Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Milczał chwilę, potém rzekł jeszcze:

– Chciałem zrobić jak najwięcéj… jak najwięcéj… ale już więcéj nie mogłem… dzięki Bogu i za to…

Siedziałem tuż przy łóżku i, trzymając rękę jego w obu mych dłoniach, nie spuszczałem oczu z jego twarzy, która, uciszona, spokojna, z zamkniętemi oczyma i uśmiechniętemi usty, woskową żółtością odbijała od bieli poduszek. W izbie cicho było zupełnie, za małemi oknami zapadał szary zmrok jesiennego wieczoru. Parę razy jeszcze otworzył oczy, a gdy spójrzenie jego spotkało się z mojém, usta jego wyszeptały cicho:

– Dzięki Bogu!

Byłem pewny, że, gdyby miał dosyć siły po temu, dodał-by jeszcze; że nie umieram sam jeden! Bowiem promienna, głęboka wdzięczność zaświeciła mu w oczach, gdy, usiłując uścisnąć moję rękę, zaledwie dosłyszalnie szepnął:

– Jaki pan dobry dla mnie!… dziękuję…

Ostatniém tedy uczuciem tego biednego, znękanego, wzgardzonego, ciemnego życia, była wdzięczność, ostatniém słowem jego – słowo dziękczynienia.

Nie podniósł już potém powiek i nie otworzył ust ani razu. Żadne konwulsyjne drgnienie nie wstrząsnęło jego ciałem, żaden chrapliwy oddech nie ozwał się w piersiach. Umarł tak, jak żył: bez szmeru, jęku, ni skargi, wśród ciszy i mroku.

Pani Luiza

Nowella

Dość dawno już temu, pewnego przedpołudnia, znalazłem na biurku mojém, wśród innych korespondencyi liścik niewielkich a bardzo zgrabnych rozmiarów, w kopercie fijołkami pachnącéj zamknięty, i na welinowéj ćwiartce, poniżéj cyfry spowitéj w bluszczowe gałązki, następujące wyrazy zawierający:

Szanowny Panie!

„Jak jestem kobiétą, i jak z powodu niedyspozycyi domu w tych dniach nie opuszczam, mam śmiałość prosić pana o wizytę, w celu konferowania z nim o moich interesach, które rada-bym bardzo powierzyć światłym widokom i sumiennym staraniom Jego, tyle mi przez xiędza X. rekomendowanym. Przyjmuję codziennie od 3-éj do 7-éj po południu.

Chciéj pan przyjąć wyrażenie uczuć moich, zupełnie dystyngowanych.

Luiza ze Żmurskich Wielogrońska.”

Przeczytanie listu tego obudziło we mnie na przód śmiech, potém gniew. Tak ogólny styl pisma, jak przedewszystkiém wyrażane mi uczucia zupełnie dystyngowane, rozśmieszyły mię z razu; potém przyszło mi na myśl, iż ktoś zażartować chciał sobie ze mnie lub zmistyfikować przesyłając mi pismo podobne, i rozgniewałem się trochę na tego, co mi czas zajmował niepotrzebnymi żartami. Po dłuższym jednak namyśle, zacząłem przypuszczać, że list, który, śmiejąc się mimowoli odczytałem raz jeszcze, nie był żartem ani mistyfikacyą, ale utworem jakiéjś może cudzoziemki, która z językiem miejscowym dostatecznie obznajmioną nie była, a własnego używać nie chciała nie wiedząc, czy zrozumianą przeze mnie będzie. Ależ znowu podpis u dołu listu umieszczony, a brzmiący tak bardzo po polsku zbijał to przypuszczenie. Ze Żmurskich Wielogrońska! Ani cienia cudzoziemszczyzny w obu tych nazwiskach. Poprzedzało je wprawdzie imię Luiza, więc z francuzka brzmiące…

