Kostenlos

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XIII. Za pomocą ognia

Tymczasem pułkownik z towarzyszami z bardzo naturalną niecierpliwością oczekiwali w obozie na wypadek walki.

Jeżeli strzelcom się powiodło, to w nocy zabłyśnie sygnał świetlny. Łatwo pojąć niepokój, w jakim uczeni przepędzili dzień. Ich matematyczne narzędzia były w pogotowiu. Wymierzyli lunety ku szczytowi góry w ten sposób, aby nimi uchwycić choćby najmniejsze światełko, lecz czy to światełko zabłyśnie?…

Pułkownik i Strux nie mieli chwilki spokojnej. Sam tylko Palander, zawsze zamyślony, zapomniał nawet pośród rachunków o niebezpieczeństwie grożącym kolegom. Nie należy go obwiniać o oryginalny egoizm. Można by o nim powiedzieć, co niegdyś powiedziano o matematyku Bouvardzie: „nie przestanie liczyć, dopóki nie przestanie żyć”, a być może, że Mikołaj Palander przestałby żyć, gdyby przestał rachować.

Wyznać jednak należy, że Everest i Strux, miotani niepokojem, więcej myśleli o uzupełnieniu swoich prac, jak o niebezpieczeństwie przyjaciół. Byliby chętnie stawili czoło temu niebezpieczeństwu, bo nie zapominali wcale, że służą nauce, która prowadzi zaciętą wojnę z przyrodą, ale wypadek jej mocno ich niepokoił. Gdyby przeszkoda fizyczna nie została zwyciężona, powstrzymałaby ich prace lub w najlepszym razie znacznie opóźniła. Łatwo więc pojąć niepokój astronomów w tym dniu wlokącym się bez końca.

Na koniec noc nadeszła. Everest i Mateusz Strux luzowali się co pół godziny przy lunecie. Śród cieniów nocy nie przemówili do siebie ani słowa, a zmieniali się z chronometryczną punktualnością. Szło o to, kto pierwszy spostrzeże upragniony sygnał.

Godziny upływały, północ minęła, nic nie ukazywało się na ciemnym szczycie.

Na koniec trzy kwadranse po drugiej pułkownik, podnosząc się z wolna, wyrzekł chłodno tylko to jedno słowo:

– Sygnał!

Przypadek sprzyjał Anglikowi, ku wielkiemu niezadowoleniu uczonego kolegi, który jednak musiał stwierdzić ukazanie się sygnału. Ale Mateusz Strux zemścił się, nie odpowiedziawszy ani słówka.

Zdjęcie kąta odbyło się z drobiazgową ścisłością. Po obserwacjach, kilkakrotnie powtórzonych, okazało się, że kąt mierzył 78°58'42,413”. Widzimy, że ścisłość posunięto aż do tysięcznych części sekundy.

Nazajutrz, 2 lipca, zwinięto obóz o świcie. Everest pragnął jak najprędzej połączyć się z towarzyszami. Rad był dowiedzieć się, czy zdobycie góry nie było połączone z wielkimi ofiarami. Wozy ruszyły pod przewodnictwem Numba, a w południe połączyli się wszyscy członkowie uczonej komisji. Po opowiedzeniu szczegółów walki koledzy winszowali im zwycięstwa.

W ciągu poranka John Murray, Emery i Zorn zmierzyli z wierzchołka góry odległość kątową nowego stanowiska, leżącego o kilka mil na zachód od południka. Astronomowie zdjęli nadto wysokości kilku gwiazd dla oznaczenia szerokości, pod którą leżał ich sygnał, z czego Palander obliczył, że za pomocą ostatnich pomiarów otrzymano drugą część południka, odpowiadającą jednemu stopniowi. Zmierzono więc dotąd dwa stopnie, wyprowadzone od podstawy za pomocą piętnastu trójkątów.

Prace rozpoczęto na nowo w warunkach zadowalających i należało się spodziewać, iż żadna przeszkoda fizyczna nie powstrzyma ich ukończenia. Przez całe pięć tygodni pogoda sprzyjała uczonym. Okolica nieco falista pozwalała stawiać sygnały. Pod dyrekcją Buszmena obozowiska zakładano porządnie. Żywności nie brakło, bo sir John na czele strzelców zaopatrywał w nią obficie. Szanowny Anglik stracił już rachubę odmian bawołów i antylop padających pod jego strzałami. Wszystko szło pomyślnie. Stan zdrowia zadowalający. Woda jeszcze nie powysychała w kałużach gruntu; Everest i Strux ku wielkiej radości kolegów mitygowali się. Prześcigano się wzajemnie w gorliwości i można już było przewidzieć ostateczne powodzenie przedsięwzięcia, gdy niespodziewanie nowa przeszkoda miejscowa zagroziła przerwaniem prac i rozbudziła uśpione niechęci.

