Buch lesen: «Nostromo», Seite 20

Schriftart:

Rozdział II

Kapitan Mitchell, przechadzając się po nabrzeżu, zadawał sobie to samo pytanie. Wciąż jeszcze zachodziła wątpliwość, czy właściwie zrozumiano telegrafistę z Esmeraldy, którego ostrzeżenie dotarło fragmentarycznie i z przerwami. Mimo to ten zacny człowiek postanowił nie kłaść się przed świtem, a może i wcale. Wyobrażał sobie, iż oddał ogromną przysługę Charlesowi Gouldowi. Myśląc o ocalonym srebrze, zacierał ręce z zadowoleniem. Z właściwą sobie prostodusznością był dumny, iż wziął udział w tej nadzwyczaj mądrze pomyślanej wyprawie. Dzięki niemu przybrała ona formę praktyczną, gdyż to on poddał pomysł, że będzie można przechwycić na morzu parowiec płynący na północ. Było to z korzyścią także dla przedsiębiorstwa, któremu służył, postradałoby bowiem cenny ładunek, gdyby skarb pozostał na lądzie i uległ konfiskacie. Niemała była też jego przyjemność z rozczarowania, jakie oczekiwało monterystów. Kapitan Mitchell nie był demokratą, gdyż właściwy mu temperament oraz długie przyzwyczajenie do wydawania rozkazów rozwinęły w nim poczucie włądzy. Posuwał się tak daleko, iż nie skrywał swej pogardy nawet dla parlamentaryzmu.

– Jego ekscelencja, don Vincente Ribiera – mawiał – którego ja i Nostromo mieliśmy szczęście i zaszczyt ocalić od okrutnej śmierci, był nazbyt uległy w stosunku do kongresu. To był błąd, stanowczy błąd, panie.

Prostoduszny stary marynarz, zwierzchnik T.O.Ż.P., wyobrażał sobie, iż ostatnie trzy dni wyczerpały już do dna zasób zdumiewających niespodzianek w politycznym życiu Costaguany. Wyznawał potem, że późniejsze wypadki przekroczyły jego wyobraźnię. Zaczęło się od tego, iż Sulaco (skutkiem przejęcia kabli i dezorganizacji żeglugi parowców) przez całe dwa tygodnie było odcięte od reszty świata jak oblężona twierdza.

– Po prostu nie do wiary, a jednak tak było, panie. Przez całe dwa tygodnie.

Opowiadania o niesłychanych zdarzeniach z owych czasów oraz o potędze wrażeń, jakich doświadczył, nabierały komicznego wyrazu z powodu pretensjonalności, która zabarwiała jego gawędę. Rozpoczynał stale od zapewnienia, iż „od początku do końca tkwił w sednie rzeczy”. Następnie opowiadał, jak wyprawiono srebro i jak nie mógł pozbyć się obawy, by „jego człowiek”, który miał pokierować lichtugą, nie popełnił jakiegoś głupstwa. Chodziło nie tylko o utratę drogocennego kruszcu, ale także o życie miłego, zamożnego i światłego dżentelmena, señora Martina Decouda, który mógł wpaść w ręce swych politycznych nieprzyjaciół. Kapitan Mitchell przyznawał również, iż czuwając samotnie na wybrzeżu, ulegał niejakiej trosce o przyszłość całego kraju.

