Buch lesen: «Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac», Seite 20

Schriftart:

Tancerka poprzestała na wzruszeniu ramionami oraz na przesłaniu Castillanowi spojrzenia i uśmiechu, które sekretarzowi poety kazały ostatecznie zapomnieć o wstydzącej roli, jaką odegrał w Romorantin.

Cyrano odzyskał w zupełności swój świetny humor. Postanowił obrócić drogę na Colignac. Nie przedłużało to jej zbytecznie, jadąc zaś tamtędy, mógł był poeta podziękować czulej i swobodniej przyjacielowi za wyświadczoną sobie przysługę oraz pokłonić się raz jeszcze sławetnemu Cadignanowi, swemu najserdeczniejszemu – wrogowi.

XXXVII

Pomiędzy podróżnymi jeden tylko był ponury i zamyślony: Ben Joel.

Jegomość ten myślał o jednym tylko, a mianowicie, w jaki sposób wywinąć koziołka i porzucić bez pożegnania tę wesołą kompanię.

Dla dokuczenia Cyranowi najlepiej było w jego przekonaniu poszukać raz jeszcze sojuszu z Rolandem.

Liczył na to, że mimo wszystko, to jest mimo zupełnej porażki, jakiej doznali wysłańcy hrabiego w Saint-Sernin, znajdzie tego ostatniego w usposobieniu życzliwym dla siebie.

Hrabiemu niezbędna była taka zatracona dusza, a po śmierci Rinalda Cygan mógł śmiało ubiegać się o to stanowisko.

Duża jeszcze przestrzeń dzieliła Cyrana od więzienia, w którym zamknięty był Manuel.

Można było przy odpowiedniej zręczności i umiejętnym korzystaniu z czasu popsuć szyki poecie i za porażkę zapłacić mu porażką.

Ben Joel powtarzał sobie to wszystko, unoszony w niewygodnym położeniu przez konia przyczepionego do wierzchowca Castillana; do spełnienia zaś tych zamysłów trzeba mu było przede wszystkim odzyskać wolność. To ostatnie zajmowało go najbardziej.

Widząc, że Cyrano zamierza przejeżdżać przez Colignac, odkładał na tę chwilę swą ryzykowną próbę; tymczasem zaś starał się pozyskać zaufanie jak największą pokorą i uległością.

Castillan, zupełnie co do niego spokojny, a przy tym zajęty Marotą, zaczął spuszczać go trochę z oka i niewolę jego czynić mniej surową, z czego wynikło, że gdy orszak wjeżdżał do Colignac, sekretarz poety i zbójca, czyli więzień i jego strażnik, wyglądali z pozoru na dwóch dobrych towarzyszów podróżujących razem w jak najlepszej zgodzie.

W zamku bawiło wesołe towarzystwo zaproszone przez hrabiego na wielkie łowy. Cyrano trafił dobrze; został też przyjęty po królewsku.

W osadzie o niczym nie mówiono, jak tylko o przybyciu „czarownika”. Wszyscy miejscowi głowacze zgromadzili się w oberży Landriota, a sławetny Cadignan, obawiając się zemsty Cyrana, zaryglował i zabarykadował drzwi swego domu oraz przygotował zapas pożywienia w piwnicy na wypadek, gdyby mu przyszło wytrzymać oblężenie.

Wszystkie te obawy były bezzasadne; Cyrano miał w głowie zupełnie co innego niż wywieranie na kimkolwiek zemsty.

Sawiniusz przejechał przez osadę i wyminął jej więzienie z taką miną, jakby nie pamiętał zgoła o wypadkach, które go tu przed kilku dniami spotkały.

Gdy panowie rozgościli się w komnatach hrabiowskich, Ben Joel oddany został pod nadzór służby zamkowej, której Cyrano zagroził stryczkiem, jeśli więźniowi ujść pozwoli.

Castillan, uwolniony od ciężkich obowiązków dozorcy, korzystał obficie z gościnności hrabiego. Zasiadł razem z innymi przy stole biesiadnym, mając przy sobie Marotę, która zdobyła sobie łaski dostojnych panów niezwykłą urodą i której świetny humor ożywiał całe towarzystwo.

Cyrano, podobnie jak hrabia de Colignac, nie żywił żadnych przesądów względem tej rasy koczującej, do której należała tancerka. Byle kobieta była piękna, obaj oni nie żądali od niej legitymacji szlacheckiej.

Ben Joela zamknięto w małej komórce, skąd chcąc wydostać się, musiałby przechodzić przez kuchnię pełną służby. Bez krat zatem i drzwi okutych dobrze był jednak strzeżony.

Ponieważ nie było zamiarem Cyrana zamorzyć więźnia swego głodem, posłano Ben Joelowi obfitą wieczerzę. Razem z Cyganem zasiedli do niej i służący, którym zlecono straż nad nim.

