Buch lesen: «Tylko grajek», Seite 11

Schriftart:

II

Dzień już był biały, kiedy Krystyan przebudził się i otwierając oczy usłyszał, jak go wołano po imieniu. Piotr Wik stał przy jego łóżku, a za nim postać ta sama, którą widział wczoraj. Tak jest, to był jego ojciec, – ojciec, który już nie żył!

– To ja jestem – odezwał się Piotr Wik, – a gdzie mnie widzisz, tam nie ma duchów! Ojciec twój nie umarł, oto żyje tak jak ja i ty! Nie chciałem mu pozwolić samemu pójść do ciebie, bo wiem, żeś ty nie bohaterem, w tobie płynie krew krawiecka! Przepraszam was! – rzekł do krawca, podając mu rękę.

Ojciec przycisnął syna do serca i płakał, jak owego poranku, kiedy się z sobą żegnali.

Dopiero przy obiedzie można się było dowiedzieć o całym związku historyi. Assekuracya dwóch armat istotnie poległa, więc to co napisał sierżant zupełną było prawdą.

– Nikt nie wiedział – mówił krawiec – że w tłoku zostałem porwany z swego miejsca i przyciśnięty tuż do konia szwedzkiego, który postradał jeźdca; ścisk był tak wielki, żem ledwie palcami mógł uchwycić się siodła, wszystko zaś wkoło mnie zdawało się jedną, gęstą massą. Już mi się ściemniało w oczach, kiedy Szwedzi powzięli zamiar cofnąć się, by tym sposobem nieco wolniejszego odzyskać miejsca; gdybym w tej chwili był upadł, niezawodnie zdeptanoby mnie na miazgę, więc wytężyłem wszystkie siły, by dostać się na konia. Już to co prawda, że jezdcem nigdy tęgim nie byłem, tylko chyba przywiązanie do życia skłoniło mnie do tego kroku. Kawalerya szwedzka rozpierzchła się wzdłuż rowu, za nią świstały kule naszych karabinów, lecz koń mój puścił się za dawnemi towarzyszami. Anim wiedział, jak i kiedy dostałem się za pagórek między Szwedów; wprawdzie nasi ich nie oszczędzali, lecz oni obeszli się ze mną po ludzku i przynajmniej darowali życie. Kozacy uchwycili kilku jeńców, pomiędzy których wsadzono i mnie; związano nas wszystkich po dwóch i kazano nam ruszyć w pochód. Mnie się zawsze troiła po głowie podróż do krajów południowych, a tu nas teraz zagnano w inne strony, bo w stepach północy dojadły nam takie mrozy, o jakich w Danii nikt z nas nie może mieć wyobrażenia. Możnaby całą historyą napisać o tem wszystkiem, ale ja wam tylko opowiem, jakim sposobem ztamtąd się wydobyłem i jak mi się udało powrócić. Po ukończeniu wojny puszczono mnie na wolność, więc zaraz napisałem do domu, ale widać list mój was nie doszedł. Wybrałem się tedy w drogę, alem gorączkę już wyniósł z sobą, jakoż blizko dziewięć miesięcy przeleżałem w szpitalu w Mitawie. Ztamtąd przez znajomego czeladnika posłałem list do Libawy, by go oddał kapitanowi pierwszego lepszego statku odpływającego do Danii, – ale widać że i z tym listem nie miałem szczęścia. Ciągle myślałem o kochanej naszej Fionii, o szczęściu jakiego tam doznawałem, tęskniłem za Maryą i za tobą, drogi chłopcze! Czułem bolesne wyrzuty sumienia z tego, żem was porzucił; już blizko trzy lata, jakem żadnej