Było to 11 sierpnia. Od poprzedniego dnia karawana ciągnęła krainą lesistą. Tego poranka wstrzymał pochód ogromny bór wysokopienny, którego granic dostrzec nie było można na widnokręgu. Nic wspanialszego nad te masy zieleni, tworzące jakby olbrzymi szpaler o ścianie wzniesionej sto stóp nad ziemię. Rozmaitości i piękności drzew tej puszczy nie sposób oddać słowami. Mieszały się tu najrozliczniejsze gatunki goundy,mosokosów i mukomdów, drzew poszukiwanych do budowy okrętów; hebany niezmiernie grube, których treść była czarna jak węgiel: bochinie o żelaznej mocy włóknach; buchnerie z pomarańczowym kwiatem; wspaniałe czerwonolisty z pniem białawym a szkarłatnym kwieciem; tysiące gwajaków, między którymi wiele miało pnie piętnastostopowego obwodu. Z głębokich tych mas wydobywały się dziwne szmery, niby szum morskiej fali rozbijającej się na piaszczystym brzegu. Wiatr przedzierający się przez ten ocean gałęzi konał na krańcach lasu.

Zapytany przez pułkownika Mokum odpowiedział:

– To jest las Rowuma.

– Jak daleko ciągnie się ze wschodu na zachód?

– Na czterdzieści pięć mil.

– A z południa na północ?

– Około dziesięciu mil.

– A jakimże sposobem przedrzemy się przez tę puszczę?

– Przebyć jej się nie da, bo nie ma przez nią żadnej drogi. Jedyny sposób objechać ze wschodu lub z zachodu.

Naczelnicy wyprawy, usłyszawszy stanowczą odpowiedź Buszmena, wielce się zakłopotali. Nie można było stawiać sygnałów w lesie zalegającym równinę. Obejść ją to znaczyło oddalić się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu mil od linii południkowej, a więc nadzwyczajnie powiększyć roboty i dodać do istniejących przynajmniej tuzin nowych trójkątów.

Trudność prawdziwa, przeszkoda naturalna istniała. Kwestia była ważna i trudna do rozwiązania. Jak tylko założono obóz wśród kępy drzew o czterysta sążni od lesistej ściany, zeszli się wszyscy astronomowie na naradę w celu podjęcia decyzji. Myśl trójkątowania pośród nieprzebytej puszczy odrzucono z góry. Pracować w podobnych warunkach oczywiście się nie dało. Pozostawało tylko obejść las, z nałożeniem dwudziestu kilku mil po prawej lub lewej stronie południka, który przechodził środkiem.

Członkowie międzynarodowej komisji zadecydowali wreszcie obejście puszczy, mniejsza o to, na wschód, czy na zachód. Jednak właśnie to ostatnie błahe pytanie wywołało gwałtowną sprzeczkę pomiędzy Struksem i Everestem. Dwaj rywale, powściągający się od niejakiego czasu, wybuchnęli przy tej sposobności na nowo, z całą gwałtownością długo tajonej niechęci. Na próżno koledzy chcieli ich umitygować. Naczelnicy nie chcieli ich słuchać. Everest był za obejściem lasu na prawo, bo tym sposobem ekspedycja zbliżała się ku drodze, którą Dawid Livingstone zdążał w pierwszej swej podróży do wodospadów Zambezi: był to wzgląd ważny, ponieważ kraj w tej stronie był bardziej znany i bardziej uczęszczany, nastręczał więc pewne korzyści. Strux upierał się przy lewej, widocznie dlatego tylko, żeby się sprzeciwić pułkownikowi. Gdyby ten był obrał kierunek na lewo, tamten głosowałby za prawym. Sprzeczka wzmagała się coraz bardziej i można było przewidywać, że nastąpi rozdwojenie komisji.

Zorn, Emery, Murray i Palander, widząc, że nic nie poradzą, opuścili naradę, pozostawiając naczelników w zapasach. Obydwaj tak się zawzięli, że można nawet było obawiać się przerwania prac i prowadzenia dalszej triangulacji przez obydwóch oddzielnie. Dzień minął, nie sprowadziwszy porozumienia pomiędzy dwiema sprzecznymi opiniami.

Na drugi dzień sir John Murray, przewidując, że i przez dziś jeszcze nie nastąpi zgoda, zaproponował Mokumowi wycieczkę myśliwską. Może tymczasem dwaj naczelnicy pogodzą się, a w każdym razie kawał świeżej dziczyzny był nie do pogardzenia.

Mokum, zawsze gotów, gwizdnął na psa i dwaj myśliwcy zapuścili się w gęstwinę, przetrząsali brzegi lasu, to gawędząc, to tropiąc na kilka mil dokoła obozu.

Rzecz prosta, że rozmowa toczyła się głównie około wypadku, który przeszkodził prowadzeniu dalszych prac.

