. Gwen poczuła, jak nagle uniosła się w ramionach któregoś z rycerzy, opierając się plecami o jego metalowy pancerz. Podniósł ją bez najmniejszego wysiłku, jakby była piórkiem. Pozostali zajęli się resztą. Gwen zauważyła, że idą po kamiennym płaskowyżu wieńczącym szczyt grani, ciągnącym się może na sto stóp. Szli i szli; Gwen uspokoiła się w objęciach rycerza. Poczuła swobodę, jakiej od dawna nie doświadczyła. Pragnęła ponad wszystko podziękować, lecz była zbyt wyczerpana, by choć otworzyć usta.

Dotarli na druga stronę blanek. Kiedy rycerze szykowali się, by złożyć ich na kolejnej platformie i opuścić w dół po drugiej stronie grani, Gwen rozejrzała się i kątem oka dostrzegła miejsce, w które się udawali. Miała przed sobą widok, którego nigdy, przenigdy nie mogłaby zapomnieć. Aż zaparło jej dech w piersiach. Górska grań wyrastała z pustyni niczym sfinks, miała kształt ogromnego okręgu, tak wielkiego, że znikała w chmurach. Pełniła rolę ochronną, a po jej drugiej stronie Gwen ujrzała lśniące, niebieskie jezioro, rozległe niczym ocean, które mieniło się światłem obu pustynnych słońc. Intensywny błękit oraz widok całej tej wody zaparł jej dech i odebrał jej mowę.

A dalej, na horyzoncie dostrzegła ląd, tak ogromny, iż nie widać było jego końca. Była wstrząśnięta. Miała przed sobą żyzną, kwitnącą życiem i bujną zielenią krainę. Jak daleko okiem sięgnąć, ciągnęły się liczne farmy, drzewa owocowe, lasy, winnice i sady, w pełnej krasie. Kraina kwitnąca życiem. Był to najbardziej sielankowy i najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek w życiu widziała.

- Witaj, pani – powiedział ich dowódca – w krainie za Granią.