od was nie miał wiadomości! Pieszo z Mitawy poszedłem do Libawy, lecz nie zastałem tu żadnego okrętu. Poszedłem więc do Memla, a ztamtąd do Królewca; zdawało się, że ściga mnie kara Boska, i że nigdy już chyba do was nie powrócę, – wszędzie gdziem przyszedł, ostatni już okręt duński odpłynął na parę dni przed mem przybyciem. Nareszcie wsiadłem na pierwszy lepszy statek, płynący na morze północne i dostałem się do Helsingör, ztamtąd przebyłem Zelandyą i w końcu przyjechałem do Fionii. Byłem szczęśliwy, jak dziecko! jakżem już opowiadał w myśli wszystkim znajomym o bitwie pod Bornhöwed, o marszu do Rossyi, o wszystkiem, com widział i wycierpiał. Ach! jakżem tęsknił za Maryą i za tobą! Doszedłszy do Örebäk, uczułem się jakoś głodnym i zmęczonym; chciałem więc wstąpić do bogatego brata owego gospodarza, w zastępstwie którego wstąpiłem do wojska, a spodziewałem się, że i on mi przecież coś powie, co tam słychać o mojej rodzinie w Swendborgu. Wszedłem tedy do izby, gdzie siedział sam gospodarz, kołysząc małe dziecię. – Dobry wieczór! – rzekłem, a on mnie spytał kto jestem. – Umarły! – odpowiedziałem, – ale skoro się przekonacie, że ma ciepłą krew i kości, zapewne się jego nie zlękniecie, – i opowiedziałem mu wszystko, zkąd powstała fałszywa wieść o mojej śmierci. – Wielki Boże! – krzyknął tak dziwnym głosem, żem się aż sam przestraszył. – Czy moja żona nie żyje? – spytałem. Wówczas wziął mnie za rękę i zaklął na wszystko, żebym natychmiast dom jego, a nawet kraj opuścił. – Oto masz pieniądze! – rzekł i dał mi pięćdziesiąt talarów; – któżby się mógł spodziewać, że ty żyjesz! Marya teraz jest moją żoną, – dziecko w kolebce naszem jest dziecięciem. Otóż i ona! zlituj się, niech cię nie zobaczy! – i wyciągnął mnie do ogrodu. W samej rzeczy Marya nie zobaczyła mojej twarzy, bom się już wcale nie odwrócił. Więc tak prędko o mnie zapomniała! Wiem co czułem, alem nic nie mówił! spytałem się o ciebie mój chłopcze, i dowiedziałem się, że Pan Bóg w tobie wynagrodził moje cierpienia. Ciebie raz jeszcze pragnąłem zobaczyć i później wyruszyć w świat, na południe, gdzie niegdyś byłem tak szczęśliwym; wczoraj więc przybyłem do Odensee i zaraz przyszedłem do ciebie, ale drzwi zastałem zamknięte, bo wszyscy byli w strzelnicy. Kiedym i ja się tam wybierał, spotkałem już cały orszak w mieście; powiedziano mi, że ty niesiesz nagrodę królewską, jakoż ujrzałem cię z puharem w ręku. Poznałeś ty mnie zaraz, gdym kiwnął na ciebie? Dzisiejszą noc przespałem w oberży pod Grzechotką, gdziem się poznał z dwoma Szwedami, którzy jutro wybierają się do Niemiec, więc z niemi puszczę się w drogę. Potem już się pewno nigdy nie zobaczemy, mój synu! bo już tu do domu nigdy nie wrócę! Bądź uczciwym i dobrym i wyrośnij na pociechę tym zacnym ludziom, co się tobą opiekują, ty biedaku! Jeżeli się matka twoja od obcych nie dowie, że ja żyję, to pamiętaj ty jej nigdy tego nie mów! – I znów uścisnął Krystyana.