– Uczucie – tłumaczył – najzupełniej zrozumiałe u człowieka, który umie być wdzięczny za niejedną uprzejmość, jakiej doznał od najznakomitszych rodzin kupieckich oraz od innych niezależnych miejscowych dżentelmenów. Zaledwie ocaleni przez nas z rąk motłochu, mieli, jak mi się zdawało, postradać swe majętności i stać się pastwą żołdactwa, które, jak wiadomo, podczas wojen domowych zwykło po barbarzyńsku postępować z mieszkańcami. Poza tym chodziło o oboje Gouldów, o męża i o żonę, do których czułem gorącą sympatię, wywołaną ich zacnością i gościnnością. Obawiałem się też o los dżentelmenów z klubu „Amarilla”, którzy mianowali mnie członkiem honorowym i okazywali mi stale wiele względów i życzliwości, mając na uwadze zarówno mą godność agenta konsularnego, jak zaszczytne stanowisko kierownika w służbie wielkiego przedsiębiorstwa żeglugi parowej. Nie ukrywam, iż martwiłem się bardzo o pannę Antonię Avellanos, najpiękniejszą i najmilszą młodą osobę, z jaką kiedykolwiek miałem szczęście rozmawiać. Musiałem się też dobrze zastanowić, w jaki sposób zmiany na stanowiskach urzędniczych odbiją się na interesach naszego przedsiębiorstwa. Słowem, byłem bardzo niespokojny i ogromnie znużony tymi podniecającymi i wiekopomnymi wypadkami, w których po trosze wziąłem udział. Budynek Towarzystwa, w którym mieszkałem, znajdował się w odległości zaledwie pięciu minut drogi. Nęciła mnie kolacja, no i mój hamak (mam zwyczaj sypiać w hamaku, gdyż jest to najodpowiedniejsze posłanie w tym klimacie). Nie byłem w stanie nikomu przyjść z pomocą, a jednak nie mogłem odejść z nabrzeża, gdzie potykałem się wprost ze zmęczenia. Noc była nadzwyczaj ciemna, najciemniejsza, jakiej zaznałem w moim życiu, toteż pomyślałem sobie, iż z powodu utrudnionej żeglugi w zatoce transportowiec z Esmeraldy nie będzie mógł przybyć przed świtem. Moskity cięły jak wściekłe. Byliśmy tu udręczeni przez moskity, zanim nie poczyniono odpowiednich zarządzeń. Jest to plugastwo właściwe tutejszemu portowi, słynne ze swej zjadliwości. Unosiły się jak obłok nad moją głową i tylko dzięki ich dokuczliwości nie zdrzemnąłem się podczas tej przechadzki i nie padłem jak kłoda na ziemię. Paliłem cygaro po cygarze, nie tyle z upodobania do tego zielska, ile z obawy, by nie zagryzły mnie na śmierć. Otóż kiedy po raz dwudziesty przybliżałem mój zegarek do jarzącego się końca, by zobaczyć, która godzina, i stwierdziłem ze zdziwieniem, że jest za dziesięć minut dwunasta, usłyszałem dźwięk śruby okrętowej. Jest to niezawodne ostrzeżenie dla ucha marynarza podczas takiej spokojnej nocy. Odgłos był słaby, ponieważ płynęli nadzwyczaj wolno i ostrożnie, zarówno z powodu ciemności, jak i z obawy, byśmy ich zawczasu nie zauważyli. Ostrożność ta była najzupełniej zbyteczna, gdyż jestem przekonany, iż na wybrzeżu tej ogromnej zatoki nie było prócz mnie żywej duszy. Nawet stróże nocni, przepłoszeni rozruchami, nie przychodzili już od pewnego czasu na swe stanowiska. Rzuciłem cygaro i przydeptawszy je, stałem nieruchomo jak posąg, co zapewne bardzo podobało się moskitom, o ile mogłem sądzić o tym następnego ranka z wyglądu mej twarzy. Ale była to drobnostka w porównaniu z brutalnym postępowaniem, którego w stosunku do mnie dopuścił się Sotillo. Coś wprost niesłychanego, proszę pana! Raczej wybryki jakiegoś maniaka niż czyn człowieka zdrowego, chociażby nawet wyzutego ze wszelkiego poczucia przyzwoitości i honoru. Ale Sotillo był wściekły, że złodziejski plan mu się nie udał.

Kapitan Mitchell miał słuszność. Sotillo był istotnie rozwścieczony. Jednak kapitana Mitchella nie aresztowano od razu. Ciekawość skłoniła go do pozostania na nabrzeżu (które ma około czterystu stóp długości), aby zobaczyć, a raczej aby usłyszeć, jak będzie odbywało się lądowanie. Ukryty za drezyną kolejową, którą przywieziono srebro, a następnie odsunięto ku przybrzeżnemu krańcowi pomostu, kapitan Mitchell dostrzegł mały oddział, który ruszył naprzód i rozsypał się w różnych kierunkach po równinie. Tymczasem wojska wylądowały i sformowały kolumnę, której czoło, posuwając się stopniowo naprzód, zajęło niemal całą szerokość pomostu i znalazło się zaledwie o kilka jardów od niego. Następnie głuche pomruki, szczękania i szemrania ustały i cała ta masa czekała z godzinę nieruchomo i w milczeniu na powrót zwiadowców. Od strony lądu dolatywały tylko posępne ujadania brytanów strzegących składów kolejowych, przyciszonym szczekaniem odpowiadały im bezpańskie psy, wałęsające się na krańcach miasta. Gromadka ciemnych postaci stała na przedzie, oddzielona od czoła kolumny.

Po pewnym czasie wartownik na końcu pomostu zaczął półgłosem wzywać do podania hasła pojedyncze postacie, które zbliżały się od strony równiny. Powracający wysłannicy oddziałów zwiadowczych szybko mijali swych towarzyszy, zbywając ich krótkimi słowami, i gubili się w wielkiej, nieruchomej masie, by zdać raport przełożonym. Kapitan Mitchell zaczął właśnie zdawać sobie sprawę, że to jego położenie może stać się nieprzyjemne, a nawet niebezpieczne, gdy wtem na przyczółku mola rozległ się okrzyk komendy, zagrała trąbka, szczęknęła broń, szmer przeleciał wzdłuż szeregów. W pobliżu czyjś donośny głos rzucił pospieszny rozkaz: „Odsunąć ten wagon z drogi!”. Słysząc tupot bosych stóp, spieszących, by wykonać polecenie, kapitan Mitchell odskoczył o dwa kroki w tył, a wagon, pchnięty nagle siłą wielu ramion, odtoczył się od niego po szynach. Zanim zrozumiał, co się stało, już go otoczono, pochwycono za ramiona i kołnierz płaszcza.

– Pojmaliśmy jakiegoś człowieka, który tu się ukrywał, mi teniente224! – krzyknął któryś z jego prześladowców.