Gdy pojawiły się wety i gdy wino rozgrzało głowy, podniecając wesołość całej kompanii, Ben Joel postanowił zaskarbić sobie łaski u nowych towarzyszów.

Na różny sposób brał się do tego. Pokazywał służącym sztuki z kubkami, opowiadał im wesołe dykteryjki, wymyślał gry przeróżne, słowem – zabawiał ich wyśmienicie.

Ludzie ci dawno już w ten sposób nie ucztowali.

Życie w tym starym, gęstymi borami otoczonym zamku było nadzwyczaj jednostajne, każda przeto rozrywka nabierała tam podwójnej wartości.

Toteż służba hrabiego oddała się zabawie całą duszą, a burgrabia, który był jej wyrocznią, oświadczył poważnie, że „pan Ben Joel” nie może być złym człowiekiem, za jakiego go uważają, skoro potrafi porządną kompanię uczciwie zabawić i rozweselić.

– To prawda – odrzekł na tę uwagę Cygan, przybierając minę uciemiężonej niewinności – nie wiem, dalibóg, dlaczego pan de Bergerac tak mi nie dowierza? Towarzyszę mu w drodze do Paryża, gdzie mam mu oddać pewną małą przysługę, i z powodu, żeśmy się tam kiedyś z sobą trochę posprzeczali, obawia się, że mogę porzucić!

– Jestem pewny, że to panu nawet przez głowę nie przejdzie – oświadczył burgrabia.

– Rozumie się. Byłbym zresztą skończonym głupcem, gdybym chciał uciekać. Dano mi dobrego konia, nakarmiono pyszną wieczerzą, i to wszystko za darmo. Gdyby mi nawet podobna niedorzeczność jak porzucenie pana de Bergerac do głowy przyszła, poczekałbym ze spełnieniem jej do Paryża. Nie głupim zrobić to wcześniej. Za dużo kosztowałaby mnie ta zabawka.

– Ma zupełną słuszność – zadecydował burgrabia, zwracając się do obecnych.

– Możecie zatem, panowie, być jak najspokojniejsi – dodał Cygan z dobrodusznym uśmiechem, wodząc po zgromadzeniu wzrokiem życzliwym – z mojej przyczyny z pewnością wisieć nie będziecie.

Zabawa przeciągnęła się do późnej godziny.

– Basta! – odezwał się wreszcie burgrabia. – Pan de Bergerac ma bardzo rano wyruszyć w dalszą drogę. Każda przyjemność musi mieć swój koniec. Trzeba iść spać.

– Czy ja tu pozostanę? – spytał skromnie Cygan.

– Nie; nie jesteśmy przecie, do licha, barbarzyńcami. Będziesz pan nocował przy mnie, w małym pokoiku obok mojej sypialni; jestem zaś przekonany, że zachowasz się rozsądnie i nie zechcesz wypłatać mi figla, wynosząc się kryjomo59.

– Przysięgam na honor! – oświadczył z godnością niezmierną Ben Joel, którego nic nie kosztowały tego rodzaju zaklęcia.

– Chodź pan zatem.

Cygan udał się ze swym przewodnikiem do jednej z oficyn zamkowych, gdzie burgrabia zajmował mieszkanie z trzech izb złożone.

Pierwsza izba była rodzajem przedsionka, z którego prowadziły drzwi do przestronnego pokoju, ten ostatni zaś łączył się bezpośrednio z gabinetem, o którym właśnie mówił uprzejmy gospodarz.

W gabinecie tym burgrabia rozesłał materac i rzekł uprzejmie do gościa:

– Zdaje mi się, że nie będzie tu panu najgorzej. Życzę dobrej nocy i przyjemnych marzeń.

Po tych słowach wyszedł i Ben Joel usłyszał lekkie zakręcenie klucza w zamku.

Był więc zamknięty. Zaufanie, jakie potrafił wzbudzić w umyśle burgrabiego, nie przekraczało jednak pewnej granicy.

Zamiast wyciągnąć strudzone członki na wygodnym materacu, Ben Joel usiadł na zydlu i czekał.

Niezadługo donośne chrapanie rozlegające się w bocznej izbie upewniło go, że burgrabia twardo zasnął.

Wówczas wstał i zbliżył się do drzwi z lampą, przy której świetle obejrzał dokładnie zamek.

Wielką radością napełniło go odkrycie, że zamek przybity był z tej właśnie strony.

Na śruby przytrzymujące go napuścił trochę oliwy z lampy, aby ułatwić sobie delikatną operację, do której się zabierał, następnie z niesłychaną ostrożnością i zadziwiającą lekkością ręki przystąpił do dzieła.

Sztylet z krótkim i mocnym ostrzem posłużył mu za dłuto.

Chrapanie rozlegało się coraz głośniej, co było bardzo na rękę Cyganowi. Cztery śruby zostały niebawem wykręcone.