– Trzeba brać świat takim, jakim jest, a nie takim, jakim być powinien! – rzekł Piotr Wik; – on mnie tak, to ja mu inaczej! trzeba krzyżować pod wiatr! Co się tyczy chłopca, to myślę, że z niego cóś jeszcze będzie! Już to dla mojej morskiej Łucyi się nie zdał, ale moja lądowa Łucya, wyborna dziewczyna, lubi go zapamiętale. Postaram się zrobić z niego porządnego człowieka, a potem niech go sobie weźmie, jeśli zechce. Toć już listy pisują do siebie; ojciec nauczył ją po niemiecku i historyi, a teraz oddam ją do krawcowej na naukę, najlepiej podobno tutaj w Odensee; za jakie sześć niedziel, już się zobaczycie!

Krystyan uśmiechnął się; aż mu się ciepło zrobiło na sercu. Dobra, poczciwa Łucya była jego kochanką; nigdy jeszcze o tem nie myślał! Wszak jej winien był całe swoje szczęście; bez jej wstawienia się, wszystko wzięłoby dla niego koniec wcale inny i smutny. Historya ojca naprowadziła go na bliższe zastanowienie się nad własną, – tylko że w tej ostatniej gwiazda szczęścia wschodziła właśnie, a w pierwszej już była na schyłku. Ale wschód i zachód w nieszczęściu tak samo bywają względne, jak w słońcu i w innych gwiazdach; wszystko na tem zależy, z którego miejsca przypatrujemy się tym dwóm zjawiskom.

Jeżeli istotnie droga, o której naucza nas religia, prowadzi z ziemi do jednej z gwiazd wyższych, a ztąd znowu do bardziej jeszcze rozwiniętej, więc dla nas właściwszej, tedy całe otwierające się życie nie jest czem innem, jedno wielką podróżą w celach wychowawczych, wędrówką od miasta do miasta aż do Niebieskiej Jerozolimy. Nasze podróże na ziemi są słabym wprawdzie, lecz niemniej wiernym obrazem takiej wielkiej wycieczki. Zabieramy znajomości, przyjaźnimy się z ludźmi, z któremi później we łzach żegnamy się, bo czujemy boleśnie, że już się nigdy na świecie nie spotkamy; całe godziny, doby i lata zmuszeni jesteśmy przepędzać z osobami, które są dla nas ciężarem, a później, gdy się z niemi rozstaniemy, stają przed naszemi oczyma z urokiem jakiejś dziwnie ujmującej oryginalności; to co największą poprzednio przygniatało nas troską życia, później w najświetniejszą tego życia przemienia się pamiątkę. Kiedyś może z niebieskiego grodu, owego celu naszych dążeń, spoglądać będziemy na gwiaździste niebo, w którem ta ziemia oczom naszym, jednym z świetniejszych ukaże się punktów; poznamy ją wówczas siedzibą pierwszego naszego istnienia, a przed duszą naszą przesuną się wszystkie wspomnienia błogich lat dziecinnych. Gdzie też wtenczas podzieją się owe drogie sercom naszym istoty, z któremi najszczęśliwsze nasze godziny nierozerwanie tu były złączone? Gdziekolwiek będą, i one wspomną te same czasy, i one ucieszą się nadzieją blizkiego połączenia. Potem wskażemy znowu na inną kulę ziemską, na wyższy świat wychowawczy, i przypomniemy sobie życie tam spędzone; tak samo, patrząc na mappy, tu na ziemi wspominamy tak zwaną wielką podróż, którą przed laty odbywaliśmy: – Paryż! ach tak! tu byłem cztery miesiące! Rzym! tam bawiłem pół roku! – i tęsknimy za ludźmi, których w tych miejscach pokochaliśmy, z któremiśmy się następnie rozstali, jakkolwiek taka tęsknota nie przerywa nam szczęścia chwil obecnych. W wielkiej podróży wieczności nie powinniśmy kochać tylko pojedynczych i w pewnych oznaczonych miejscach, bośmy obywatelami nie Ziemi, ale Nieba; serce ludzkie nie ma być kometą, którego promienie błyszczą tylko w jednym kierunku, lecz słońcem, co na wszystkie strony równym jaśnieje blaskiem.

Takie myśli, tylko nie tak wyraźne, napełniały duszę ojca Krystyana i uzbroiły go w pewien rodzaj rezygnacyi.

Późnym wieczorem pożegnał wszystkich; Krystyan odprowadził go na ulicę, gdzie była jego oberża.

– Bądź zdrów, mój synu! – rzekł. – Ile razy zobaczysz przylatującego lub odlatującego bociana, tyle razy pamiętaj o mnie! ile razy ja go zobaczę, ja znów przypomnę sobie małą naszą izdebkę w Swendborgu, zkądeśmy razem wyglądali na gniazdo. Poproszę wówczas ptaka, żeby pozdrowił mego chłopca, gdziekolwiek będę na świecie. A teraz bądź zdrów, mój drogi synu! – i ucałował go, ściskając ze łzami. – Nie! sam nie wracaj do domu! choć te kilka chwil jeszcze przepędźmy z sobą razem! – i odprowadził go znowu na cmentarz, gdzie stał dom pana Knepusa. Takie było ostatnie pożegnanie.

Nazajutrz równo ze świtem, trzech wędrownych czeladników bramą zachodnią wyszło z miasta; zdążali do Assens, zkąd chcieli się przeprawić do brzegów szlezwickich: jednym z tych trzech był ojciec Krystyana.