– Jestem prawie pewny – odezwał się Buszmen – że będziemy sobie długo biwakować pod lasem Rowumy. Nasi naczelnicy nie ustąpią sobie i, bez urazy pańskiej, podobni są dwom znarowionym koniom, z których każdy ciągnie w inną stronę.

– A to fatalna historia – odpowiedział Murray – i bardzo się boję, żeby to poróżnienie nie doprowadziło do zupełnego rozdziału. Gdyby nie interes nauki, niechby sobie głowy pourywali, nie dbałbym o to wcale, mój dzielny Mokumie. Obfitość zwierzyny afrykańskiej dostarcza mi rozrywki; niechże się kłócą, a dopóki zgoda nie nastąpi, będę ze strzelbą w ręku uwijał się po lasach.

– Ba, tylko czy się pogodzą? Ja się tego bynajmniej nie spodziewam i jestem pewny, że nasz pobyt tutaj Bóg wie jak długo potrwa.

– Może być, może być! Nasi naczelnicy spierają się o rzecz błahą, której na drodze naukowej nie sposób rozstrzygnąć. Obydwaj mają słuszność i obydwaj się mylą. Pułkownik oświadczył stanowczo, że nie myśli ustąpić. Strux przysiągł, że się będzie opierać przywidzeniom Everesta, a dwaj uczeni, którzy by niezawodnie ulegli racjom naukowym, nie nakłonią się nigdy do ustępstw w kwestii, która jest czysto kwestią miłości własnej. W interesie prac naukowych jest to rzecz arcyniemiła, że południk przechodzi środkiem tej puszczy.

– Pal diabli las, kiedy idzie o pracę naukową! – krzyknął Buszmen. – Ale bo też co za niedorzeczność mierzyć ziemię wzdłuż lub wszerz. Na co się komu przyda, że ją pomierzą na stopy i cale. Co do mnie, wolę o niczym nie wiedzieć, wolę mniemać, że ziemia, na której mieszkam, jest niezmierna, nieskończona, zdaje mi się, że zmniejszyłbym ją, gdybym pomierzył dokładnie. Nie, nie, sir Johnie, choćbym jeszcze żył sto lat, nigdy nie przyznam, aby ta wasza robota na co się zdała.

Sir John nie mógł się wstrzymać od uśmiechu. Często podobne dysputy wszczynały się pomiędzy nim i Mokumem, lecz to nieświadome dziecię natury, ten swobodny włóczęga leśny, nieustraszony pogromca drapieżnych zwierząt, widocznie nie mógł pojąć ważności naukowej związanej z triangulacją. Kilkakrotnie sir John usiłował objaśnić, przekonać, ale Buszmen odpierał jego wywody argumentami nacechowanymi tak czystą filozofią przyrody, a swe zdania popierał nie uczoną, ale ognistą wymową, że Anglik na próżno silił się je odeprzeć.

 

Rozmawiając w ten sposób, myśliwi uganiali się za drobną zwierzyną, bijąc to zające skalne, to nowy gatunek gryzoni, oznaczonych przez Ogilly'ego66 pod nazwą Graphycerus elegans, piskliwe siewki i stada kuropatw, mających pierze brunatne pomieszane z czarno-żółtym. Można powiedzieć, że sir John sam dostarczał zwierzyny, gdyż Mokum mało strzelał: myśl jego zajmował spór dwóch uczonych, mogący zniweczyć całą wyprawę. Ten bór daleko bardziej go niepokoił, aniżeli sir Johna. Zwierzyna choćby najpiękniejsza nie zwracała jego uwagi, co odznaczało nadzwyczajne natężenie umysłu naszego Nemroda.

W istocie myśl jedna, jeszcze nieskrystalizowana, zajmowała umysł myśliwca, z wolna nabierając coraz większej jasności. Sir John zauważył, że sam ze sobą rozmawiał. Spuściwszy strzelbę do nogi i nie bacząc na zwierzynę, stał nieporuszony, zagłębiony w myślach, jak Palander zajęty sprawdzaniem logarytmów. Anglik szanował tę pracę umysłową swego towarzysza i nie chciał mu przeszkadzać w tak ważnym zajęciu.

Dwa lub trzy razy w ciągu dnia Mokum, przybliżywszy się do sir Johna, zapytywał:

– Więc wasza dostojność sądzi, że pułkownik i pan Strux nie zgodzą się na jedno?

– Gotów jestem przysiąc – odrzekł tamten.

Pod wieczór, o kilka mil od obozu, Mokum ponowił raz jeszcze to samo pytanie i odebrał tę samą odpowiedź. A usłyszawszy ją, rzekł:

– A więc niech się wasza dostojność uspokoi, znalazłem sposób przyznania słuszności obydwu uczonym.

– Czy być może, przezacny myśliwcze? – zawołał Anglik zdziwiony.

– Nie inaczej. Nim zabłyśnie jutrzejszy ranek, pułkownik Everest i pan Strux nie będą już mieli powodu do kłótni, jeżeli wiatr mi dopomoże.