Ben Joel zbliżył lampę do klucza. Klucz był wyjęty.

Odetchnął. Ten drobny szczegół, o którym w pierwszej chwili nie pomyślał, zakłopotał go nie żartem, mógł był bowiem całe dzieło, tak pięknie zapowiadające się, popsuć, przeszkadzając w odjęciu zamka.

Po chwili żelazny mechanizm, uwolniony od podtrzymujących go śrub, znajdował się już w rękach Cygana, który złożył go ostrożnie na podłodze.

Cygan był wolny – mógł był przynajmniej opuścić swobodnie swą celę. Zanim pchnął drzwi, raz jeszcze przyłożył do nich ucho, nasłuchując. Żaden jednak głos podejrzany nie dochodził z zewnątrz prócz potężnych chrapań, do których już przywyknął.

Ben Joel nacisnął ostrożnie drzwi, które wykręciły się lekko na zawiasach, przebiegł na palcach przez pokój następny i znalazł się przy drugich drzwiach, wiodących do przedsionka. Te ostatnie zamknięte były po prostu na klamkę. Klucz tkwił z przeciwnej strony.

Baczny na wszystko Cygan zaraz po wyjściu zakręcił klucz i na dwa spusty zamknął burgrabiego w jego własnym mieszkaniu.

Ale wykraść się z celi, to jeszcze nie wszystko. Trzeba było nadto wykraść się z zamku.

Mury zamkowe były wysokie; otaczał je zaś głęboki rów napełniony wodą. Na tyłach zamku rozciągał się ogród, w takiż sam sposób broniony. W tę stronę skierował się Ben Joel, licząc, że tędy łatwiej wymknąć się potrafi.

Noc była bardzo widna i światło księżyca pozwalało rozpoznać przedmioty tak prawie, jak przy pełnym blasku dnia.

Skradając się ostrożnie w cieniu rzucanym przez rozłożyste drzewa, Cygan dostał się na sam koniec ogrodu.

Widać stąd było w oddaleniu białe ściany domów wiejskich oraz połyskującą na kształt srebrnej wstęgi rzeczułkę. Ben Joel, rozglądając się pilnie dookoła, zauważył w jednym miejscu śluzę biegnącą w kierunku prostopadłym do muru, a zatem przecinającą fosę przez całą szerokość.

Gdyby udało mu się postawić stopę na pierwszym kamieniu tej śluzy, potrafiłby z wrodzoną sobie kocią zwinnością przedostać się suchą nogą na brzeg przeciwny.

Rzeczą najważniejszą było: dostać się na ów pierwszy kamień. Mur był zupełnie gładki, pozbawiony wszelkich szczerb i wszelkich wyskoków. Nie rosło też przy tym murze żadne drzewo, którego gałęzie mogłyby posłużyć wdrapującemu się za oparcie.

Ben Joel zmierzył oczyma przestrzeń dzielącą go od śluzy. Wynosiła ona co najmniej dwadzieścia pięć stóp, Cygan zaś zanadto dbał o całość swych kości, aby chciał się narazić na skok tak niebezpieczny.

Cofnął się w głębię ogrodu. Niecierpliwość i niepokój dokuczać mu zaczęły.

Jął znów rozmyślać, szukać i – znalazł, co mu było potrzebne.

W kącie ogrodu pod samym murem potknął się o leżące na ziemi drzewo jodłowe, które musiało być świeżo ścięte, gdyż kora była jeszcze zupełnie świeża. Drzewo to było przepiłowane w całej długości na grube żerdzie.

Cygan zmierzył długość jednej takiej żerdzi. Liczyła ona około piętnastu stóp, a więc o jakieś dziesięć stóp mniej, niż Cyganowi było potrzeba.

– Do diabła! – zaklął – widzę, że mi będzie trudniej wydostać się stąd, niż sądziłem.

Wziął jednak ze sobą znalezioną żerdź i próbował przymocować ją do drugiej. Ale nie miał rzeczy najkonieczniejszych do tego: sznura i gwoździ.

Na szczęście znalazł trochę dość mocnego łyka. Przyłożywszy żerdzie do siebie i wzmocniwszy je dębowymi gałęziami, zabrał się do związywania ich owym łykiem, próbując co chwila wytrzymałości spoidła.

Praca nad tym zabrała mu około dwóch godzin.

Gdy ją skończył nareszcie, odpoczął przez chwilę, następnie podniósł obie żerdzie, wsparł je o mur i raz jeszcze mocy ich spróbował.

Zadowolony z próby, zaciągnął ten rodzaj drabiny aż do miejsca, w którym znajdowała się śluza. Tam przesunął ją na drugą stronę muru, tak że dolny jej koniec dosięgnął błotnistej fosy, zanurzając się na jakieś dwie czy trzy stopy. Koniec górny zaledwie cokolwiek ponad mur wystawał.