III

Naokoło ogrodu zamkowego w Odensee ciągnie się ścieżka, która z jednego końca miasta prowadzi na drugi; tą drogą szli częstokroć Krystyan i Łucya, odwiedzając się wzajemnie. Sierpień już się kończył, a wypełniając wolę Piotra Wika, Łucya dla nauki krawiecczyzny od kilku już miesięcy bawiła w tem mieście.

Słońce dochodziło brzegu widokręgu; trudno było wpatrywać się w nie bez przymrużenia oczów.

– Wygląda zupełnie tak samo, jak gdyby schodziło do nas na dół! – rzekła Łucya. – Gdyby istotnie przyszło, a nie było większem niż się zdaje, to gotowabym pobiedz i zobaczyć!

– Jabym pobiegł i tysiąc mil! – rzekł Krystyan. – Ale chciałbym być najpierwszym, a nie chciałbym, żeby wielu biegło za mną! wtenczas cały świat mówiłby o mnie, a nazwisko moje we wszystkich byłoby gazetach!

– Na cóżby ci się to zdało? – odpowiedziała Łucya. – Dziwny też z ciebie chłopiec!

– O nie! to nie dziwactwo! co mówisz! Jakżebym rad siedział w balonie i wzniósł się tak wysoko, jak żaden dotąd nie był człowiek! jakżebym rad robił wielkie wynalazki! Gdybym był został marynarzem i gdyby odemnie zależało, gdziebym chciał popłynąć, tobym się wybrał gdzie na odkrycie nieznanych krajów do wielkiego oceanu, albo pod same bieguny i przedarłbym się przez odwieczne lody!

– A jakbyś sobie palce odmroził, tobyś zaraz powrócił do domu! – rzekła Łucya.

– Wcale mnie nie znasz! W drobnych rzeczach nie jestem bohaterem i tego się bynajmniej nie wstydzę. Ale wierzaj mi, że gdzieby szło o co ważnego, tam znalazłbym i potrzebną odwagę. Prawda, że się boję w płaskiem czółenku przeprawić przez kanał, alebym się nie bał popłynąć na niem po wielkim oceanie, gdyby istotnie szło o cóś wielkiego; prawda, że bałbym się krowy, któraby mnie bodła rogami, ale gdybym był w Afryce, tobym z drugimi wybrał się do lasu na polowanie tygrysów, bo jużby warto było zaryzykować życie. Utonął w kanale w Odensee! krowa zabodła go na śmierć! ot widzisz, w tem nie byłoby żadnej dla mnie sławy. Jużci kiedy poświęcić życie, to już chyba dla rzeczy nadzwyczajnej!

– Ale dlaczegóż chcesz być innym, jak inni ludzie! – rzekła Łucya i zamilkła, gdy doszli do przedmieścia z tamtej strony miasta. Ścieżka tu się zwracała w bok, a na środku drogi ujrzeli staruszkę, w zwyczajnym męzkim kapeluszu, przystrojonym w pióro żołnierskie i w stare, sztuczne kwiaty; tłum uliczników biegł za nią wołając i śmiejąc się.

– To ta waryatka szewcowa, – rzekł Krystyan; – chłopaki się do niej przyczepili!

– Nieszczęśliwa! – westchnęła Łucya i zapłoniła się; wspomnienie dawnego jej stanu przesunęło się przed jej duszą, chociaż nie przypuszczała, żeby Krystyan mógł o nim wiedzieć.

– Biedna kobieta! – rzekł Krystyan – ale pewno nie czuje swego nieszczęścia!

Łucya potrząsła głową. – Dziękujmy Bogu za to, co nam dał – odpowiedziała – prośmy Go, żebyśmy nigdy rozumu naszego nie stracili! To ważniejsze dla nas, aniżeli biedz za słońcem albo dostać się pod bieguny! Pan Bóg użyczył nam tyle, że niezawodnie jest grzechem, wymagać więcej nad Jego zwykłe dary!

– Ja owszem wymagam! – zawołał Krystyan w młodocianem zuchwalstwie. – Chcę być sławnym, albo wcale nie dbam o życie!

– Jakie też z ciebie dziecko! – rzekła Łucya i rozstali się.