– Trzymajcie go, dopóki nie przejdzie straż tylna – odpowiedział głos. Cała kolumna biegiem minęła kapitana Mitchella, a gromki tupot nóg ucichł nagle, gdy ludzie dobiegli do wybrzeża. Prześladowcy trzymali go mocno, nie zważając na jego donośne oświadczenia, że jest Anglikiem i że żąda, aby go natychmiast zaprowadzono do dowódcy. W końcu pogrążył się w wyniosłym milczeniu. Na deskach pomostu rozległ się głuchy łoskot kół; toczyło się kilka dział polowych, popychanych ludzkimi rękami. Za nimi wśród brzęku stalowych pochew przeszedł niewielki oddział, eskortujący cztery czy pięć postaci ludzkich, które kroczyły przodem. W końcu wzięto go pod ramiona i poprowadzono z pomostu do Urzędu Celnego. Niestety można przypuszczać, że podczas tego pochodu kapitan Mitchell doznał pewnych zniewag ze strony żołnierzy: potrącano go, bito w kark, szturchano lufami karabinów między łopatki. Ich pojęcie o pośpiechu nie pozostawało w zgodzie z jego poczuciem godności własnej. Zakipiał z gniewu, poczerwieniał, ale był zupełnie bezsilny. Zdawało się mu, iż zbliża się koniec świata.

Długi budynek otaczało wojsko, które już ustawiło karabiny w kozły i układało się do spoczynku na swych ponchos, mając tornistry za wezgłowie. Kaprale chodzili z rozkołysanymi latarniami, ustawiając warty przy wszystkich drzwiach i otworach w murach. Sotillo wydał takie rozporządzenia, jak gdyby wewnątrz rzeczywiście znajdowały się skarby. Chęć zdobycia fortuny jednym śmiałym pociągnięciem wzięła w nim górę nad rozsądkiem. Nie chciał uwierzyć w możliwość niepowodzenia, najlżejsza wzmianka o czymś podobnym zalewała mu mózg wściekłością. Każda niepomyślna okoliczność wydawała się mu nieprawdopodobna. Opowiadania Hirscha, które zadawało fatalny cios jego nadziejom, nie wziął zupełnie pod rozwagę. Co prawda, Hirsch opowiadał tak bezładnie i z tak widocznymi oznakami pomieszania, że jego słowa rzeczywiście raziły nieprawdopodobieństwem. Było niezmiernie trudno dorozumieć się z nich początku i końca. Na pokładzie parowca, bezpośrednio po jego ocaleniu, Sotillo i inni oficerowie, pałając podnieceniem i niecierpliwością, nie pozostawili temu biedakowi ani chwili na zebranie odrobiny przytomności, która mu jeszcze pozostała. Należało go wpierw uspokoić, pokrzepić, ułagodzić, tymczasem przemawiano doń groźnie, obchodzono się z nim srogo, bito go i popychano. Jego drgawki, jego łaszenia się i przyklękania, po których następowały opętańcze skoki, jak gdyby koniecznie chciał się rzucić w morze, jego wrzaski, kurczenie się i dzikie spojrzenia napełniły ich zrazu zdumieniem, lecz wkrótce nasunęły im podejrzenia co do jego dobrej woli, gdyż ludzie zawsze zwykli podejrzewać nieszczerość w każdym zapamiętałym przejawie uczuć. Język hiszpański tak mu się poplątał z niemiecczyzną, iż więcej niż połowa jego opowieści była najzupełniej niezrozumiała. Chciał ich przebłagać, nazywając ich hochwohlgeborene Herren225, co brzmiało nader podejrzanie. Gdy go upominano surowo, by nie kręcił, powtarzał znów swe błagania i zapewnienia o swej rzetelności i niewinności, uporczywie po niemiecku, nie zdając sobie sprawy, jakim mówi językiem. Wiedziano oczywiście doskonale, że jest mieszkańcem Esmeraldy, ale to bynajmniej nie rozwiązywało sprawy. Zapomniawszy nazwiska Decouda, pomieszał go z innymi osobami, które spotkał w Casa Gould, i wywołał wrażenie, jak wszyscy oni znajdowali się również na lichtudze. Sotillo przez chwilę mógł mniemać, iż zatopił wszystkich wybitnych ribierzystów ze Sulaco. Nieprawdopodobieństwo tego faktu podało w wątpliwość całą opowieść. Hirsch albo był obłąkany, albo udawał trwogę i roztargnienie, grając na zwłokę, by ukryć prawdę. Łapczywość Sotilla, podniecona do najwyższego stopnia nadzieją olbrzymiego łupu, nie chciała wierzyć w przeciwności. Być może, iż ten Żyd był rzeczywiście przerażony wypadkiem, który go spotkał, ale wiedział, gdzie schowano srebro, i z żydowską przebiegłością zmyślał tę opowieść, by zupełnie zmylić mu tropy.