Ben Joel wyrwał kamień z muru i w powstałej stąd szczerbie osadził końce żerdzi, aby zapobiec chwianiu się swego przyrządu, w chwili gdy będzie w dół po nim schodził.

Zabezpieczywszy się w ten sposób, dostał się jednym skokiem na szczyt muru, chwycił się obiema rękami swej drabiny i ześlizgnął się po niej do fosy, gdzie stanął zaraz na śluzie.

Śluza była zbudowana z belek dębowych sześciocalowej grubości.

Cygan, który dla ocalenia życia podjąłby się przejść nawet po ostrzu szpady, puścił się odważnie tą drogą wąziutką, z rozstawionymi jak akrobata ramionami, i dostał się bez szwanku na brzeg przeciwny.

Tym razem czuł się już zupełnie bezpieczny.

Nie miał wprawdzie ani szeląga w kieszeni, to wszakże najmniejszego nie sprawiało mu kłopotu. Ben Joel pewny był, że przy swej odwadze i zapobiegliwości łatwo zdobędzie wszystko, co mu było potrzebne, aby dostać się prędko do Paryża.

Tymczasem zaczęło świtać i goście hrabiego Colignac przebudzili się.

Sawiniusz wyskoczył pierwszy z łóżka, zastukał do drzwi Castillana i zawołał:

– Wstawaj, śpiochu! Ubierz się i idź po Cygana. Jedziemy!

Sekretarz poety miał bardzo niewyraźne pojęcie o tym, gdzie znajduje się więzień i jak się dostać do niego.

Jął wypytywać służbę, która wskazała mu mieszkanie burgrabiego.

Udawszy się tam, usłyszał dobywające się z głębi przekleństwa.

– A zdrajca, łotr, szubienicznik! – wykrzykiwał służący hrabiego. – Oczarował mnie z pewnością, psiawiara!

– Proszę otworzyć! – zawołał Castillan.

– A jakże mam otworzyć, skoro sam jestem zamknięty. To pan raczej wypuść mnie na wolność!

Sulpicjusz otworzył drzwi z klucza. Ukazał się w nich wściekły od gniewu burgrabia.

– Więzień? – spytał młodzieniec.

– Uciekł, panie, zniknął! Ziemia się pod nim rozstąpiła! Ach, dola moja nieszczęsna! Zgubiony już jestem bez ratunku!

Straszny był gniew Sawiniusza, gdy mu o ucieczce Cygana doniesiono.

Cała służba zamkowa dosiadła koni i popędziła na wszystkie strony, upatrując zbiega.

Cygan, zamiast pędzić na oślep przed siebie, jakby to zrobił na jego miejscu każdy nowicjusz, oddalił się zaledwie o jakieś dwie lub trzy wiorsty od zamku i ukrył się w trzcinie nieopodal drogi.

W godzinę później widział z kryjówki swej przebiegającą mimo niego kawalkadę, na czele której galopowali Sawiniusz i hrabia Colignac. Towarzyszyła im też Marota.

– Wybornie – rzekł do siebie Ben Joel. – Od razu trop zgubili. Mogą sobie teraz pędzić na koniec świata, jeśli im się podoba.

Jakkolwiek dręczony głodem i przejęty na wskroś wilgocią, nieprędko odważył się wyjść z kryjówki.

Nareszcie około południa pogoń zjawiła się z powrotem i pocwałowała do zamku. Nie powrócili jednak wszyscy; Ben Joel dojrzał tylko hrabiego i jego służbę.

– Otóż i pościg skończony – rzekł Cygan. – Jedni zmęczyli się i wracają odpoczywać, drudzy pojechali prosto do Paryża. Mogę już wyjść bez obawy.

Otrząsnął zmoczoną odzież i szybkim krokiem puścił się w ślad za Sawiniuszem i jego towarzyszami.

Nie było wszakże jego zamiarem odbywać tę drogę pieszo.

Obiecywał sobie, że niebawem nastręczy mu się sposobność zdobycia dobrego konia oraz tak potrzebnych w drodze pieniędzy.

Nad wieczorem, wyszedłszy z jakiejś chaty podróżnej, gdzie wyżebrał kieliszek wina i kawałek chleba, bez których nie byłby już w stanie iść dalej, spotkał na drodze handlarza koni, który prowadził sześć przepysznych rumaków.

– Otóż mam, czego mi trzeba – rzekł do siebie.

– Hej, przyjacielu! – krzyknął na handlarza.

– Czego chcesz? – zapytał tamten, zatrzymując się.

– Czy można, bez urazy waszej, dowiedzieć się, dokąd jedziecie?

– Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Jadę, kochanku, prosto do Paryża.

– Do Paryża? A to wybornie się składa.

– Dlaczego?