Nagle przypomniałem sobie, tak, jak to często przypomina się o rzeczach tu i owdzie zasłyszanych, lecz zupełnie obojętnych, więc do pamięci z trudnością wracających, iż w blizkości miasta naszego znajdowały się dobra obszerne do jakiéjś pani Wielogrońskiéj należące, i że w samém mieście naszém przebywała od pewnego czasu osoba, nazwisko to nosząca. Nazwisko to obijało się nawet nieraz o uszy moje, ale komentarzy towarzyszących mu, wcale a wcale, już nie pamiętałem. Zdawało mi się tylko, jako-bym nieraz spotkał się z niém w domu xięcia X, którego interesami prawnemi często zajmowałem się, i u którego bywałem nietylko już jako prawnik i pełnomocnik, ale jako dawny i dobry znajomy, a także, iż znajdując się raz na mieście, widziałem damę jakąś, jadącą zgrabnym, leciuchnym koczykiem, w aksamit i sobole otuloną, i że ktoś, co mi w chwili owéj na ulicy towarzyszył, nazwał damę tę panią Wielogrońską.

Wspomnieniami temi upewniony, iż osoba, która chciała interesy swe powierzyć światłym widokom moim, nie była mytem, ani wymyśloną dla zażartowania ze mnie mistyfikacyą; postarałem się o adres jéj, którego mi nie przysłała w przekonaniu zapewne, iż nikt z żyjących o miejscu pobytu jéj nie wiedziéć nie mógł, i około 4-éj z południa udałem się do jéj mieszkania.

Mieszkanie to zajmowało całe piérwsze piętro jednéj z najobszerniejszych i najozdobniejszych kamienic naszego miasta. Po wschodach wszedłem do przedpokoju, gdzie spotkał mię bardzo poważnéj powierzchowności lokaj, czy kamerdyner i, dowiedziawszy się o mojém nazwisku, uprzedzony już snadź przez swoję panią, roztworzył z ukłonem przede mną drzwi salonów. Kiedym zdejmował paltot mój, uderzony zostałem znajdującym się w przedpokoju przedmiotem bardzo cennym i niepospolicie pięknym. Były nim wielkie wieszadła ułożone z rogów łosich i jelenich, powikłanych ze sobą w sposób niezmiernie kunsztowny, a przytwierdzonych do postumentu artystycznie z dębowego drzewa wyrzeźbionego. Sprzęt ten, tak pospolity zwyczajnie, mógł tu śmiało nosić nazwę dzieła sztuki. Dwa duże salony, przez które przechodziłem, a które wiodły do mniejszego saloniku i ukazującego się za nim gabinetu czy budoaru, nosiły na sobie charakterystykę szczególną i mogącą zwrócić uwagę każdego, byle choć trochę myślącego, przybysza. Były one nietylko napełnione, lecz przepełnione sprzętami najrozmaitszego rodzaju i użytku, które zdawały się tam tłoczyć i mieszać ze sobą w nagromadzeniu, na piérwszy rzut oka, zbyteczném wielce i niemal chaotyczném. Kanapy, kanapki, kozetki, szezlągi, maluchne foteliki, taburety, stoliki, etażerki, lampy i kandelabry stały tam w ugrupowaniach najrozmaitszych, niby różnorodne wojsko, w popłochu rozrzucone na zbyt ciasnéj dla niego przestrzeni. A jednak dosyć było jednego dłuższego rzutu oka, aby w chaosie tym spostrzedz przewodniczący mu miękki, rozpieszczony smak. Były to nie salony, lecz raczéj obrazy, ze wszystkich powyżéj wymienionych sprzętów i sprzęcików ułożone, a wśród których wyobraźnia marząca i rozpieszczona z lubością zatrzymywać-by się mogła na różnych ciepłych, potulnych kącikach, gdzie słyszałeś, zda się, przytłumione gwary leciuchnych światowych rozmów, lub szepty poufnych gawędek. W trzecim dopiéro saloniku, znacznie mniejszym niż dwa poprzednie, a zatopionym w delikatnéj jakiéjś, blado-błękitnéj barwie, oko przybysza spocząć mogło na przedmiotach, już poważniejszego znaczenia. Były to, wiszące na ścianach obrazy wielkiéj ceny i mistrzowskiego pęzla, a także spoczywające na stołach, kosztowne bardzo albumy włoskich, flamandzkich i francuzkich malarzy. Pod jedną ze ścian stał pyszny fortepian paryzki, z pulpitem, napełnionym nutami do grania i śpiewu, a u okna, obok stalugi z rozpoczętym krajobrazem jakimś, leżały w nieładzie rozrzucone wszelkie przybory do pastelowych robót malarskich.