Sotillo zakwaterował się na piętrze w wielkiej komnacie o potężnych, czarnych belkach. Nie było tam pułapu i oko gubiło się w mrokach pod wysokimi wiązaniami dachu. Ciężkie okiennice stały otworem. Na długim stole widniał wielki kałamarz, kilka uszkodzonych i umazanych atramentem piór oraz dwie kwadratowe drewniane skrzynki, z których każda zawierała pół centnara226 piasku. Arkusze szarego, szorstkiego papieru kancelaryjnego leżały rozrzucone na podłodze. Było to widocznie miejsce urzędowania jakiegoś wyższego urzędnika celnego, gdyż za stołem stał wielki, obity skórą fotel oraz kilka krzeseł o wysokich oparciach. Z jednej z belek zwieszał się wygodny hamak, zapewne urzędnik odbywał w nim swą popołudniową sjestę. Kilka świec w wysokich żelaznych lichtarzach jaśniało mdłym, czerwonawym światłem. Między nimi leżał kapelusz, szabla i rewolwer pułkownika. Kilku zaufanych oficerów rozwaliło się posępnie dokoła stołu. Sam pułkownik siedział na fotelu, a ogromny Murzyn z odznakami sierżanta na podartym rękawie klęczał przed nim i zdejmował mu buty. Hebanowoczarny wąs Sotilla silnie kontrastował z bladością jego twarzy. Chmurne oczy jakby zapadły się w głąb głowy. Wydawał się być wyczerpany swymi rozterkami, znużony od rozczarowań, ale kiedy wartownik, który stał na schodach, wsunął głowę przez drzwi i oznajmił o przybyciu jeńca, odżył natychmiast.

– Wprowadzić go tu! – wrzasnął groźnie.

Drzwi otwarły się na oścież i kapitan Mitchell, z obnażoną głową, z porozpinaną kamizelką, z węzłem krawata gdzieś pod uchem, wpadł do pokoju.

Sotillo poznał go od razu. Drogocenność tej zdobyczy przeszła jego oczekiwania. Oto miał człowieka, który może mu powiedzieć, jeżeli zechce, wszystko, o co mu chodziło. I od razu przyszło mu na myśl pytanie, w jaki sposób będzie go można najłatwiej skłonić do szczerych zeznań. Gniew ze strony obcego państwa nie przeważał Sotilla. Potęga całej zbrojnej Europy nie byłaby uchroniła kapitana Mitchella przed obelgami i zniewagami, gdyby nie nagła refleksja Sotilla, że ma do czynienia z Anglikiem, który przy złym traktowaniu najpewniej się uprze i całkiem nie będzie można sobie z nim poradzić. Na wszelki wypadek pułkownik rozpogodził zachmurzone czoło.

– Co to? Szanowny señor Mitchell! – zawołał z udaną zgrozą. Tak spiesznie podbiegł z pozornym gniewem i tak rozkazująco krzyknął: – Puścić mi natychmiast tego caballera – iż zdumieni żołnierze odskoczyli od swego jeńca. Pozbawiony w ten sposób przymusowego oparcia, kapitan Mitchell zatoczył się i omal nie upadł. Sotillo wziął go poufale pod ramię, posadził na krześle, po czym skinął ręką w głąb pokoju. – Wyjdźcie stąd wszyscy! – rozkazał.

Gdy odeszli, stał, spoglądając w niepewności i w milczeniu, i czekał, aż kapitan Mitchell odzyska mowę.

Oto miał w swych szponach jednego z ludzi, którzy zajmowali się wywiezieniem srebra. Zgodnie ze swoim temperamentem Sotillo czuł ochotę, żeby go pobić, podobnie jak kiedyś, podczas trudnych targów o pożyczkę z przezornym Anzanim, swędziały go palce, by chwycić kramarza za gardło. Zaś kapitan Mitchell nie mógł po prostu zebrać myśli z powodu nagłości, niespodziewaności oraz istnej niepojętości zdarzeń. Przy tym dosłownie zabrakło mu tchu.

– Po drodze trzy razy przewrócono mnie na ziemię – wystękał w końcu. – Ktoś za to odpowie! – Istotnie potykał się parę razy i wleczono go, zanim znów nie stanął na nogach. Przyszedłszy do siebie, zapamiętał się po prostu z oburzenia. Zerwał się na równe nogi, purpurowy, ze zjeżonym siwym włosem i mściwymi płomykami w źrenicach, potrząsając łachmanami poszarpanej kamizelki przed zmieszanym Sotillem. – Niech pan spojrzy! Ci pańscy umundurowani złodzieje z dołu ukradli mi zegarek.

Wygląd starego marynarza był bardzo groźny. Sotillo zdał sobie sprawę, że nie ma dostępu do stołu, na którym leżała jego szabla i rewolwer.

– Żądam zwrotu i przeprosin! – piorunował Mitchell zapamiętale. – Od pana! Tak jest, od pana!

Przez jedno mgnienie pułkownik stał jak skamieniały; kiedy jednak kapitan Mitchell zamachnął się ręką ku stołowi, jakby chciał chwycić rewolwer, Sotillo z okrzykiem przerażenia skoczył do drzwiom i znikł jak błyskawica, zatrzaskując je za sobą. Pod wpływem zdumienia wściekłość kapitana Mitchella przycichła. Sotillo wrzasnął za zamkniętymi drzwiami i wkrótce rozległ się donośny łomot nóg po drewnianych schodach.