Krystyan wracał do domu, gdy go z nienacka z tyłu któś pochwycił za rękę; obejrzał się i zobaczył szewcową. – Czy nie jesteś pan synem Świętego Łazarza? – zapytała, a nasz bohater, który nie był bohaterem, ale jednak gotów był wybrać się na polowanie tygrysów w lasy afrykańskie i pojechać na odkrycie nieznanych krajów pod bieguny i w obłoki, aż się zapocił na widok obłąkanej staruszki, przez chwilę popatrzył na nią i – uciekł, co miał siły. Jeszcze szczęście, że tego nikt nie widział.

Śmiałe pomysły należą do młodości: zuchwale rzuca się ona wpław do rzeki, uczy się pływać i częstokroć dosięga swego celu; starszy przeciwnie szuka gruntu, zastanawia się i przychodzi za późno. Z nim tak samo jak z owym sługą w przypowieści, który powierzone sobie pieniądze zakopał w ziemię, żeby ich nie stracić, gdy tymczasem śmielszy zaryzykował je i zyskał. Szczęśliwa młodości, przed twoim wzrokiem setne są drogi otwarte do szczęścia i zaszczytów!

Rozliczne, dziwne myśli rodziły się w duszy Krystyana, lecz każdą nową i śmiałą, jakby bieguna przed wyścigiem, przeprowadzał najprzód przed sądem Łucyi, jakkolwiek oczywiście właściwy wyścig zwykle pełzł na niczem. Ona uśmiechała się i kiwając kształtną główką zwała go dzieckiem, a opowiadała zarazem, jak w dzieciństwie sama zawsze miewała nadzieję znalezienia ogromnego skarbu, któryby uczynił ją najbogatszą w świecie; więc brała rydel i kopała, raz w ogrodzie, raz w polu, zawsze pewna, że kiedyś natrafi na ten skarb wymarzony. Tak samo i jego górne widoki zwała teraz dzieciństwem.

Po każdej takiej rozmowie Krystyan odchodził od niej z mniejszem dla niej wylaniem, choć po kilku godzinach wszystko już znowu poszło w zapomnienie. Uznawał, że w niektórych rzeczach miała jednak słuszność i to właśnie jego gniewało. Każda zuchwała myśl, z którą się przed nią wymówił: – Chcę być sławnym, lub nie żyć! – jak grzech ciążyła mu na sercu. W samotności błagał Boga o przebaczenie, jakoż uczuwał pewien rodzaj uspokojenia, – ale potem znów powtarzał to samo, równie jak niepoprawny przestępca, który wycierpiawszy swoję karę, dawne grzechy zwykle na nowo rozpoczyna.

Jedna jeszcze przyjemność była spodziewana, a mówiono już o niej na kilka miesięcy naprzód. Tej zimy miała nastąpić podróż hrabiowska, jak się wyrażała pani Knepusowa; wszak już od pięciu lat wielki ten magnat nie spędził zimy w swoich dobrach Fiońskich, więc od pięciu lat artyści i znakomitsi mieszkańcy okolicy we wspaniałym zamku hrabiowskim nie obchodzili święta jego urodzin.

Oboje państwo Knepusowie głównie miewali na oku oszczędność, jakoż przez wzgląd na nią najęto starą, obdrapaną karetę, do której wpakowano najprzód prowiant, potem pudła ze skrzypcami, a na ostatek pana i panią. Krystyanowi dano miejsce między obojgiem, naprzeciwko zaś siedział jakiś urzędnik z żoną, dzieckiem i piastunką, a dla utrzymania ciepła, wszystkich jeszcze naszych podróżników przykryto potężną pierzyną. W powozie tuż nad głową Krystyana zawieszono blaszanną latarkę, która o mało co nie poparzyła mu włosów, a na pierzynie leżała warcabnica, bo dla skrócenia czasu chciano sobie pograć w warcaby. Powody, dla których do tej podróży użyto pory nocnej, również wynikały jedynie z oszczędności; w takim razie bowiem można było zajechać na rano, a wyjeżdżając na powrót wieczorem unikało się noclegu, a zatem duserów dla służących, obok tego zaś powóz i konie trzymano i płacono mniej przez całe dwanaście godzin.