– Chcecie wziąć mnie za towarzysza?

– Ech – rzekł filuternie handlarz – czemuż by nie! Droga jest przecie dla wszystkich.

– Droga jest dla wszystkich, to prawda, ale konie są tymczasem tylko dla was. Ładne sztuki, na honor!

– To się wie! Przeznaczone do królewskiej stajni, paniczu.

– Zanim jego królewska mość lub który z dworskich dostojników zaszczycą ich grzbiet swą osobą, czy ubliżyłoby im, gdyby poniosły takiego jak ja biedaka?

– Idziesz do Paryża?

– Miałem już honor oznajmić wam to. Co ważniejsze, upadam ze znużenia i nie mam w kieszeni ani jednej pobielanej blaszki. Mógłbym być użyteczny wam w drodze, gdybyście chcieli…

– I owszem. Mój stajenny zachorował i jeżeli zgodzisz się zastąpić jego miejsce, dostaniesz po przybyciu do Paryża kilka pistolów.

Ben Joelowi nie trzeba było tego powtarzać.

Dosiadł natychmiast jednego z koni idących luzem, a handlarz poznał od razu ze sposobu, w jaki Cygan obchodził się z koniem, że powierzył swą własność w dobre ręce.

W taki sposób brat Zilli dostał się do Paryża, pozwalając o pół dnia tylko wyprzedzić się Cyranowi.

XXXVIII

Gdy próba z otruciem nie powiodła się hrabiemu Rolandowi, udał się on do starosty.

Czcigodny Jan de Lamothe był nadzwyczaj zajęty.

Śledztwo w sprawie Manuela znacznie posunęło się naprzód i skrupulatny urzędnik, chcąc zdać sobie dokładną sprawę z najdrobniejszych szczegółów, postanowił sprawdzić osobiście, jeden po drugim, wszystkie akta procesu.

Na widok wchodzącego Rolanda podniósł się i postąpił kilka kroków, aby się z nim przywitać.

– Panie de Lamothe – rzekł hrabia – wybacz mi łaskawie, że cię odrywam od ważnych zajęć, lecz…

– Lecz – przerwał starosta, uprzedzając myśli gościa – jesteś pan niecierpliwy i pragniesz dowiedzieć się o obecnym stanie naszej sprawy.

– Nie inaczej. Zaciekawia mnie niezmiernie ten proces, nie dlatego, bym pożądał zemsty lub jakiegokolwiek osobistego zadowolenia, lecz że pragnę dojść, jakie pobudki kierowały w rzeczywistości tymi, co ten niecny podstęp wymyślili.

– Gdybyśmy chcieli wierzyć temu, co mówi oskarżony, nie byłoby tu żadnego podejścia.

– Wciąż zatem zaprzecza? – wykrzyknął Roland z doskonale udanym zdziwieniem.

– Jest niesłychanie zacięty w swym uporze. Badałem go przed chwilą właśnie.

– I cóż?

– Utrzymywał najpoważniej w świecie, że nazwisko i tytuł, które przybrał, należą mu się z prawa, i że pan hrabia wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny!

– Ja?

– Tak, panie hrabio. Twierdzi on nawet (rzecz niesłychana, doprawdy, a jednak prawdziwa) że sędziom przedstawi dowód… materialny dowód słuszności swych zeznań.

– Dowód… materialny? – powtórzył Roland niespokojnie. – Cóż takiego ma on na myśli?

– Nie wiem. Odmówił bliższych wyjaśnień.

– A pan starosta nie domyśla się, o co idzie?

– Nie, nie domyślam się. Jedna tylko rzecz mnie uderzyła. Podczas poprzednich przesłuchiwań Manuel był smutny, przygnębiony nawet. Na zadawane sobie pytania odpowiadał z widocznym wysiłkiem, świadczącym o upadku ducha. Dziś stanął przede mną jakby całkowicie przetworzony. Przyczynia mi to wiele kłopotu.

– Czy nie rozporządzasz pan środkami, które pozwalają sięgnąć aż do samego dna jego sumienia? Zręczny to człowiek; odgrywa zapewne komedię czelności.

– Nie ma takiej komedii, którą by można odegrać wobec groźnych narzędzi, jakimi posługuje się prawo.

– Sądzisz pan zatem, że przemówi?

– Tak, za kilka dni. Wspomniałeś pan o środkach, które przyśpieszają wahające się postanowienie. Najlepszym z tych środków i ostatecznym, gdyż używam go jedynie w wypadkach tak wyjątkowego uporu, jak ten właśnie, o którym mówimy, jest…

– Jest?…

– Tortura.

– Prawda – rzekł zimno hrabia – zapomniałem o tym.