– Rozbroić go! Związać go! – huczał głos pułkownika.

Kapitan Mitchell ledwie zdążył zerknąć na okna, jak wiedział, każde zakratowane trzema żelaznymi, prostopadłymi prętami i znajdujące się dwadzieścia stóp ponad ziemią, gdy drzwi się otworzyły i żołnierze rzucili się na niego. W nieprawdopodobnie krótkim czasie przywiązano go do krzesła rzemieniem w ten sposób, iż tylko głowa pozostała wolna. Dopiero wówczas do pokoju odważył się wejść Sotillo, który przedtem stał w drzwiach, trzęsąc się widocznie. Żołnierze odeszli, pozbierawszy z podłogi karabiny, które porzucili, by ręcznie zmagać się z jeńcem. W pokoju pozostali oficerowie, wsparci na swych szablach.

– Zegarek! zegarek! – szalał pułkownik, rzucając się jak tygrys w klatce. – Oddać mi zegarek tego człowieka!

Kapitanowi Mitchellowi, zanim go postawiono przed Sotillem, rzeczywiście zabrano w sieni, na dole, zegarek z łańcuszkiem, niby to szukając broni. Ale przedmiot znalazł się natychmiast na wezwanie pułkownika i jakiś kapral przyniósł go, trzymając ostrożnie w złożonych dłoniach. Sotillo porwał zegarek i trzymając go w zaciśniętej pięści, zaczął nim wymachiwać wokół twarzy kapitana Mitchella.

– Co teraz, ty bezczelny Angliku! Śmiałeś naszych żołnierzy nazywać złodziejami? Masz tu swój zegarek!

Zamachnął się pięścią, jakby chciał uderzyć jeńca w nos. Kapitan Mitchell, bezsilny jak dziecko w powijakach, spoglądał niespokojnie na złoty chronometr, wartości sześćdziesięciu gwinei227, który przed laty otrzymał w darze od Towarzystwa Asekuracyjnego za ocalenie pewnego okrętu od pożaru. Sotillo również zauważył wartość przedmiotu. Umilkł nagle, podszedł do stołu i zaczął starannie oglądać zegarek przy blasku świec. Oficerowie skupili się dokoła niego i zaglądali spoza jego pleców, wyciągając szyje.

Tak bardzo się zainteresował, że na chwilę zapomniał o swym jeńcu. Jest zawsze coś dziecinnego w drapieżności namiętnych, a trzeźwo myślących ras południowych, pozbawionych mglistego idealizmu ludzi z Północy, którzy przy najlżejszej zachęcie marzą co najmniej o podboju świata. Sotillo przepadał za klejnotami, złotymi cackami, osobistymi ozdobami. Po chwili odwrócił się i rozkazującym gestem odsunął precz swych oficerów. Położył zegarek na stole, po czym niedbałym ruchem przykrył go swym kapeluszem.

– Ha! – zaczął na nowo, podszedłszy bardzo blisko do krzesła. – Śmiesz nazywać naszych dzielnych żołnierzy z pułku Esmeraldy złodziejami? Ty śmiesz? Co za bezczelność! Wy, cudzoziemcy, przyjeżdżacie tutaj, by ograbiać nasz kraj z jego bogactw. Nigdy nie macie dosyć. Wasze zuchwalstwo nie zna granic.

Rzucił okiem w stronę oficerów, między którymi wszczął się potakujący szmer. Stary major uznał za właściwe oświadczyć:

– Si, mi colonel228. Oni wszyscy są zdrajcami.

– Nie wspomnę już – mówił dalej Sotillo, spoglądając na nieruchomego i bezsilnego Mitchella złym, niespokojnym spojrzeniem. – Nie wspomnę już o zdradzieckiej próbie pochwycenia mojego rewolweru i zastrzelenia mnie w chwili, kiedy obchodziłem się tobą z taką uprzejmością, na jaką nie zasłużyłeś. Sam siebie zgubiłeś. Jedyną twoją nadzieją jest moja łaskawość.

Śledził, jakie wrażenie wywarły jego słowa, ale na twarzy kapitana Mitchella nie dopatrzył się żadnych oznak strachu. Jego siwe włosy były pełne kurzu, który pokrywał również resztę jego bezbronnej postaci. Nie dbając o usłyszane słowa, ściągnął brew, by pozbyć się źdźbła słomy, które się w nią wplątało.

Sotillo wysunął nogę naprzód i podparł się pod boki.

– To ty jesteś złodziejem – odezwał się z naciskiem – a nie moi żołnierze. – Wyciągnął ku swemu jeńcowi palec o długim paznokciu kształtu półksiężyca. – Gdzie jest srebro z kopalni San Tomé? Pytam ciebie, Mitchell, gdzie jest srebro, które znajdowało się tu, w tym Urzędzie Celnym? Odpowiedz mi na moje pytanie! Ukradłeś je. Wziąłeś udział w jego kradzieży. Skradliście je rządowi. Aha! Zdaje ci się, że nie wiem, co mówię. Znam ja się na waszych cudzoziemskich wybiegach! To srebro wywieziono. Czy nie? Wywieziono je na jednej z twoich lanchas229, ty łajdaku! Jak śmiałeś?