W zamkniętej karecie spać można doskonale, a taka nocna jazda przypominała panu Knepusowi, jego przed wieloma laty podróże po Niemczech północnych.

O towarzyszach podróży niewiele co mamy powiedzieć, wyjąwszy chyba, że żona urzędnika kiedyś chorowała na gorączkę nerwową, więc wszystkie jej wspomnienia dzieliły się na dwie klassy: przed moją ciężką chorobą i po mojej chorobie. O mężu jej i tyle nawet nie wiemy.

Śnieg leżał wysoko i w ostre mrozy grzał pola wieśniaków, ale gościniec był twardy jak posadzka. Szybko szła jazda nocna; Krystyan czuł się bardzo szczęśliwym.

W karczmie o parę mil od zamku, postanowiono poczekać kilka godzin, żeby zbyt wczesnemi odwiedzinami nie stać się hrabiostwu ciężarem.

Różowe obłoki poranne, biały śnieg i zielone jodły przedstawiały widok nader zajmujący. Tuż przy kuźni, na wierzchołku obciętej z góry topoli, stało gniazdo bocianie, którego właściciel tej samej może chwili posilał się wodą ze źródeł Nilu pod ciepłem słońcem Afryki. Krystyan spojrzał na gniazdo z tem samem rzewnem wspomnieniem, z jakiem w starej książce do nabożeństwa znajdujemy zeschły kwiatek, cośmy go przed laty zerwawszy w drogiem nam miejscu, na przechowanie włożyli między kartki.

Teraz przedstawił się ich oczom zamek hrabiowski z mnóstwem innych wokoło zabudowań, podzielonych na dwie części: stary zamek i nowy pałac. Droga wiła się zewnątrz starych kanałów, które teraz wprawdzie zamarzły, lecz jednak dowodziły, że w jak najlepszymstanie bywały utrzymane. Stary zamek ze swemi grubemi, czerwonemi murami, nielicznemi oknami, ze swemi wieżami i strzelnicami, niekoniecznie wielkie obiecywał wygody; ale za to nowy pałac o dwóch eleganckich piętrach tem więcej zdawał się zastosowany do wymagań dzisiejszych. Szerokie, kamienne schody, na których najniższym stopniu po obu stronach potężne spoczywały sfinxy, stanowiły wchód do pałacu; główna sień była istną oranżeryą, gdzie południowe krzewy, drzewa i kwiaty nęciły dziwną pięknością. Kamienna posadzka pokryta była pysznemi dywanami; zewsząd wiały tu ciepło i rozkosze.

Wszystko w tem miejscu było nagromadzone, co się zwykle liczy do zabaw zimowych duńskiego pałacu magnackiego. Na kanałach uwijały się sanki wokoło wysokiej żerdzi, na której powiewała flaga duńska; w wązkiej alei leszczyny ze stromego pagórka była wyborna ślizgawka, a na wielkim trawniku stały dwie kolosalne figury ze śniegu, z węglami zamiast oczów i z obciosanemi bryłami lodu zamiast tarczy. Długi patyk od chmielu, wodą polany, przedstawiał iskrzącą pikę lodową, zaś w pośrodku tych dwóch figur stała armatka, z której strzelano na wiwaty.

Dyletanci, a między niemi był nawet jeden pastor i jeden burmistrz, pod kierunkiem pana Knepusa grali w bocznej komnacie, za przepyszną portjerą, jakby za kortyną. Na stole leżały bogate podarki, między innemi ogromny bukiet pędzla Naomi, wprawdzie nie własnego pomysłu, lecz skompilowany z trzech różnych obrazów, co niekoniecznie oryginalnym u nas bywa figlem. Samej Naomi w pokoju nie było, – ona tymczasem na dworze stanowiła punkt środkowy nierównie bardziej zajmującego malowidła. Wysmukła, delikatna istota, stojąca na przejściu między dzieciństwem a latami dziewictwa (a piękność już miała obu epok), stała przy psie uwiązanym na łańcuchu, przy ogromnym, ziejącym brytanie, który szczególną jej pozyskał miłość, i który, wywiesiwszy ogromny, czerwony język, obie czarne łapy położył na białych jej ramionach. Zdawało się, że z niej mały byłby tylko kąsek dla zwierza, co tak pieszczotliwie machał teraz ogonem; maleńkie, białe jej rączki głaskały go po kosmatym grzbiecie; śmiała się, – ona i pies w najczulszej z sobą byli przyjaźni!