Znajdowałem się tedy w przybytku Muz, i wątpić nie mogłem, że dystyngowane uczucia właścicielki przybytku tego zwracały się przeważnie, jeśli nie wyłącznie, w kierunku artystycznym. Po kilku minutach oczekiwania, uchyliła się przede mną blado-błękitna draperya przysłaniająca całkowicie drzwi przyległego pokoju, a z za niéj wpłynęła raczéj, niż weszła do małego saloniku postać kobieca, wcale na piérwszy rzut oka niepiękna.

Kibić pani Luizy, ze wzrostem swym mniéj niż średnim i z nazbyt nieco podniesionemi ramionami, nie wydawała się ani okazałą, ani kształtną. Twarz jéj, o zmęczonéj nieco, acz bardzo białéj i przezroczystéj cerze, zarysowaną była nieprawidłowie i z niedyskretną wielce szczerością wydawała cyfrę trzydziestu kilku przeżytych już wiosen. A przecież, gdy pani Luiza postąpiła ku mnie kilka kroków, gdy z uśmiechem i lekkiém skłonieniem głowy podała mi rękę, a potém tąż ręką ukazując mi fotel, usiadła sama na kanapie; gotów byłbym powiedziéć, że kobieta, która na piérwszy rzut oka wydała mi się zupełnie prawie brzydką, była przeciwnie, jeżeli już nie doskonale, to bardzo pociągająco piękną. Ależ téż suknia, która spływając z niezbyt wysokich i szerokich jéj ramion, opływała ją całą miękkiemi, a jak świat długiemi fałdami, dodawała nizkiéj i krępéj nieco jéj kibici wiele powagi i wysmukłości. Nie umiem doprawdy, w przybliżeniu choćby określić kroju i rodzaju téj sukni. Wiem tylko, że był to axamit, mieniący się, jak skrzydła niektórych gatunków gołębi, zielonemi i szafirowemi barwami. Zresztą ręka pani Luizy, wychylająca się z prawdziwego puchu muślinów i koronek, była jak śnieg prawie białą, uśmiech ust jéj, bladawych i trochę za szerokich, posiadał w sobie nieujęty wyraz dobroci i rzewności, a powłóczyste i łagodne spojrzenie jéj szafirowych, wilgotnych oczu, przypominało wzrok potulnego, lękliwego nieco dziecięcia, lub dziewicy, z rozmarzoném sercem patrzącéj w gwiazdy.

Rozmowa pomiędzy nami zawiązywała się z razu z trudnością, jak zresztą bywa najczęściéj, gdy dwie osoby nieznające się dotąd wcale, i nieposiadające ze sobą nic wspólnego, spotykają się nie dla towarzyskiéj tylko rozrywki, lecz w ważniejszych nieco celach. Ważniejsze te zresztą cele, dla których właśnie tu przybyłem, wydawać się musiały pani Luizie przedmiotami rozmowy wielce suchemi i do podjęcia trudnemi, bo, o ile tylko mogła, zwlekała chwilę mówienia o nich. Przez kwadrans dobry obracała ona rozmowę około przedmiotów nic wcale nieznaczących, zachwycała się pięknością dni wiosennych, ubolewała nad brzydką i ubogą powierzchownością miasta naszego, które nie posiada ani malowniczych widoków, mogących sprawić przyjemność oku, ani artystycznych zbiorów i zasobów, które-by chwilowo przynajmniéj mogły urozmaicić czas i zabawić umysł.

– Nie pojmuję prawdziwie, – rzekła, – jak ludzie mogą spędzać tu całe swe exystencye. Co do mnie bowiem, mieszkam tu od roku niespełna, a doświadczam takiego uczucia, jakbym całkiem już wyłączoną została z pośród świata ucywilizowanego.

 

– Przebacz pani, – odparłem żartobliwie, – że, w imieniu stałych mieszkańców miasta naszego, do których sam należę, zaprotestuję przeciw jéj wyrokowi i upewnię, że nie wszyscy przynajmniéj należymy do europejskich Eskimosów albo Niam-Niamów.

Zrozumiała prędko niewłaściwość odezwania się swego, i wpół zmieszana, wpół rozweselona żartem moim, zaśmiała się cichutko.