Tym razem wywołał wrażenie. „Skąd, u licha, Sotillo może o tym wiedzieć?” – myślał Mitchell. Nagłe drgnięcie głowy, tej jedynej części ciała, którą mógł poruszyć, zdradziło jego zdumienie.

– Ha! Drżysz! – ryknął nagle Sotillo. – To spisek! To zbrodnia przeciw państwu. Nie wiedziałeś, że to srebro należy do republiki, dopóki nie zostaną zaspokojone roszczenia rządu? Gdzie ono jest? Gdzieś je ukrył, ty podły złodzieju?

Pytanie to pokrzepiło mdlejącą otuchę kapitana Mitchella. Sotillo w jakiś niepojęty sposób dowiedział się wprawdzie o lichtudze, ale jej nie schwytał. To było jasne. Kapitan Mitchell postanowił w swym znieważonym sercu, iż nie powie ani słowa, jak długo będzie tak haniebnie skrępowany, ale chęć, by dopomóc w ocaleniu srebra, kazała mu odstąpić od tego postanowienia. Wytężył całą inteligencję. Odkrył w Sotillu cień wątpliwości, jakąś niepewność.

„Ten człowiek – pomyślał – nie jest pewien tego, co utrzymuje”. Mimo swej pompatyczności w stosunkach towarzyskich, kapitan Mitchell umiał stawiać czoło rzeczywistości życia ze stanowczością i odwagą. Ochłonąwszy z pierwszego wstrząsu wywołanego ohydną zniewagą, był chłodny i skupiony. Dodawała mu sił bezgraniczna pogarda, jaką czuł dla Sotilla. Odezwał się zagadkowo:

– Do tej pory z pewnością jest już dobrze ukryte.

Sotillo zdążył również ochłonąć.

– Muy bien, Mitchell – rzekł zimnym i groźnym głosem. – Ale czy możesz wykazać się pokwitowaniem rządowym za wpłacony podatek oraz pozwoleniem Urzędu Celnego na wywóz, co? Możesz? Nie. Zatem srebro wywieziono bezprawnie, a winowajca będzie pociągnięty do odpowiedzialności, o ile w przeciągu pięciu dni go nie zwróci.

Wydał rozkaz, by jeńca odwiązano i zamknięto w jednym z mniejszych pokoi na dole, po czym zaczął się przechadzać, chmurny i milczący. Tymczasem kapitan Mitchell, którego trzymało za ramiona po dwu ludzi, powstał, otrząsnął się i tupnął nogą.

– Jak ci się podobało bycie związanym, Mitchell? – spytał drwiąco Sotillo.

– To ohydne, niesłychane nadużycie władzy! – oświadczył kapitan Mitchell donośnym głosem. – I zaręczam panu, że nic pan na tym nie zyska bez względu na to, co pan zamierza.

Wysoki, blady pułkownik o kruczoczarnych kędziorach i wąsach przykucnął, by zajrzeć w oczy niskiemu, krępemu jeńcowi o czerwonej twarzy i rozczochranych, siwych włosach.

– Zobaczymy. Pozna pan lepiej moją władzę, gdy przywiązany do słupka postoi pan na słońcu przez cały dzień. – Wyprostował się dumnie i dał znak, żeby wyprowadzono kapitana Mitchella.

– A co z moim zegarkiem? – krzyczał kapitan Mitchell, opierając się żołnierzom, którzy ciągnęli go do drzwi.

Sotillo zwrócił się do oficerów:

– Posłuchajcie no, caballeros, tego picaro230 – odezwał się z udaną pogardą, a na jego słowa odpowiedział chór drwiących śmiechów. – Upomina się o swój zegarek. – Podbiegł znów do kapitana Mitchella, gdyż z całych sił zapragnął dać ujście swym uczuciom, bijąc i katując tego Anglika. – Twój zegarek! Jesteś jeńcem wojennym, Mitchell! Nie masz ani praw, ani własności! Caramba! Nawet twoja dusza należy do mnie. Pamiętaj to sobie!

– Gadaj sobie zdrów! – rzekł kapitan Mitchell, skrywając niemiłe wrażenie.

Na dole, w wielkiej sali, gdzie zamiast podłogi była ubita ziemia, a w narożniku wznosił się wysoki kopiec usypany przez białe mrówki, żołnierze rozpalili niewielkie ognisko z połamanych stołów i krzeseł w pobliżu sklepionej bramy, przez którą dolatywał nikły szmer fal morskich, łamiących się na plaży. Gdy kapitana Mitchella prowadzono po schodach na dół, minął go jakiś oficer, spieszący na górę do Sotilla z meldunkiem, że pojmano kolejnych jeńców. W mrocznej przestrzeni wielkiej sali kłębiły się smugi dymu, ogień trzaskał i jak gdyby przez mgłę kapitan Mitchell, otoczony niskimi postaciami żołnierzy z najeżonymi bagnetami, dostrzegł głowy trzech wysokich jeńców: doktora, naczelnego inżyniera oraz białą lwią grzywę starego Violi, który stał na pół odwrócony od innych, z głową opuszczoną na piersi i skrzyżowanymi rękami. Zdumienie Mitchella nie miało granic. Krzyknął na cały głos, a tamci odpowiedzieli mu okrzykiem. Ale popędzono go dalej przez wielką salę podobną do pieczary. W głowie wirowały mu strzępy myśli, przypuszczeń, ostrzeżeń.