Niezmierna radość napełniła serce Rolanda. Otrzymał rzecz, której żądał, nie będąc zmuszonym prosić o nią wyraźnie. Wiedział on, że najodważniejsi nawet, gdy się ich weźmie na męki, mają chwilę słabości, liczył więc, że ból fizyczny wyciśnie z ust Manuela wyznanie, które zgubi go ostatecznie.

– Panie hrabio – odezwał się nagle starosta – czy nie posyłałeś kogo do Manuela?

– Posyłałem służącego, aby mu zaniósł trochę pożywienia. Mimo wszystko ten Manuel obchodzi mnie i chciałem mu choć w ten sposób osłodzić pobyt w więzieniu – odparł bezczelnie Roland.

– Doprawdy, panie hrabio, jesteś zanadto dobry. Tego rodzaju nędznik nie zasługuje na żadne współczucie.

– Czy to on wspominał panu o tym? – spytał Roland zaniepokojony.

– Nie! Dowiedziałem się o tym od dozorcy.

Hrabia uspokoił się.

– Poleciłem służącemu – dodał – aby nie wymieniał osoby, która prowianty posyła. Manuel, jak się zdaje, domyślił się czegoś, bo już nazajutrz nie chciał przyjąć posłańca.

– Tak – szepnął starosta w zamyśleniu – i z pewnych słów oskarżonego wnioskuję, że owa szczególna nadzieja, która go ożywia w tej chwili, pozostaje w związku z tymi właśnie odwiedzinami.

I znów niepokój opanował hrabiego. Pocieszył się jednak myślą, że jego stosunek do więźnia i ta wyższość, jaką posiadał, występując pierwszy z oskarżeniem popieranym, jak dotąd, przez fakty, czyniły go z tej strony nietykalnym.

Pożegnał starostę, o nic już więcej nie dopytując i udał się do margrabiego de Faventines.

Od czasu uwięzienia Manuela Gilberta znosić musiała bez oporu narzuconą sobie wolę swego ojca.

Znikąd nie przybywały dowody uniewinniające Manuela, poczynała już zatem wątpić, czy sprawa ta zakończy się pomyślnie dla niego i dla niej.

Po raz drugi strącono ją ze szczytu marzeń…

Manuel okazał się rzeczywistym Cyganem; pannie szlacheckiego rodu nie wolno było o nim myśleć.

Ale czyż mogła rozkazywać swemu sercu, które niezwalczoną mocą ciągnęło ją do młodzieńca? Czy mogła rozkazywać myślom swym, bezustannie osobą jego zajętym, aby w innym pobiegły kierunku?

Nie! Gilberta kochała, nie była w stanie oprzeć się temu uczuciu i – nie mogła uwierzyć w zarzucaną Manuelowi niegodziwość.

W ciągu tych kilku niezapomnianych dni, w których los pozwolił młodzieńcowi zbliżyć się do niej i rozmawiać z nią jak z równą sobie, potrafiła ocenić właściwie delikatność jego uczuć i wartość jego rozumu.

Tracąc swe stanowisko w świecie, nie stracił on jednak uroku w oczach panny de Faventines.

Wolny – czarował ją; uwięziony – olśniewał, otaczała go bowiem aureola niezasłużonego męczeństwa.

W braku dowodów materialnych, stwierdzających niewinność ukochanego, wystarczało Gilbercie przeczucie. Gotowa byłaby nawet pogodzić się z jego pochodzeniem, ale na charakter nieszlachetny nigdy by nie przystała. Uparcie też powtarzała sobie, że jest on raczej ofiarą niźli winowajcą.

Czuła tę prawdę i w głębi duszy była o niej przeświadczona; na nieszczęście, nie mogła jej udowodnić faktami!

Nikogo też nie dziwi, że mimo zupełnego przeświadczenia o swej bezsilności i o nieuchronnej prawie zgubie Manuela powzięła ostateczne i niezłomne postanowienie względem swego małżeństwa z Rolandem.

Postanowiła nie zaślubiać hrabiego.

Niezależnie od tego, z najwyższą obojętnością zezwalała na całą krzątaninę przygotowawczą, na cały ten gwar powszedni, a często i trywialny, który poprzedza tego rodzaju uroczystości rodzinne, wiedziała bowiem z góry, że to wszystko na niczym się skończy.

Powziąwszy niezłomny zamiar zerwania za wszelką cenę nienawistnego sobie związku, pozwalała Rolandowi odwiedzać się, słuchała cierpliwie i z zimną uprzejmością jego czułych wyznań, a następnie, niczym wymaganiom światowej uprzejmości nie ubliżywszy, zamykała się w swym pokoju, oddając się smutnym, choć i słodkim zarazem rozmyślaniom.

Ale jednocześnie prawy jej charakter nie pozwalał jej ukrywać rzeczywistych myśli i uczuć.

Ile razy margrabia mówił jej o przyszłym małżeństwie, odpowiadała po prostu:

– Nie zostanę nigdy żoną pana Rolanda de Lembrat.