– Co chcesz powiedzieć przez to?

– To już moja rzecz.

– Dobrze, Mokumie, rób co chcesz, a jeśli tego dokonasz, to zasłużysz się wielce uczonej Europie, a nazwisko twe będzie uwieńczone w rocznikach nauki.

– To byłoby za wiele honoru dla mnie, sir Johnie. Nie obchodzi mnie wcale wasza uczona Europa, pragnę tylko przywrócić zgodę. – I zapewne przeżuwając myśl swoją, odtąd nie wyrzekł ani słowa.

Sir John uszanował to milczenie. Ale na próżno starał się odgadnąć, jakim sposobem myśliwy zamierzał pogodzić dwóch uczonych tak zawziętych na siebie, że gotowi byli narazić powodzenie tak ważnej i długiej pracy, byle sobie nie ustąpić nawzajem.

Około piątej przed wieczorem myśliwi powrócili do obozu. Podczas ich nieobecności, nie tylko nie przyszło do zgody, ale nawet zajątrzenie się wzmogło. Usiłowania Williama i Zorna, ażeby ich pogodzić, spełzły na niczym. Współzawodnicy kilkakrotnie na nowo wszczynali dysputę, lecz ostre przymówki, których sobie nie żałowali, pogorszyły jeszcze stan rzeczy. Lękano się nawet, iżby sprzeczka coraz drażliwsza nie doprowadziła do wyzwania. Przyszłość triangulacji była zagrożona, bo w razie zupełnego poróżnienia, każdy z naczelników musiałby ją skończyć na własną rękę. Wtedy musiałby nastąpić rozdział, a myśl o nim najbardziej zasmucała dwóch najmłodszych członków komisji, którzy przywykli do siebie i byli połączeni z sobą serdeczną sympatią.

Sir John wiedział dobrze, co się działo w ich duszy i odgadł przyczynę smutku. Mógłby ich wprawdzie uspokoić, opowiadając o jakimś projekcie Mokuma, lecz nie chciał łudzić ich za wcześnie, nie wiedząc sam, co on zamierza zrobić i postanowił oczekiwać do jutra spełnienia obietnicy myśliwca.

Buszmen podczas wieczoru nie zmienił w niczym swoich zwykłych zajęć: rozstawił czaty obozowe jak zwykle, czuwał, aby zachowano porządek z wozami i użył wszelkich środków dla zachowania bezpieczeństwa karawany.

Sir John zaczął przypuszczać, że Mokum zapomniał przyrzeczenia. Zanim udał się na spoczynek, usiłował zbadać usposobienie pułkownika względem pana Mateusza Struksa. Everest był niewzruszony, nieugięty w poczuciu swoich praw i napomknął, że w razie, jeżeli mu Strux nie zechce ustąpić, postanowił rozdzielić się z nim i jego towarzyszami, „są bowiem rzeczy”, dodał, „których się nawet od przyjaciół nie znosi”.

John Murray bardzo niespokojny, a przy tym mocno zmęczony, poszedł się położyć i wkrótce usnął. Około jedenastej przerwano mu sen. Widocznie coś zaszło w obozie, krajowcy przebiegali z wielką wrzawą. Zerwał się i zastał swych towarzyszów na nogach. Szkarłatne światło olśniło mu wzrok, wybiegł z wozu i ujrzał ogromny las w płomieniach.

Co za widok! Cała północ zamieniła się w ocean ognia, płomienie biły w obłoki. Spadał z nich ognisty deszcz iskier, kłęby czarno-purpurowego dymu bałwaniły się nad lasem. Kilkanaście mil puszczy ogarnął pożar.

John Murray spojrzał na Mokuma, który nieruchomy stał przy nim, ale na zapytanie uczynione wzrokiem, Buszmen nie odpowiedział żadnym znakiem. Anglik zrozumiał, że ten pożar miał utorować drogę uczonym na północ.

Południowy wiatr był silnym sprzymierzeńcem Mokuma. Jego silne dęcie podsycało coraz gwałtowniej pożar, niosąc rozżarzone węgle w głębie puszczy i zażegając miejsca nietknięte, z których wnet wybuchały nowe słupy ognia. Ogniste morze coraz bardziej rozszerzało swe fale. Suche gałęzie i uschłe pnie trzeszczą, z oceanu pożaru wybuchają niekiedy żywsze kolumny ognia – o drzewa na wskróś przesiąknięte żywicą. Trzask jakby nieustannej kanonady zagłusza powietrze. Potężne olbrzymy leśne roztrzaskują się z hukiem grzmotu. Na niebie odbijają się olśniewające łuny. Zdaje się, że płomienie zapalą obłoki, że niszczący żywioł tam sięgnie, że wszczyna się zapowiedziany Pismem koniec świata.