– O! nie wątpię, – zawołała, – że ztąd do kraju Kongo jest bardzo daleko! Chciéj pan jednak przyznać nawzajem, że równa pewno odległość dzieli ludność tutejszą, (o wyjątkach nie mówię) z krajami najwyżéj posuniętemi w cywilizacyi.

– Nie będę o to sprzeczał się z panią… pozwolę tylko sobie uczynić uwagę, że, ze względu na pewne szczególne okoliczności, i to jeszcze za zasługę poczytać nam należy, iż z plemienia białego nie przemieniliśmy się jeszcze dotąd w czarno lub czerwonoskóre…

Marzące, wilgotne jéj oczy patrzały na mnie z wyrazem naiwnego zdziwienia.

– Doprawdy? – rzekła. – Tak, w istocie słyszałam wiele o tém wszystkiém… szczegółów jednak smutnych tych historyi nie znam dobrze. Ostatnie lat dziesięć przepędziłam całkiem prawie za granicą, a tu nikt mię dostatecznie poinformować nie mógł. Jedynymi blizkimi znajomymi moimi są tu książę Andrzéj X., mój chrzestny ojciec, i syn jego…

Tu, niewiadomo dla czego, źrenice pani Luizy zmąciły się nagle, a powieki jéj na chwilę w dół opadły.

– Książęta X., – mówiła daléj, – przebywali także za granicą, i niewiele mi o tém powiedziéć mogli. Jestem bardzo osamotnioną…

– Pani nie masz tu krewnych, ani dawnych przyjaciół, znajomych?…

– Żadnych, żadnych przyjaciół ani znajomych! Wszystkie stosunki moje są tam, gdzie przepędziłam całe prawie życie… tu zaś jestem w położeniu cudzoziemki, którą-by burza wyrzuciła na nieznane jéj lądy!

Mówiła to ze smętnym uśmiechem, a słowa jéj, jakkolwiek dość dziwne dla mnie, miały wszelki pozór prawdy. Ustnie wyrażała się wprawdzie po polsku daleko lepiéj niż piśmiennie, widocznie przecież przychodziło jéj to z niejaką trudnością. Zatrzymywała się często w mowie szukając słów i wyrażeń, których jéj niedostawało, a wymowa, pełna wdzięku, posiadała w sobie pewien odcień cudzoziemszczyzny. W uchu mojém przecież brzmiały wciąż dwa nazwiska: ze Żmurskich, Wielogrońska!

– Matka pani musiała być zapewne cudzoziemką? – zapytałem.

– O nie! – odparła, – matka moja była z domu M-lle Wronicz. Straciłam ją bardzo wcześnie. Ojciec mój zaś, który po śmierci mojéj matki został młodym wdowcem, wysłał mię na wychowanie do klasztoru Świętéj Klary w Paryżu, w którym jedna z zakonnic była blizką krewną mojéj matki, une M-lle Wronicz aussi. Wzrosłam pod okiem téj świętéj kobiety, a po wyjściu z pensyi wydano mię bardzo prędko za pana Wielogrońskiego, który w dwa lata późniéj umarł. Jako wdowa miałam zupełną możność urządzania sobie życia według upodobań własnych, to téż zamieszkałam tam, gdzie mi było lepiéj, w miejscu, z którém wiążą mię najgorętsze sympatye i najlepsze wspomnienia, to jest w Paryżu.

Zdaje mi się, że gdybym był ciekawym, mógł-bym był, w téj zaraz piérwszéj chwili poznania, dowiedziéć się mnóztwa szczegółów z życia i przeszłości pani Luizy. Jak wszystkie dusze miękkie i wiecznie smętne, była ona widocznie niezmiernie skłonną do zwierzeń, w których użalanie się nad tém, co jest, i wspominanie tego, co było, odegrywa ogromną rolę. Nie byłem przecież jeszcze dość zaciekawiony, aby na podobnych rozmowach tracić czas, którego nie miałem zanadto. Postarałem się więc zwrócić uwagę pani Luizy na jedyny powód, który mię do jéj domu sprowadził.

– Interesom to więc majątkowym zapewne przypisać należy teraźniejszy pobyt pani w kraju?