– Czy on naprawdę pana więzi? – krzyknął naczelny inżynier, którego monokl błyskał w poświacie ognia.

Jakiś oficer zawołał z góry nagląco:

– Dawać ich tutaj wszystkich trzech!

W rozgwarze głosów i szczęku broni głos kapitana Mitchella zabrzmiał niewyraźnie:

– Na Boga! Ten hultaj ukradł mi zegarek.

Naczelny inżynier, wleczony już na schody, zdążył na chwilę powstrzymać napór i krzyknąć:

– Co? Co pan powiedział?

– Mój chronometr! – wrzasnął kapitan Mitchell donośnie właśnie w chwili, kiedy przez wąskie drzwiczki wtrącono go na złamanie karku do jakiejś celi, zupełnie ciemnej i tak ciasnej, że potoczył się aż do przeciwległej ściany. Natychmiast zatrzaśnięto za nim drzwi. Wiedział, dokąd go wrzucono. Był to skarbiec Urzędu Celnego, skąd zaledwie przed kilku godzinami zabrano srebro. Cela ta była wąska jak korytarz i miała naprzeciwko drzwi niewielki, kwadratowy otwór, zakratowany potężnymi prętami. Kapitan Mitchell stąpał przez chwilę chwiejnym krokiem, po czym usiadł na ziemi i oparł się plecami o ścianę. Nic nie mąciło jego rozmyślań, nie wnikał nawet najniklejszy promyk światła. Myśli jego były twarde, choć nie wybiegały zbyt daleko. Nie były też z ponure. Stary marynarz mimo swych słabostek i niedorzeczności był z usposobienia niezdolny do dłuższych obaw o swe osobiste bezpieczeństwo. Wynikało to u niego nie tyle z mocy ducha, co z braku pewnego rodzaju wyobraźni, której nadmierny rozwój był przyczyną dotkliwych cierpień señora Hirscha. Jest to ten rodzaj wyobraźni, która ślepy lęk przed fizycznym bólem i śmiercią, pojętą tylko jako unicestwienie ciała, kojarzy z innymi pojęciami, na których polega sens istnienia jednostki. Niestety kapitan Mitchell nie miał zbyt wiele przenikliwości; charakterystyczne, znamienne drobnostki wyrazu twarzy, czynu czy ruchu uchodziły zupełnie jego uwagi. Zbyt pompatycznie i naiwnie zdawał sobie sprawę z własnego istnienia, by zajmować się istnieniem innych. Nie mógł na przykład uwierzyć, że Sotillo rzeczywiście się go przestraszył, ponieważ nie przyszłoby mu nigdy do głowy strzelić do kogoś, chyba w ostateczności własnej obrony. Wszyscy powinni widzieć, iż nie jest on z tych, co mordują ludzi – rozumował najzupełniej poważnie. – Skądże więc to niewczesne i ubliżające oskarżenie? – zadawał sobie pytanie. Atoli jego myśli wirowały głównie dokoła zdumiewającego pytania, na które nie było odpowiedzi: Od jakiego diabła ten hultaj dowiedział się, iż srebro wywieziono na lichtudze? A było rzeczą oczywistą, że jej nie przechwycił! Co do tego ostatniego wniosku sprowadzało kapitana Mitchella na mylne drogi przypuszczenie, wysnute podczas długiego czuwania w porcie ze spostrzeżeń nad stanem pogody. Zdawało mu się mianowicie, iż tej nocy wiał w zatoce wiatr, silniejszy niż zazwyczaj, tymczasem było właśnie wręcz przeciwnie.

– Jakim cudem ten zatracony hultaj zdołał wywąchać tę sprawę? – brzmiało jego pierwsze pytanie, gdy trzask i łomot otwierających się drzwi (które zamknęły się znów, zanim zdążył podnieść pochyloną głowę) uświadomił go, iż pozyskał towarzysza niedoli. Głos doktora Monyghama przestał mamrotać przekleństwa hiszpańskie i angielskie.

– Czy to pan, panie Mitchell? – zapytał zgryźliwie. – Uderzyłem głową o tę przeklętą ścianę z taką siłą, że przewróciłby się nawet byk. Gdzie pan jest?

Kapitan Mitchell, przyzwyczajony do ciemności, dostrzegł doktora, który wyciągał omackiem ręce.

