Kostenlos

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XXIII. Wodospady Zambezi

Rany Palandra nie były ciężkie. Buszmen, wielki znawca uzdrawiających własności roślin południowoafrykańskich, obkładał mu plecy papką ze świeżych ziół z tak pomyślnym skutkiem, że matematyk mógł wyruszyć w dalszy pochód. Odniesione nad pawianem zwycięstwo dodawało mu sił. Przez pięć dni był człowiekiem dorzecznym i rozsądnym, lecz z wolna zaczął znów zapadać w roztargnienie i często zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie, wymieniał szybko jakąś cyfrę logarytmową lub paralaksę którejś z gwiazd stałych. Na usilne prośby pozwolono mu zatrzymać jeden z rejestrów, ale drugi powierzono Williamowi Emery'emu z obawy, aby Palander nie wpadł znów w jaką awanturę i obydwóch nie stracił.

Prace szły szybko i dobrze. Chodziło już tylko o wynalezienie dogodnego miejsca, a mianowicie obszernej równiny, dobrze zniwelowanej, na której można by wymierzyć drugą podstawę.

Dnia 1 kwietnia wyprawa natrafiła na ogromne bagna, których przebycie opóźniło pochód. Za nimi znów napotkano liczne stawy, których woda mocno trąciła siarką. Naczelnik wyprawy, chcąc jak najprędzej wyprowadzić ją z tych niezdrowych okolic, nadał trójkątom znacznie większe rozmiary.

Pomimo tych przeszkód usposobienie i zdrowie wszystkich było wyborne. William Emery i Michał Zorn cieszyli się bardzo, że naczelnicy ich żyli w tak dobrym jak nigdy porozumieniu. Zdawało się, że zapomnieli o zajściach międzynarodowych.

– Mój drogi – mówił Zorn do Williama – zdaje mi się, że po powrocie do Europy zastaniemy zawarty pokój, a więc będziemy mogli pozostać nadal przyjaciółmi, tak jak jesteśmy tu w Afryce.

– I ja także podzielam twe nadzieje. Wojny dzisiejsze trwają krótko, po paru bitwach zawiera się pokój. Wojna trwa już od roku, a więc niezawodnie, powróciwszy do Europy, zastaniemy ją skończoną.

– Ale nie masz zamiaru wracać zaraz do Capetown? Wszak tamtejsze obserwatorium nie potrzebuje cię tak nagle i może przejedziesz się do Europy, a przy sposobności odwiedzisz mnie i obejrzysz nasze obserwatorium.

– Z największą chęcią, pod warunkiem jednak, że postarasz się potem o urlop i odwiedzisz mnie w Capetown. Pokażę ci południowy firmament aż ku samemu biegunowi. Co to za śliczne konstelacje, jakie niebo piękne; mam właśnie sprawdzić paralaksę gwiazdy θ Krzyża Południa, będziemy ją razem mierzyć. Nie rozpocznę tej pracy bez ciebie.

– A więc słowo?

– Słowo! Ale ty mi znowu pokażesz twoją mgławicę, o której twój czytałem wyborny artykuł zeszłego roku.

Poczciwi chłopcy rozporządzali gwiazdami jakby swoją własnością. Czyjąże by jednak one były, jeżeli nie pracowitych uczonych, którzy poświęcają całe życie badaniu tych niezgłębionych przestrzeni?

– Do spełnienia jednak naszych życzeń – mówił William – trzeba przede wszystkim zakończenia wojny. Zdaje mi się, że prędzej nastąpi zgoda między państwami, aniżeli zawarcie szczerego pokoju między Everestem a Struksem.

– Nie wierzysz więc w szczerość ich pojednania, po tylu wspólnie przebytych pracach i niebezpieczeństwach? – zapytał Zorn.

– Nie przysiągłbym za nią, mój kochany. Niczym współzawodnictwo narodów wobec współzawodnictwa uczonych, i to jeszcze ciężko uczonych ludzi.