Trudno mi było wtedy odgadnąć, dlaczego na tak proste to moje zapytanie zmieszała się nieco i spuściła oczy.

– Tak, – odparła po chwili wahania, – jakkolwiek interesa te wzbudzają we mnie wstręt, ale to wstręt śmiertelny, muszę przecież je raz uregulować, dlatego przynajmniéj, aby módz potém nie myśléć już o nich. Przybywszy tu przed rokiem blizko prosiłam pana L., aby zajął się uregulowaniem moich interesów, i dałam mu stosowną plenipotencyą. Ale jestem prawdziwie zdesperowaną, że powiedziéć muszę, iż pan L. wcale, wcale nie usprawiedliwił zaufania, jakie w nim pokładałam.

Powiedziała to z żalem, a nawet z bardzo widocznym, lubo powściąganym gniewem. Zdziwiło mię trochę oskarżenie to dotykające, jak się zdawało, honoru i uczciwości kolegi mego, którego znałem z najlepszéj strony.

– Nie zdaje mi się, – rzekłem, – aby pan L. zdolnym był zdradzić czyjekolwiek, położone w nim, zaufanie. Jest to człowiek, który z pewnością nie dopuścił się nigdy żadnego nieuczciwego postępku.

– Ja go téż o żadną nieuczciwość nie obwiniam wcale! – zawołała pani Luiza żywo i z widoczném zdziwieniem. – Pan L. okazał się tylko względem mnie niedelikatnym, do najwyższego stopnia niedelikatnym…

– Czy podobna? jest to jednak człowiek dobrze wychowany i należący do dobrego towarzystwa!

– C’est possible! a jednak był on bardzo niewzględnym dla mnie. Główném poleceniem, o którego spełnienie prosiłam pana L., było ułożenie pewnego bilansu, z którego dowiedziéć-bym się mogła, ile téż naprawdę mogę miéć z majątków moich pewnego rocznego dochodu. Otóż pan L. pojechał do Żmurowszczyzny, objeżdżał podobno wszystkie folwarki, składał jakieś sesye z dzierżawcami i komisarzami, a wróciwszy, oświadczył mi, il a eu la hardiesse de me dire, że nie mogę spodziewać się więcéj, jak ośmiu, najwyżéj dziesięciu tysięcy rubli! Upewniam pana, que c’était de la dérnière absurdité et Vous comprendrez, że, po podobném oświadczeniu, nie mogłam już dłużéj korzystać z rad i pomocy pana L.

– Jak wnoszę z tego, co usłyszałem, pani posiadać musi pewne dane, dla których cyfra przez pana L. wystawiona, wydaje się jéj tak zupełnie nieprawdopodobną.

– Mais comment donc! – odparła, – posiadam na to najpewniejsze dane! Otrzymywałam zawsze z majątków moich około dwudziestu tysięcy. Od kilku lat dopiéro cyfra ta zmniejszać się zaczęła, a będąc pewną naturalnie, iż staje się to, dzięki nierzetelności i chciwości dzierżawców i rządców, przyjechałam tu sama głównie dlatego, aby nadużyciom tym koniec położyć. Ces gens la sont tellement imbéciles et tellement rapaces! n’est ce pas?

– Być może; jednak to prawda, że w ostatnich właśnie kilku latach dochody wszystkich w ogóle posiadłości wiejskich w kraju naszym zmniejszyły się ogromnie.

– Doprawdy? – zapytała z nowém zdziwieniem – et pourquoi?

– Reforma stosunków włościańskich, zwiększone podatki, stagnacya w handlu i w kredycie… – zacząłem, ale przerwała mi pani Luiza.

– Au nom du ciel! – zawołała, uśmiechając się i z giestem prośby składając białe swe rączki. – Au nom du ciel! ne m’en parlez plus, Monsieur. Słyszałam już nieraz i od pana L., i od innych osób całą tę nieszczęśliwą nomenklaturę, któréj znaczenia w żaden sposób objąć nie może moja biedna kobieca głowa. Que voulez-vous? Wszystkie te reformy, stagnacye, handle i kredyta, są dla nas kobiet zupełnie niepojętemi. C’est le royaume des élus: urzędników i kupców! Co do mnie, wiem to tylko, że jest zupełném, ale zupełném niepodobieństwem, abym utrzymać się mogła z tych ośmiu czy dziesięciu tysięcy, które mi pan L. łaskawie przyobiecać raczył…

– Jestem zupełnie pewną, – dodała z uśmiechem tak uprzejmym i słodkim, iż nieledwie za serce chwytającym, – że pan lepszych, a raczéj… prawdziwszych dostarczysz mi wiadomości.