– Swawolnica! – rzekła stara hrabina – ona mnie kiedyś jeszcze na śmierć przestraszy. Życie moje i tak tylko na cienkim wisi włosku! Raz spuszcza dzikiego psa z łańcucha, coby jak nic pożarł ludzi! raz bez siodła na najognistszym koniu pędzi przez pola i łąki! Pan Bóg na nią łaskaw, bo inaczej od dawna już chyba byłaby kaleką! Gdybym miała choć czwartą część jej natury, toby mi lepiej pomogło od wszystkich mixtur i kropli! – I stara, blada dama usiadła na sofie i rozmawiała z tamtą panią z Odensee, której wszystkie wspomnienia sięgały tylko czasu przed ciężką chorobą, albo po chorobie.

– Mówią, że teraz pojawiła się jakaś zupełnie nowa słabość – rzekła – podobno odra.

– Pewno i ja ją miałam – odpowiedziała hrabina – niezawodnie! Ja-bo wszystkie miałam choroby i to w takim stopniu, jak nikt inny na świecie; całą aptekę znam na pamięć. Mogłabym pani pokazać całą szafę pełną słojów i flaszek. Teraz już tylko po trochu z nich kosztuję, skoro i tak nie pomagają! Ach! nawet w tych małych wycieczkach, na które ja słaba kobieta się zdobywam, bez lekarstw obejść się nie mogę. W zeszłym tygodniu byłam na wielkim wieczorze u prezydenta, żeby się choć cokolwiek rozerwać, ale cóż, kiedym musiała pojechać z kataplazmami na nogach i tak zasiadłam do bostona. Bardzo jestem chora, a jednak mój doktór uśmiecha się – ! już on wie, że dla mnie nie ma ratunku, więc nie poświęca się mojej chorobie z tym zapałem, z jakim powinien. Jak spojrzę na wiatrak, to już dostaję zawrotu głowy.

Poczas tej cichym głosem prowadzonej rozmowy, muzyka nie ustawała; Naomi także wróciła, zwabiona jej odgłosem i stanęła przy oknie, gdzie dmuchając w pączki tulipanów chciała, żeby się prędzej rozwinęły w kwiaty. W tem skrzypce zagrały solo; dziwnie śmiałe pociągnięcie smyczka, zwróciło nań powszechną uwagę.

– Charmant! – zawołała stara hrabina, zapominając o mniemanej swej chorobie.

Naomi rozsunęła portjerę i w samym środku, za nizkim pulpitem, ze skrzypcami w ręku ujrzano Krystyana, ucznia pana Knepusa.

– Mnie się zdaje, żeśmy się już widzieli! – rzekł hrabia. – Tylko nie mogę sobie przypomnieć, gdzie?

– W Kopenhadze – odpowiedział Krystyan głosem przytłumionym.

– Powierzono go mojemu kierunkowi! – rzekł pan Knepus.

Zewsząd dały się słyszeć oklaski i zachęty. Sama Naomi uśmiechnęła się z niewymownym wdziękiem i rozmawiała z nim długo, tylko nie o dniach minionych.

Jakiż to był dla niego dzień pełen radości i szczęścia!

Udano się do ogrodu na ślizgawkę; Naomi była śmiałą, jak chłopiec; Krystyan trzymał się na uboczu.

– Czy się pan boisz? – spytała go Naomi; więc wsiadł do sanek, lecz w tej chwili przewrócił się, wprawdzie bez szkodliwych skutków, tylko że usłyszał, jak Naomi szepnęła sąsiadowi: – Cóż to za niezdara! – Zamilkł i nie śmiał już do niej przemówić, chociaż tem chciwiej ścigał ją oczyma.

Przed obiadem raz jeszcze zagrał i to go znowu w korzystniejszem postawiło świetle. Stara hrabina rozmawiała z nim, a dowiedziawszy się, kto on? zaraz też doskonale była obeznana z dawną jego chorobą, z której już zupełnie zdawał się wyleczonym; opowiadała także o słabości Łucyi. – Już to wszyscy chorzy – rzekła – w okręgu kilkomilowym, nie są dla mnie obcemi. Wprawdzie przyznaję, że możnaby znaleźć ludzi, którzy wycierpieli boleści może większe od moich, ale są to zwykle natury wytrzymalsze i twardsze, które mniej na tem cierpią od osób czułych, dotkniętych choćby mniejszemi dolegliwościami! A ja tak niezmiernie jestem czułą!