Ojca przyprawiała z początku ta odpowiedź o gniew wielki. Następnie zaczął z wolna oswajać się z nią i poczytywać niechęć córki za pewien rodzaj panieńskiego kaprysu, który w ostatniej chwili sam przez się ustąpi.

Roland przybył do pałacu Faventines w takim usposobieniu, że Gilberta odgadła natychmiast, iż walka będzie nieunikniona.

Hrabia, zamiast narzeczonej, zastał w bawialni tylko jej rodziców.

Uwikłany w przeróżne sprawy, które sam wywołał, ale których ostatecznego wyniku nie mógł być jeszcze pewnym, chciał przynajmniej zapewnić sobie posiadanie Gilberty.

Kochał on pannę de Faventines z namiętnością, której przeszkody dodawały coraz większej mocy.

Pragnął ją posiąść, nawet wbrew jej woli i wbrew wszystkiemu na świecie, a żar krwi młodej nie pozwalał mu zastanowić się nad stanem duszy Gilberty.

Gdy tylko znalazł się w obecności margrabiego i jego małżonki, zaraz po wyrażeniu ubolewania z powodu nieobecności panny przystąpił śmiało do rzeczy.

– Mości margrabio – rzekł – jakkolwiek szczerze żałuję, że nie dano mi pozdrowić panny Gilberty, szczęśliwy jestem, znajdując sposobność do wyjawienia państwu swych nadziei i swych pragnień. Od dawna już posiadam dane mi przez was słowo. Kiedy pozwolicie mi zażądać jego spełnienia?

– Kochany hrabio – odrzekł stary margrabia – wiesz, że jestem zupełnie ci oddany. Jeśli nie oznaczyłem dotąd jeszcze dnia ślubu, to przyczyną tego były jedynie wypadki, które wstrząsnęły silnie umysłem naszej córki i nas w równym stopniu przeraziły, wpływając na opóźnienie tego, co, możesz mi zawierzyć, jest celem najgorętszych naszych pragnień.

– Sądzę, że wspomnienie przykrego wypadku, o którym mówisz, panie margrabio, powinno już było zatrzeć się w pańskiej pamięci i nie stać na przeszkodzie memu szczęściu.

– Nigdym wypadku tego nie uważał za przeszkodę. Przestrach i żal, jakimi napełniło nas w pierwszej chwili uwięzienie pańskiego brata… wybacz pan! Tego Manuela, chciałem powiedzieć, już z umysłów naszych ustąpiły. Rozmówmy się zatem, jeśli życzysz sobie tego, o tym związku, którym dom nasz zaszczycasz.

– Ale powiedz nam, panie hrabio – przerwał sobie nagle margrabia – czy nie wiesz, co się dzieje z Cyranem?

– Nic nie wiem o Cyranie.

– Jesteś wszakże z nim w stosunkach przyjacielskich.

– Niezupełnie. Cokolwiek bądź niepokoi mnie jego postępowanie – dodał z dziwnym uśmiechem. – Nie wiem, gdzie się znajduje, wiem jednak, że wyjechał z Paryża.

– Na długo?

– Bergerac lubi przygody i ubiega się60 za nimi, sam też pewnie nie umiałby przepowiedzieć z góry ani wyniku, ani końca swej podróży.

– Zajmował się on bardzo pańskim… tym Manuelem… – potknął się po raz drugi margrabia, z trudnością widocznie zapominający o miłej znajomości zawartej z wicehrabią Ludwikiem de Lembrat.

– Tak jest; bardzo.

– Czemuż go tak nagle porzucił?

– Cyrano ma dużo miłości własnej. Nie chce przyznać się do tego, że był chrzestnym ojcem oszusta, i być może osądził za rzecz najlepszą czekać w ukryciu, aż go sądy uwolnią na zawsze od nieprzynoszącego mu zaszczytu pupila.

– Jest najpewniej tak, jak pan hrabia utrzymujesz.

– Zapomnijmy o Bergeraku, panie de Faventines, i jak sam tego pragnąłeś, pomówmy o moim małżeństwie. W tej chwili pozostaje nam już tylko oznaczyć dokładny termin.

– Zapytam Gilberty.

– O, pannom nigdy się nie spieszy. Trzeba w ich imieniu powziąć postanowienie, przeciw któremu nigdy one prawie nie zakładają opozycji. Za dwa tygodnie, jeśli pozwolisz, panie margrabio, mogę zostać pańskim zięciem.

Margrabia zwrócił pytający wzrok na żonę, która, zagłębiona w pracowitym wyszywaniu kwiatów kolorowymi jedwabiami, zdawała się obca tej całej rozmowie. Nie dojrzawszy w wyrazie jej twarzy zaprzeczenia, odrzekł:

– Zgoda, kochany hrabio; za dwa tygodnie.