– Czy będą pomyślniejsze, nie wiem, ale że będą prawdziwe, o tém upewniać pani nie potrzebuję, – odparłem. – Ponieważ jednak wkładać pani raczy na mnie obowiązek, który ja znowu z przyjemnością przyjmuję, prosił-bym o plany i inwentarz dóbr, wedle których mógł-bym oryentować się, gdy będę już na miejscu.

– Plany… inwentarze… – powtórzyła z razu jak przez sen, wlepiając w twarz moję szafirowe źrenice swe, które przybrały wyraz dziecięcéj niemal naiwności. Po krótkiéj jednak chwili, śmiejąc się ze swobodą także dziecięcą, zawołała:

– Mais Vous me parlez de nouveau en grec, Monsieur! zkądże mogła-bym miéć te plany i te in… inwen… comment l’avez-vous dit? in… inwentarze? Co to właściwie znaczy? Może to tam gdzieś w Żmurowszczyźnie się znajdzie!

– W braku planów i inwentarzy, – rzekłem, – racz mię pani objaśnić w przybliżeniu przynajmniéj, jaką jest rozległość dóbr jéj, na ile folwarków są one podzielone i jakie obarczają je rządowe lub prywatne ciężary?

Patrzała na mnie długo, a w oczach jéj przebiegały i na rozwartych nieco ustach drgały powstrzymywane uśmieszki.

– Jak widzę, – rzekła, – panowie wszyscy jednostajnym przemawiacie językiem. Sam nawet książę Andrzej łaje mię nieraz, że nie wiem sama, co mam, i nazywa mnie z tego powodu małą filozofką. W istocie nigdy pojąć nie byłam zdolną, jak można zajmować się podobnemi rzeczami, troszczyć się o te wszystkie majątkowe sprawy i na tych materyalnych dobrach szczęście swoje zakładać. Co do mnie, chciej mi pan wierzyć, iż wszystko to nuży i nęka mię niewypowiedzianie, i że czuła-bym się prawdziwie poniżoną we własnych oczach, gdybym choć jeden dzień cały poświęciła tym powszednim, poziomym zachodom i rachubom…

Mówiła to z widoczną nieudaną szczerością. Słuchałem ją zdumiony.

– Łaskawa pani! – rzekłem, – jakże więc pojmować mam gniew jéj, który kolega mój miał nieszczęście ściągnąć na siebie, oświadczając, iż cyfra dochodów jéj dosięgnąć nie może owym dwudziestu tysięcy…

– O! – przerwała, – to wcale co innego! Ja tyle miéć muszę, aby módz się utrzymać!

Szczególna to była logika! Późniéj dopiéro przekonałem się o tém z wielokrotnego doświadczenia, że prawne zawikłania z kobietami bywają najczęściéj mniejszém lub większém morzem, do wypicia mężom prawa dawaném. Podówczas jednak nie posiadałem jeszcze doświadczenia tego i uczułem się zdziwionym, a bardziéj jeszcze zakłopotanym.

– Cóż tedy rozkażesz mi pani uczynić? – zapytałem. – Do kogo lub gdzie udać się mam po nieodzownie mi potrzebne papiery, regestra, dokumenta?

W chwili, gdy czyniłem to zapytanie, wzrok pani Luizy pobiegł ku stojącemu w rogu salonu bardzo ozdobnemu zegarowi. Od kilku minut już rzucała ona na zegar ten przelotne i zaniepokojone nieco spojrzenia.

– Pardonnez moi de grâçe, Monsieur! – odrzekła z roztargnionym uśmiechem, – nic o tém wszystkiém nie wiem! Nic a nic! Może zechcesz pan zapytać pana L., w jaki sposób radził sobie, albo zgłosisz się do dzierżawcy Żmurowszczyzny, pana Łudzińskiego…

Uśmiech jéj i mowa były pełne roztargnienia. Widoczném było, że zaledwie dosłyszała pytanie moje i, że odpowiadając na nie, myślała zupełnie o czém inném. Ale wymówione przez panią Luizę nazwisko dzierżawcy uderzyło mię. Było mi ono dobrze znaném.