I z innej strony chaos nie do opisania. Ryki i wycia uchodzących przed ogniem zwierząt rozlegają się naokoło. Na tle ognistego pasa widać czarne cienie uciekających, niby piekielnych potworów wynurzających się z płomieni. Ostrożność i nienawiść wzajemna, drapieżność jednych, trwoga innych znikły gdzieś wobec wspólnego niebezpieczeństwa, wobec straszliwego żywiołu niosącego zatratę. Lwy i gazele, nosorożce, żyrafy, hieny i szakale pomieszane z antylopami uchodzą w jedną stronę, a nie trwożąc się nawet ludzi, przelatują środkiem obozu.

Pożar szalał przez resztę nocy, dzień i noc następną. Poranek 14 sierpnia ukazał patrzącym obszerną przestrzeń pożartą przez płomienie. Zgliszcze na kilka mil szerokie otworzyło przejście przez niemożliwą przedwczoraj do przebycia dziewiczą puszczę. Przejście dla południka otwarto. Śmiały, acz barbarzyński czyn Mokuma ocalił triangulację.

XIV. Wojna

Tego samego dnia rozpoczęto roboty. Wszystkie preteksty do nieporozumienia zniknęły. Pułkownik Everest i Strux nie przebaczyli sobie, ale mimo to pracowali wspólnie.

Po lewej stronie uczynionej przez pożar szerokiej przerwy wznosiło się wzgórze bardzo widoczne z odległości pięciu mil. Szczyt jego mógł zostać użyty za wierzchołek nowego trójkąta. Zmierzono kąt pomiędzy nim i ostatnią stacją, a na drugi dzień karawana wyruszyła środkiem wypalonego lasu.

Całą drogę zaścielał węgiel. Ziemia była jeszcze mocno rozpalona, pnie dymiły się tu i ówdzie, nad kałużami unosiły się gęste tumany pary. W wielu miejscach walały się zwęglone trupy zwierząt zaskoczonych w ucieczce, których szybki bieg nie zdołał ocalić od rozwścieczonego żywiołu. Czarne dymy, wznoszące się w niektórych miejscach, zdradzały istnienie ognia. Pożar jeszcze nie był zupełnie ugaszony, a lada podmuch wiatru mógł go rozniecić na nowo i obrócić w perzynę resztę lasu.

Z tego powodu komisja uczonych przyspieszała swój pochód. W przypadku wznowienia się pożaru karawana uległaby zniszczeniu. Należało spiesznie przebyć pogorzelisko, tym bardziej, że po bokach las jeszcze gorzał. Mokum nalegał na woźniców, aby się spieszyli, a w południe roztoczono obóz u stóp wzgórza, o którym tylko co mówiliśmy.

Skaliste bryły zakończające tę wyniosłość zdawały się ułożone ludzką ręką: były podobne do ołtarza druidów67, a znalezienie ich w tym miejscu zadziwiłoby niezmiernie archeologa. Ogromny spiczasty głaz wieńczył szczyt i zakończał ten pomnik, będący może ołtarzem pogan afrykańskich.

Dwaj młodzi astronomowie i sir John Murray chcieli obejrzeć z bliska tę osobliwą budowę. W towarzystwie więc Mokuma wdrapali się na szczyt pagórka. Już tylko dwadzieścia kroków oddzielało ich od głazu, gdy spoza niego wypadł człowiek, dotąd za kamieniami ukryty, mignął szybko i zbiegł, a raczej stoczył się z góry i w jednej chwili zniknął w zaroślach oszczędzonych przez pożar.

Buszmen widział go tylko przez chwilkę, lecz to mu wystarczyło, ażeby go poznał.

– Makololo! – zawołał, rzucając się w ślad za zbiegiem.

Sir John odruchowo pobiegł za swym przyjacielem. Obaj przeszukali gąszcze, ale nie mogli znaleźć krajowca, który dopadłszy lasu, a znając wszystkie manowce, tak dobrze zmykał, że nikt nie byłby go zdołał wytropić.

Pułkownik Everest, zawiadomiony o tym wypadku, zawołał Mokuma i wypytywał go o zbiega: kto to był, co robił w tym miejscu, dlaczego Buszmen puścił się za nim.

– Jest to Makololo – odpowiedział myśliwy – dziki należący do plemion północnych, które plądrują nadbrzeża rzek uchodzących do Zambezi. Makololowie nie tylko są naszymi wrogami, ale rabusiami groźnymi dla wszystkich zapuszczających się w środek Afryki. Człowiek ten nas szpiegował i bardzo żałuję, żem go nie zdołał pojmać albo zabić.

– Ależ Mokumie, dlaczegóż mamy się lękać bandy takich opryszków? Jesteśmy dość liczni, ażeby ich pokonać.

– Tutaj zapewne, ale tam, na północy, napotyka się ich w znacznej liczbie i trudno im się wymknąć. Jeżeli ten Makololo jest szpiegiem, o czym wcale nie wątpię, to niezawodnie sprowadzi nam na kark z kilkuset rabusiów, a jeżeli to nastąpi, to nie dam złamanego szeląga za wszystkie wasze trójkąty.