– Ponieważ jednak my nie dostąpiliśmy jeszcze tego stopnia uczoności, możemy więc pozostać szczerymi przyjaciółmi.

– Zostaniemy i będziemy się kochać zawsze – odrzekł William, ściskając serdecznie przyjaciela.

W jedenaście dni po stoczeniu walki z pawianami wyprawa dosięgła równiny rozciągającej się na kilka mil kwadratowych, a leżącej w pobliżu wodospadów Zambezi. Grunt nadawał się wybornie do zamierzonej operacji. W pobliżu znajdowała się wioska, z kilkunastu zaledwie chat złożona, zamieszkała przez plemię łagodne i spokojne. Przyjęło ono bardzo gościnnie Europejczyków, co było dla nich wielkim szczęściem, gdyż pozbawieni wozów, namiotów, bagaży z trudnością mogliby się tutaj urządzić na dłuższy pobyt. Pomiar podstawy wymagał co najmniej miesiąca czasu, a koczowanie pod gołym niebem, choćby nawet pod konarami drzew lub w szałasach gałęzi, przedstawiało bardzo smutną perspektywę.

Komisja naukowa zakwaterowała się więc w chatach krajowców wyprzątniętych na ich przyjęcie. Uczeni umieli bardzo dobrze przestawać na małym i byli bardzo zadowoleni. Chodziło jeszcze o jedną rzecz, o sprawdzenie poprzednich pomiarów, to jest o zmierzenie jednego boku ostatniego trójkąta z jak największą ścisłością, którą jedynie otrzymać była można przez pomierzenie nowej podstawy na gruncie. W samej rzeczy po obliczeniu bok ten miał już matematycznie wyliczoną wartość. Im więc bardziej zbliżałaby się ta wartość do wartości otrzymanej z pomierzenia platynowymi sztabkami na gruncie, tym można by za doskonalszy uważać pomiar południka.

Astronomowie zajęli się pomiarem bezpośrednim. Ustawiono jak poprzednio podstawki, pokładziono na nich drewniane listwy, a sztabki platynowe na tym doskonałym poziomie. Mierzący zachowywali przy tym drobiazgową ostrożność jak przy pierwszym pomiarze, z uwzględnieniem wszelkich wpływów atmosferycznych, zmian termometru, staraniem się o jak najdoskonalszy poziom. Słowem, przy ostatnim pomiarze nie zaniedbali niczego, aby jak najsumienniej dokonać pracy mającej rozstrzygnąć o całym przedsięwzięciu.

Pięć tygodni zajęła ta praca i dopiero w dniu 10 maja ukończono ją. Otrzymane rezultaty zapisywali Palander i Emery.

Im bardziej zbliżał się pomiar do końca, tym większy niepokój ogarniał członków komisji. Jakżeż sowicie byliby wynagrodzeni za swoje trudy, gdyby sprawdzenie pokazało, że ich dotychczasowe prace były dokładne i że wywiązali się dobrze z trudnego zadania.

Po otrzymaniu długości pomiaru i zredukowaniu go do poziomu morza i do ciepłoty +16° termometru stustopniowego, Mikołaj Palander i William Emery przedstawili komisji następujące liczby:

Długość zmierzonej obecnie podstawy wynosi – 5.075,25 sążnia

Długość tejże podstawy z obliczenia według pierwszej podstawy i całej sieci trójkątów – 5.075,11 sążnia

Różnica pomiędzy obliczeniem i pomiarem – 0,14 sążnia

a zatem tylko czternaście setnych sążnia, to jest mniej niż dziesięć cali, a jedna podstawa była odległa od drugiej o sześćset mil angielskich.

Gdy wykonywano pomiar południka francuskiego pomiędzy Dunkierką a Perpignan, różnica pomiędzy podstawą w Melun a w Perpignan wynosiła jedenaście cali. Zgodność liczb otrzymanych przez komisję afrykańską była jeszcze znakomitsza, a trzeba zauważyć, że się odbywała w bardzo trudnych warunkach, w pustyniach afrykańskich, pośród niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju, co też tym bardziej podnosiło jej wartość.