– Siedzę tu, na ziemi. Niech pan uważa i nie potknie się o moje nogi – oznajmił z wielką godnością głos kapitana Mitchella. Doktor, nie odważając się chodzić po ciemku, również osunął się na ziemię. Obaj jeńcy Sotilla, dotykając się niemal głowami, zaczęli zwierzać sobie wzajemnie.

– Tak – zaspokajał półgłosem doktor namiętną ciekawość kapitana Mitchella – pojmano nas w domostwie starego Violi. Jak się zdaje, jeden z ich oddziałów, dowodzony przez oficera, dotarł aż do bramy miejskiej. Nie mieli rozkazu wchodzić do miasta, lecz pozwolono im zatrzymywać każdego człowieka spotkanego na równinie. Rozmawialiśmy w izbie przy otwartych drzwiach i zapewne dostrzegli migotanie naszego światła. Musieli przez jakiś czas podchodzić chyłkiem. Inżynier usiadł na ławie w kącie przy kominku, a ja poszedłem na górę, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Od dłuższego czasu nic stamtąd nie było słychać. Stary Viola zobaczył, że nadchodzę, i uniesieniem ręki dał znak, abym zachowywał się cicho. Wszedłem tam na palcach. Na miłość Boską, żona jego spoczywała na łóżku i spała. Ta kobieta naprawdę zapadła w sen! Viola szepnął do mnie: „Zdaje mi się, że jej duszność minęła i jest jej lepiej”. „Tak jest – odparłem, wielce zdumiony. – Pańska żona jest dziwną kobietą”. Wtem rozległ się strzał w kuchni, podskoczyliśmy i padliśmy na ziemię jak rażeni piorunem. Jak się zdaje, żołnierze podeszli bardzo blisko, a jeden z nich podpełzł do drzwi. Zajrzał do wnętrza i sądząc, że nie ma tam nikogo, wszedł spokojnie z karabinem gotowym do strzału. Naczelny inżynier opowiadał mi, iż chwilę przedtem zamknął oczy. Kiedy je otworzył, żołnierz stał już pośrodku izby i zaglądał w ciemne kąty. Inżynier był tak przerażony, iż bez namysłu wyskoczył ze swej kryjówki wprost przed kominek. Żołnierz, niemniej przerażony, podniósł karabin i wystrzelił, ogłuszając i osmalając inżyniera, lecz w pośpiechu całkiem go chybiając. I oto, co się stało! Na huk wystrzału drzemiąca kobieta zerwała się jak podrzucona sprężyną i krzyknęła: „Dzieci, Gian' Battisto! Ratuj dzieci!”. Do tej pory brzmią mi te słowa w uszach. Był to najszczerszy krzyk rozpaczy, jaki kiedykolwiek słyszałem. Stałem jak sparaliżowany, ale sędziwy małżonek podbiegł do łóżka, wyciągając ramiona. Przylgnęła do niego. Zobaczyłem, że jej oczy zachodzą szkliwem. Starzec opuścił ją na poduszki i obejrzał się na mnie. Umarła! Nie trwało to nawet pięciu minut, po czym zbiegłem na dół, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Niepodobna było myśleć o oporze. Obaj nie mogliśmy nic powiedzieć przesłuchującemu oficerowi, zgodziłem się jednak pójść na górę z kilkoma żołnierzami i przyprowadzić starego Violę. Siedział na łóżku, wpatrzony w twarz żony i zdawał się nie słyszeć, co do niego mówiłem; dopiero kiedy przykryłem prześcieradłem jej głowę, wstał i zeszedł z nami spokojnie po schodach jakby w zamyśleniu. Poprowadzili nas drogą, pozostawiając otwarte drzwi i niezgaszoną świecę. Naczelny inżynier szedł w milczeniu, a ja obejrzałem się raz czy dwa na nikłe migotanie. Gdyśmy uszli już dość daleko, Garibaldino, który stąpał obok mnie, odezwał się nagle: „Pochowałem wielu ludzi na polach bitew tego lądu. Księża mówią o poświęcanej ziemi. Ba! Cała ziemia jest święta, bo jest stworzona przez Boga, a najświętsze jest morze, gdyż nie zna królów, księży i tyranów. Doktorze! Chciałbym ją pochować w morzu bez żadnych komedii, świec, kadzideł, bez księży i ich święconej wody. Duch wolności unosi się nad wodami…” – Zdumiewający starzec. Mówił to wszystko półgłosem jakby do samego siebie.

224.mi teniente (hiszp.) – poruczniku. [przypis edytorski]
225.hochwohlgeborene Herren (niem.) – jaśnie wielmożni panowie. [przypis edytorski]
226.centnar – jednostka masy równa 112 funtom, tj. ok. 50 kg. [przypis edytorski]
227.gwinea – dawna angielska moneta ze złota, później zwyczajowa nazwa jednostki obrachunkowej równej 21 szylingom (funt i jeden szyling), używana głównie do określania cen towarów luksusowych, honorariów itp. [przypis edytorski]
228.Si, mi colonel (hiszp.) – Tak, pułkowniku. [przypis edytorski]
229.lancha (hiszp.) – łódź. [przypis edytorski]
230.picaro (hiszp.) – hultaj. [przypis edytorski]