Pułkownik zaniepokoił się wielce tym spotkaniem. Wiedział, że Buszmen nie należy do ludzi przesadzających niebezpieczeństwa i że trzeba było liczyć się z tym, co powiedział. Zamiary dzikiego były podejrzane, nagłe pojawienie się i szybka ucieczka pokazywały, iż był szpiegiem, schwytanym na gorącym uczynku. Niepodobna, aby zdoławszy się wymknąć, nie powiadomił swoich o pobycie karawany w pustyni. W każdym razie nie można już było cofnąć złego. Ograniczono się więc do wysyłania częstszych zwiadów, a triangulację prowadzono dalej.

Dnia 17 sierpnia został ukończony pomiar trzeciego stopnia południka i oznaczona szerokość geograficzna stacji. Astronomowie zmierzyli już więc trzy stopnie południka, na co potrzeba było dwudziestu dwóch trójkątów od obranej podstawy.

Po sprawdzeniu mapy okazało się, że osada Kolobeng68 nie była dalej jak około sto mil angielskich od południka, na północny wschód od obozu. Astronomowie, naradziwszy się, postanowili w tej osadzie wypocząć przez kilka dni, a oprócz tego dowiedzieć się jakichś nowin z Europy. Pół roku minęło, jak opuścili brzegi Oranje, a zagłębieni w pustyni Afryki Południowej, nie mieli związków ze światem ucywilizowanym. W Kolobengu, osadzie dosyć znacznej, głównej stacji misjonarzy, mogli znowu nawiązać zerwaną nić z Europą. Karawana wypocznie tam po tylu trudach i będzie mogła odnowić swoje zapasy.

Stojący na szczycie wzgórza niewzruszony głaz miał posłużyć za oznaczenie punktu, na którym przerwano roboty. Od niego postanowiono rozpocząć dalsze prace. Jego szerokość geograficzną dokładnie wyznaczono. Pułkownik, mając zapewniony w ten sposób stały punkt, kazał wyruszyć w pochód ku Kolobengowi.

 

Europejczycy przybyli do tej osady dnia 22 sierpnia, nie doznawszy najmniejszego wypadku.

Kolobeng składa się z gromady chat krajowców, ponad którymi wznoszą się zabudowania stacji misjonarskiej. Wieś ta, oznaczona na niektórych mapach nazwą „Litubaruba”, niegdyś nazywała się „Lepelole”. W tym miejscu w r. 1843 przepędził kilka miesięcy Livingstone dla zaznajomienia się z obyczajami Beszuanów, noszących w tych stronach Afryki nazwę Bakainów.

Misjonarze przyjęli nadzwyczaj gościnnie członków komisji naukowej i oddali do ich rozporządzenia wszystkie środki, jakie znajdowały się w tym kraju. Widać tam jeszcze było dom Livingstone'a w tym stanie, w jakim go oglądał myśliwiec Baldwin, gdyż Burowie, napadłszy to miejsce w r. 1852, nie uszanowali pamiątki wielkiego podróżnika.

Zaledwie astronomowie rozgościli się w domu szanownych ojców, zaczęli się zaraz dopytywać o nowiny z Europy. Przełożony nie mógł zaspokoić ich ciekawości. Od pół roku żaden kurier nie przybył do misji, lecz oczekiwano chwili przybycia krajowca przynoszącego depesze i nowe dzienniki, o których nadesłaniu przed niedawnym czasem donoszono z górnej Zambezi. Według zdania ojców kurier nie mógł opóźnić się w drodze więcej jak tydzień. Tyleż właśnie czasu uczeni umyślili poświęcić na wypoczynek. Przez tydzień mieli więc używać słodkiego farniente69. Jeden tylko Palander nie korzystał z tego czasu; po całych dniach siedział zatopiony w rejestrach.

Ponury Strux unikał Anglików i trzymał się od nich z dala. William i Zorn spędzali czas jak najprzyjemniej na wspólnych wycieczkach w okolice Kolobengu. Najserdeczniejsza przyjaźń łączyła tych dwóch młodych ludzi, której, jak się spodziewali, nic w świecie rozerwać nie zdoła, gdyż polegała na wzajemnym poznaniu się i szczerej sympatii tak serc, jak i umysłów, a głównie na młodości.

Dnia 30 sierpnia przybył tak niecierpliwie oczekiwany posłaniec. Był to krajowiec z miasta Kilimani, położonego nad jednym z ujść Zambezi. Statek kupiecki z Mauritiusa70, handlujący gumą i kością słoniową, dotarł do wschodnich wybrzeży Afryki i złożył w Kilimani depesze, listy i dzienniki przeznaczone dla misjonarzy w Kolobengu. Depesze te pozostawały w drodze ponad dwa miesiące, gdyż sam posłaniec spędził cztery tygodnie na podróży w górę Zambezi.