Przy tych słowach podał rękę Rolandowi, który ją energicznie uścisnął.

Do uścisku dołączyłby też zapewne kilka oświadczeń wdzięczności, lecz w tej chwili weszła Gilberta.

Ostatnie wzruszenia i troski odbiły się wyraźnie na twarzy panny de Faventines. Pobladła i zeszczuplała, a oczy jej nabrały niezwykłego i niepokojącego blasku.

W spojrzeniu jej, które nadaremnie usiłowała ukryć pod długimi rzęsami, widniało silne wewnętrzne podniecenie i coś w rodzaju groźby – czego jednak ani ojciec, ani matka, codziennie z nią obcujący, dotąd nie zauważyli.

Roland dostrzegł tę szczególną przemianę w twarzy narzeczonej, ale wydała mu się teraz jeszcze piękniejszą i goręcej niż kiedykolwiek pożądał przyśpieszenia terminu, w którym skarb ten na własność posiądzie.

Gilberta podeszła automatycznym krokiem do środka salonu i na pozdrowienie hrabiego odpowiedziała sztywnym ukłonem, przy czym czoło jej nie straciło na jedną chwilę swego marmurowego chłodu.

– Pani byłaś cierpiąca? – ośmielił się zapytać Roland.

Narzeczona spojrzała nań zimnym wzrokiem.

– Nie, panie hrabio – odrzekła. – Skąd to zapytanie?

– Zdało mi się… mówiono mi… – jąkał się Roland, zmieszany tym wzrokiem szczególnym, w którym nie było nic więcej prócz obojętności, może nawet nienawiści.

– Otoczenie moje zanadto się mną niepokoi – mówiła Gilberta tym samym zimnym i śmiałym głosem. – Ale cokolwiek panu mówiono, możesz być spokojny. Nie byłam cierpiąca i nie jestem nią.

Przeszła mimo narzeczonego i usiadła przy matce.

Roland przeciągnął odwiedziny swe aż do nocy, nie usłyszał jednak od Gilberty ani jednego słowa więcej prócz tych, które wyrzekła przy wejściu do salonu. Margrabina, równie jak córka milcząca, przyglądała mu się spod oka.

Z pozoru Gilberta wydawała się zupełnie spokojna; pomagała pilnie matce w wyszywaniu kwiatów i słuchała rozmowy Rolanda z margrabią, nie objawiając wszakże niczym, aby ją ona cokolwiek obchodziła.

Ta rozmowa, obracająca się przez czas długi dokoła zwykłych światowych ogólników, zeszła nareszcie na przedmiot, o którym obaj chętnie by zapomnieli, a który mimo woli pociągał ich ku sobie.

Rozmawiali o Manuelu.

Gilberta dowiedziała się w ten sposób, że starosta tego samego dnia właśnie badał ponownie jej ukochanego i że nie przestawał on stać silnie przy swoim.

Takie zachowanie się więźnia, które oburzało margrabiego, odpowiadało najzupełniej pojęciu, jakie wytworzyła sobie Gilberta o charakterze Manuela.

Była dumna ze swej miłości i wybiegała myślą ku owym strasznym podziemiom, w których zamknięto wszystkie jej nadzieje i marzenia dziewicze.

Po odejściu hrabiego pan de Faventines zbliżył się do córki i rzekł:

– Moje dziecię, dużo mówiliśmy dziś o tobie z hrabią de Lembrat. Prosił on mnie o udzielenie stanowczej odpowiedzi w sprawie ślubu i musiałem prośbę jego spełnić.

– Dokończ, ojcze – odezwała się Gilberta widząc, że margrabia zatrzymał się, jakby czekając jakiejś uwagi, a przynajmniej zapytania.

– Zostało postanowione – ciągnął margrabia – że twój ślub odbędzie się za dwa tygodnie.

– Czy to termin stanowczy i czy to twoja, ojcze, niezłomna wola?

– Alboż nie mówiłem ci już o tym?

– A ja, mój ojcze, alboż nie mówiłam ci, że nie zostanę nigdy żoną pana de Lembrat?

– To kaprys, do którego nigdy wiary nie przywiązywałem. Małżeństwo to jest konieczne, Gilberto. Ze związku tego spływa honor na naszą rodzinę. Pozwól mi dodać, że podług mego mniemania przyniesie on i tobie szczęście, i nie sprawiaj mi boleści odmową, która postawiłaby mnie w położeniu bez wyjścia.

– Czy to twe ostatnie słowo, ojcze?

– Ostatnie – odrzekł margrabia, brwi ściągając.

– Niech cię Bóg ma w swej opiece, mój ojcze! – zakończyła Gilberta, skłaniając się przed starcem.

59.kryjomo – dziś: po kryjomu. [przypis edytorski]
60.ubiegać się czym – dziś: uganiać się za czym. [przypis edytorski]