Potrójny okrzyk zabrzmiał na cześć tego pomiaru, jednego z najdokładniejszych w dziejach nauki.

Jakaż więc była wartość południka w tej części kuli ziemskiej? Według ścisłego matematycznego obliczenia Mikołaj Palander oznajmił, że stopień południka zmierzonego przez połączonych uczonych, wynosił 57.037 toazów (toise), czyli sążni francuskich.

W roku 1752 uczony Francuz Lacaille wykonał pomiar na Przylądku Dobrej Nadziei i obliczył, że długość jednego stopnia południka wynosi w tej części kuli ziemskiej 57.036 sążni francuskich, a więc pomimo przeszło stu lat, jakie minęły między jednym a drugim pomiarem, różnica wynosiła zaledwie jeden sążeń, a wyniki otrzymane z dwu pomiarów były do siebie bardzo zbliżone.

Co do oznaczenia wartości metra, postanowiono wstrzymać się do nowego pomiaru, jaki zamierzano zrobić w przyszłości na półkuli północnej. Wartość metra powinna równać się jednej dziesięciomilionowej części ćwierci południka ziemskiego. Według poprzednich obliczeń spłaszczenie ziemi przy biegunach wynosi jedną dwieście dziewięćdziesiątą dziewiątą średnicy równikowej, czyli że oś zenitu jest krótsza o jedną dwieście dziewięćdziesiątą dziewiątą część od osi równikowej, że więc metr równa się 0,513108 sążnia francuskiego. Czy liczba ta jest ścisła, wykażą to kiedyś dalsze pomiary, jakie mają przedsięwziąć nasi astronomowie.

Prace geodezyjne ukończono. Uczeni spełnili swe zadanie. Należało wracać do Europy rzeką Zambezi, płynącą w kierunku odwrotnym do drogi, jaką miał przebyć Livingstone w swojej nowej podróży, w latach 1858–1864. Podróżni puścili się w drogę i po przebyciu krainy przerżniętej licznymi potokami dostali się do wodospadów Zambezi, którym nadano nazwę Wodospadów Wiktorii87.

Wspaniałe to igrzysko przyrody zasługuje ze wszech miar na podziw. Wody Zambezi, toczące się na milę angielską szeroko, rzucają się nagle, z wysokości dwakroć wyższej niż wodospad Niagary, w czarną bazaltową przepaść. Z jej głębi wydobywa się przerażający huk, jakby spotężnione gromy niebieskie straszliwym grzmotem rozdzierały powietrze. Ponad wodospadem, w tumanach mgły kroplistej, drży w blaskach słonecznych przecudna podwójna tęcza. Przerażenie i zachwyt ogania widza napawającego się tym czarownym widokiem.

Poniżej wodospadu, na gładkim już zwierciadle wód, kołysała się szalupa parowa, która przybyła tutaj przed dwoma tygodniami jednym z dopływów Zambezi. Wszyscy się znaleźli tutaj i wszyscy wsiedli na statek.

Nie wszyscy jednak. Na brzegu pozostali Mokum i Numbo.

Mokum był więcej aniżeli przewodnikiem – był on przyjacielem Anglików, szczególnie z sir Johnem Murrayem pokochali się serdecznie. Wspólne całoroczne pożycie, wspólne niebezpieczeństwa i wspólna obu namiętność myśliwska połączyła ich silnym węzłem. Sir John namawiał Buszmena, ażeby popłynął z nim do Szkocji, ofiarując mu gościnność, choćby na całe życie, ale Mokum nie był wolny. Przyjął zobowiązanie, że będzie towarzyszył Livingstone'owi w nowej wyprawie, którą ten odważny wędrowiec zamierzał wkrótce rozpocząć, puszczając się w górę Zambezi. Mokum, wierny danemu przyrzeczeniu, nie mógł go złamać.