W dniu tym zaszedł wypadek, który musimy opowiedzieć nieco obszerniej, gdyż jego następstwa srodze zagroziły przyszłości ekspedycji. Przełożony misji natychmiast po przybyciu posłańca oddał pułkownikowi cały pakiet dzienników europejskich. Zbiór ten stanowiły przeważnie „Times”71, „Daily News”72 i „Journal des débats”73. Nowiny w nich zawarte miały dla wyprawy naukowej, jak się o tym zaraz przekonamy, niezmierną doniosłość.

Członkowie komisji zgromadzili się w głównej sali misji. Pułkownik, otworzywszy pakę z dziennikami, wyjął numer „Daily News” z 13 maja 1854 roku, by odczytać go swoim kolegom.

Zaledwie jednak odczytał nagłówek wstępnego artykułu, gdy rysy jego nagle się zmieniły, czoło zmarszczyło się, a ręka trzymająca dziennik zadrżała. Po chwili odzyskał zimną krew i zapanował nad sobą.

Sir John Murray, spostrzegłszy wzruszenie pułkownika, zwrócił się do niego i zapytał:

– Jakież nowości, sir Evereście?

– Wiadomości bardzo ważne, nadzwyczaj ważne, których panom natychmiast udzielę – odpowiedział.

Pułkownik wciąż wpatrywał się w „Daily-News”. Koledzy, wlepiwszy wzrok w niego, oczekiwali niecierpliwie, aż przemówi. Wreszcie powstawszy, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, a szczególniej tego, ku któremu zwrócił swą mowę, Everest poszedł prosto ku Mateuszowi Struksowi i rzekł do niego:

– Zanim zakomunikuję panom wiadomości zawarte w tym dzienniku, pragnę zrobić pewne uwagi.

– Słucham pana – odpowiedział Strux.

– Aż dotąd, panie Strux, współzawodnictwo więcej osobiste aniżeli naukowe rozdzieliło nas, utrudniając prace, które przedsiębraliśmy w interesie dobra powszechnego. Wynikało to, jak mniemam, stąd, że nas obydwóch w równym charakterze postawiono na czele ekspedycji. Położenie takie wywoływało pomiędzy nami nieustanne scysje. Każde jakiegokolwiek rodzaju przedsięwzięcie powinno mieć jednego naczelnika.

Mateusz Strux kiwnął głową na znak, że jest tego samego zdania.

– Panie Strux, skutkiem obecnie zachodzących okoliczności położenie to, dla nas obydwóch przykre, zmieni się. Zanim jednak okoliczności te wymienię, pozwól pan, ażebym cię zapewnił, iż mam dla pana szacunek głęboki, szacunek, na który zasłużyłeś swymi znakomitymi pracami naukowymi. Chciej pan wierzyć, iż mocno żałuję wszystkiego, co dotąd między nami zaszło.

Słowa powyższe wypowiedział pułkownik z wielką godnością, a nawet z pewnym rodzajem jakiejś dumy. W tym tłumaczeniu się, wyrażonym szlachetnie, nie przebijało najmniejsze upokorzenie się.

Nikt z obecnych nie mógł zrozumieć, do czego zmierzała przemowa pułkownika. Nie mogli odgadnąć jej powodu. Może nawet Mateusz Strux, nie mając powodu do podobnych oświadczeń, mniej był sposobny do puszczenia w niepamięć zajść osobistych. Niemniej powstrzymał swą antypatię i odpowiedział:

– Pułkowniku, mniemam podobnie jak pan, że nasze osobiste nieporozumienia nie powinny bynajmniej szkodzić wielkiemu dziełu naukowemu, nad którym pracujemy wspólnie. Wyznaję również, iż niezmiernie pana poważam jako człowieka tak zasłużonego nauce. O ile to będzie w mojej mocy, dołożę starań, ażeby w przyszłości niechęci osobiste znikły z naszych relacji. Co zaś do zmian w naszym położeniu, o których pan wspomniałeś, nic nie rozumiem…

– Zrozumiesz pan zaraz – odrzekł pułkownik z pewnym odcieniem smutku – lecz zanim dam objaśnienie, chciej mi podać rękę.

– Oto jest – zawołał Strux, podając dłoń nie bez niejakiego wahania.

Dwaj astronomowie w milczeniu podali sobie ręce.

– W końcu przecież jesteście przyjaciółmi! – wykrzyknął sir John z radością.

– Nie, Johnie – odpowiedział pułkownik, puszczając rękę astronoma. – Odtąd jesteśmy otwartymi nieprzyjaciółmi, rozdzielonymi nieprzebytą przepaścią, nieprzyjaciółmi, którzy się schodzić nie mogą nawet na polu naukowym.

Potem, zwracając się do swych kolegów, dodał:

– Panowie, pomiędzy Rosją i Anglią wybuchła wojna74. Oto dzienniki, donoszące nam tę wiadomość.