Trudno uwierzyć, a jednak tak było, że Krystyan większe w niej obudził zajęcie myślą o dawnej swej chorobie, niżeli grą na skrzypcach; koniecznie więc domagała się, żeby ze trzy lub cztery dni pozostał w pałacu. Zresztą wyborna przedstawiała się dla niego sposobność powrotu do Odensee, dokąd pan hrabia miał wkrótce pojechać, wybierając się do Anglii.

Stół był świetnie nakryty; lśniące od białości serwety jak wachlarze sterczały w długich kieliszkach szampańskich. W ciężkich srebrnych kandelabrach jarzyły się obfite światła. Każdy z mężczyzn wybrał sobie damę: Naomi wymknęła się wszystkim jak ptaszek i przystąpiła do Krystyana.

– Czy artysta zechce być moim kawalerem? – zapytała, i podawszy mu rękę, poprowadziła go do stołu. Krew wystąpiła mu na twarz; nie wiedział co z sobą począć.

Naomi szepnęła guwernantce: – Tak będziemy siedziały na tamtym świecie, rajski ptaszek obok wrony! – Ależ baw pan swoję damę! – rzekła do Krystyana, – albo też pan bądź damą, to ja będę kawalerem! – i to mówiąc napełniła jego kieliszek.

Krystyan czuł, że go Naomi przewyższa swobodą i wesołością, nawet wszystkiem. W tem, co mówiła do niego, były wprawdzie drwiny, lecz zarazem pewna życzliwość, – on zaś należał do niej całą duszą i za każdą chwilą pojmował to coraz głębiej. Ciągle nalewała w jego kieliszek, a on bez myśli wypijał jeden po drugim! Krew szybciej krążyła w jego żyłach, nabrał pewnej wymowy: – rozruchał się! – jak mówiła Naomi. Blizko nich siedział syn prezydenta, przystojny blondyn Ludwik, który dręczony zazdrością zajadał za trzech, co najrozsądniejszym podobno jest środkiem przeciwko nieszczęśliwej miłości, a Naomi nie szczędziła mu ciągłych dowodów, jak dalece sprzyjała Krystyanowi.

– Zdrowie tej, którą pan kochasz! – szepnęła mu na ucho i potrąciła jego kieliszek.

– A więc zdrowie pani! – rzekł Krystyan: wino rozwiązało mu język.

Wstano od stołu; Naomi wymknęła się. Zaambarasowany stanął na boku i nie śmiał już do niej zbliżyć się; uczuł głęboko, że wiele mu jeszcze brakuje, do swobodnego wystąpienia na świecie.

Rozpoczęto tańce, lecz w nich także nie umiał brać udziału. Naomi jak łania bujała po sali; ruchy pełne wdzięku podwajały jej piękność; krew świeciła przez płeć przezroczystą, a ciemna jej cera zyskiwała na oświetleniu. Bardzo, o, bardzo była piękną! istna prześliczna Mignon, tylko nieco za delikatna na dziecię południa.

– Jeszcze się nabawi gorączki! – rzekła stara dama.

Pan Patermann, kapelan miejscowy, z obrzydliwym, wiecznie słodkawym uśmiechem na ustach, tego samego był zdania co jaśnie pani hrabina. Na nich obojgu taniec ten sam wywierał skutek, co woda na psach, które się długo bez niej obywają: w końcu sprawiał im wstręt i obrzydzenie.

Zdawało się, że Naomi nie zwraca już uwagi na Krystyana, a przystojny Ludwik był teraz szczęśliwym; wszakże Krystyan nie umiał tańczyć. W tem nagle stanęła przed nim, położyła rękę na jego ramieniu i puściła się z nim w ochoczego walca. Wszystko kręciło się w jego oczach, ależ trudno było ją puścić; deptał ją tylko po nogach i kolanami niejednego dawał jej szturchańca.

– Tak mi jakoś niedobrze! – wybąknął, a ona puściła go na krzesło i śmiejąc się, z nowym tancerzem frunęła znowu przez salę.