 

Strzelec został dobrze wynagrodzony, lecz przyjemność sprawiły mu nie tyle pieniądze, ile upominki w broni i amunicji, a co więcej, ile serdeczne uściski, jakimi żegnali go Europejczycy. Szalupa pościła się z nurtem wód rzeki, wydostała się na środek koryta, a sir John stał na tyle statku, powiewając to chustką, to kapeluszem, to wreszcie wystrzałami żegnając swojego przyjaciela Mokuma, dopóki nie zginął mu z oczu.

Mały parowiec szybko przerzynał fale Zambezi. Po obu brzegach leżały liczne osady krajowców, którzy wybiegali z chat i z zabobonnym przestrachem przypatrywali się dymiącemu potworowi, pierwszy raz widzianemu w tych stronach. Nikt nie śmiał nie tylko zaczepiać, ale nawet okazywać nieprzyjaźni płynącym, obawiając się ich gniewu.

W dniu 15 czerwca statek zawinął do portu Kilimani, miasta na wybrzeżach Mozambiku, leżącego przy ujściu jednego z największych ramion Zambezi, w dziesięć miesięcy po opuszczeniu Kolobengu, w którym odebrali ostatnie wiadomości z Europy.

Pułkownik Everest natychmiast po wylądowaniu złożył wizytę konsulowi angielskiemu dla zasięgnięcia wiadomości, co się dzieje w świecie. Nowiny nie były pomyślne, wojna ciągnęła się jeszcze z całym wysiłkiem obu stron wojujących.

Wiadomość ta zrobiła przykre wrażenie na Europejczykach, tak ściśle z sobą połączonych interesem naukowym. Nie mówili nic o wojnie, lecz wybierali się w drogę do Europy.

Statek kupiecki austriacki „Santa Lucia” miał odpłynąć do Suezu. Komisja naukowa postanowiła na nim odbyć żeglugę.

W dniu 18 czerwca, w chwili wsiadania, pułkownik Eyerest, zgromadziwszy swych towarzyszy, ze zwykłym spokojem przemówił do nich w te słowa:

– Panowie! Po osiemnastomiesięcznym wspólnym pożyciu, po wspólnym przejściu i zwyciężeniu różnych niebezpieczeństw dokonaliśmy trudnego dzieła, któremu uczona Europa przyklaśnie. Życie to i praca powinny związać nas dozgonną przyjaźnią.

Mateusz Strux skłonił się pułkownikowi, nic nie odpowiadając.

– Dopóki jednak wojna się nie ukończy – mówił dalej pułkownik – musimy trzymać się z daleka, jako należący do państw z sobą wojujących. Płyniemy na jednym statku, lecz gdy prace dalsze nas obecnie nie łączą, uważajmy się za płynących na dwóch odrębnych okrętach i unikajmy się wzajem.

– Toż samo miałem zaproponować pułkownikowi – odrzekł zimno Mateusz Strux.

Położenie wzajemne zostało więc jasno określone. Członkowie komisji płynęli na jednym parowcu, lecz nie widywali się z sobą, pędząc dnie i jedząc osobno.

W kilkanaście dni potem „Santa Lucia” zarzuciła kotwicę w porcie Suezu. Astronomowie wysiedli z osobna, nie widząc się. Tylko William Emery zaczaił się poza masztem, a gdy Zorn koło niego przechodził, zatrzymał go, uścisnął za rękę i rzekł:

– Ale my zawsze pozostajemy przyjaciółmi, pomimo toczącej się wojny!

– Zawsze! Zaczekaj tylko, niech się raz skończy, a wówczas zrobimy wspólną wyprawę na konstelację Krzyża Południowego.

87nadano nazwę Wodospadów Wiktorii – nazwę tę nadał im Livingstone, który 17 listopada 1855 dotarł do niech jako pierwszy Europejczyk. [przypis edytorski]