W istocie, wojna się już toczyła. Anglicy, w połączeniu z Francją, Turcją i Włochami, oblegali Sewastopol75, a na wodach Morza Czarnego rozlegał się huk armat.

Ostatnie słowa pułkownika jak grom uderzyły słuchaczy. Obydwie strony uległy ogromnemu wrażeniu. Jedno słowo „wojna” sprawiło niewypowiedziany skutek. Wszyscy porwali się z miejsc. Nie byli to już uczeni, koledzy, towarzysze wspólnych prac i trudów, ale wrogowie mierzący się nieprzyjaznym wzrokiem. Odstąpili wzajem od siebie, a nawet poczciwy Palander cofnął się na bok. Tylko William Emery i Michał Zorn spoglądali na siebie ze smutkiem, żałując, że przed oświadczeniem pułkownika nie uściskali się serdecznie.

To nowe położenie, rozdzielenie dotychczas pracujących wspólnie, utrudniło dalsze roboty pomiarowe, lecz nie miało ich zupełnie przerwać. W każdym razie wypadało oddzielnie zdejmować pomiar łuku. Pułkownik i Strux porozumieli się w tym względzie. Każdy z nich w interesie powszechnym chciał dokończyć rozpoczętą pracę. Losowano. Strux i jego towarzysze mieli utrzymać się przy wykonanych już pracach. Anglicy, uważając je za własność wspólną, postanowili w dalszym ciągu mierzyć inny południk, o sześćdziesiąt mil angielskich ku zachodowi, połączywszy go z poprzednio mierzonym siecią trójkątów, i prowadzić swą pracę aż do dwudziestego stopnia szerokości południowej.

Wszystkie te kwestie rozstrzygnęli pomiędzy sobą dwaj naczelnicy w przyzwoitym porozumieniu. Współzawodnictwo osobiste ustąpiło wielkiemu współzawodnictwu narodów. Strux i pułkownik podczas narad najmniejszym słówkiem nie uchybili sobie wzajemnie.

Cały tabor miał być podzielony między obie strony na dwie równe połowy. O rzeczy, których nie było można podzielić, losowano. Los sprzyjał w tym przypadku Rosjanom, przyznając im szalupę parową.

Mokum, szczerze przywiązany do Anglików, szczególnie do sir Johna, pozostał przy przewodnictwie ich połowy karawany. Numba, równie znający kraj, przy Struksie. Podzielono się instrumentami i wręczono sobie po egzemplarzu potwierdzonych podpisami rejestrów.

W dniu 31 sierpnia rozłączyli się członkowie komisji. Anglicy wyruszyli pierwsi w drogę, pomierzywszy wprzód kąty ostatniej stacji. O ósmej z rana opuścili Kolobeng, podziękowawszy misjonarzom za gościnne przyjęcie.

Gdyby który z zacnych misjonarzy wszedł niespodzianie do pokoju Zorna, byłby z zadziwieniem ujrzał, jak obydwaj z Williamem Emerym ściskali się serdecznie. Prawda, że ci dwaj przyjaciele dopiero przed paru godzinami zostali nieprzyjaciółmi z wyższych rozkazów.

66Ogilly – popr.: Ogilby, William (1808–1873), irlandzki adwokat i przyrodnik, opisał wiele gatunków ssaków Europy i kolonii bryt. [przypis edytorski]
67druid – staroż. kapłan celtycki; druidzi przewodniczyli obrzędom religijnych, pełnili rolę wróżbitów, lekarzy i sędziów. [przypis edytorski]
68Kolobeng – trzecia i ostatnia stacja misyjna Davida Livingstone'a, zał. w 1847, opuszczona po ataku Burów w 1852; 25 km na zach. od ob. Gaborone, stolicy Botswany. [przypis edytorski]
69słodkie farniente – z wł. dolce far niente: słodka bezczynność. [przypis edytorski]
70Mauritius – wyspa na Oceanie Indyjskim, ok. 900 km na wsch. od Madagaskaru. [przypis edytorski]
71The Times – dziennik brytyjski, zał. w 1785, wydawany pod tą nazwą od 1788. [przypis edytorski]
72The Daily News – ogólnokrajowy dziennik brytyjski zał. w 1846 przez Charlesa Dickensa; w 1930 połączony z „Daily Chronicle”, utworzył „News Chronicle”. [przypis edytorski]
73Journal des débats – dziennik francuski wydawany w latach 1789–1944. [przypis edytorski]
74pomiędzy Rosją i Anglią wybuchła wojna – 28 marca 1854 Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Rosji, stając się sprzymierzeńcami Imperium osmańskiego w wojnie krymskiej (1853–1856). [przypis edytorski]
75oblegali Sewastopol – oblężeniem Sewastopola określa się okres od lądowania sprzymierzonych na Krymie we wrześniu 1854 do wycofania się armii rosyjskiej we wrześniu 1855. [przypis edytorski]