– Więc to pan Łudziński jest dzierżawcą głównego majątku pani? czy nie pan Władysław Łudziński? – zapytałem.

– Oui… zdaje mi się, że mu na imię Władysław.

Władysław Łudziński był szkolnym kolegą moim. Z przyjemnością pomyślałem, że spotkam się znowu z przyjacielem pierwszéj młodości mojéj, dla którego zachowałem na zawsze przyjazne wspomnienie, i chciałem właśnie zapytać panią Luizę, na jakich warunkach dzierżawi on jéj dobra, gdy rozmowa nasza przerwaną została odzywającym się za plecami mymi stłumionym i niezmiernie uniżonym głosikiem kobiecym.

– Upadam do nóżek pani hrabiny!

Obejrzałem się i zobaczyłem wchodzącą do saloniku pannę Zuzannę Krzaczkowską, którą znało dobrze całe miasto, któréj zatém i ja nie znać nie mogłem. Była to kobiecina malutka i szczuplutka, z wiecznie, jak do pacierza, poniżéj piersi splecionemi rękoma i z nieznikającym ani na chwilę uniżonym uśmieszkiem na żółtych wargach, otoczonych rojami dziwnie przykro wyglądających zmarszczek. Słodziutka i pokorniutka osóbka ta miała jednak nadzwyczaj bystre, przenikliwe i błyszczące małe oczki czarne, któremi strzelała na prawo i lewo z niezmierną wprawą i niezmierném zamiłowaniem w rzemiośle podpatrywania spraw i grzechów cudzych. Z czego panna Zuzanna żyła i za co kupowała sobie bardzo czyste zwykle i wązkie czarne sukienki, płaszczyki z dziwacznemi pelerynkami i kapturki atłasowe, które zwyczajny i całemu miastu znany strój jéj stanowiły – nie umiem doprawdy powiedziéć. Podobno zajmowała się wyrabianiem siatek jakichś i haftów, które roznosiła po domach, otrzymując w zamian tu trochę pieniędzy, ówdzie obiad, gdzieindziéj wieczerzę i t. d. W ogóle była to jedna z tych ptaszyn, które, nic wcale albo bardzo niewiele orząc i siejąc, jadają przecież i piją do syta. Ptaszyn podobnych zresztą pełno jest w społeczeństwie naszém, a im która żwawiéj i ostrzéj szczebiocze, tém hojniejsze dary sypią się w dość żarłoczny zwyczajnie jéj gardziołek.

Cokolwiek bądź, obecność ubogiéj kobieciny téj, znanéj ze złośliwego plotkarstwa i uniżonego pochlebstwa, w domu tak wytwornym i wysoko w hierarchii społecznéj postawionym, jakim był dom pani Luizy, zdziwiła mię trochę. Zdziwienie to moje témbardziéj było usprawiedliwioném, że panna Zuzanna weszła do saloniku w sposób nadzwyczaj poufały, przez drzwi z wnętrza domu, więc zapewne przez garderobę i sypialnią wiodące, a pani Luiza poufałość tę przyjęła, jako rzecz bardzo zwyczajną i, z wdzięcznym uśmiechem skłaniając głowę ku przybyłéj wskazała jéj ręką krzesło, stojące nieco opodal od kanapy, na któréj siedziała sama.

 

– Proszę siadać, kochana panno Zuzanno, – rzekła, – proszę siadać, musisz być pani bardzo zmęczona… pogoda tak jest brzydka.

– Pokornie dziękuję pani hrabinie dobrodziejce, pokornie dziękuję! – kłaniała się i uśmiechała pokorna kobiecina. – Już to prawda, że dzisiejszy dzioneczek nam nie dopisał, a ja nawet wczoraj w wieczór modliłam się na tę intencyą, aby Pan Bóg obdarzył nas dziś słoneczkiem, bo wiem, że pani hrabina tęskni zawsze za słoneczkiem, i że zdrowieczko pani hrabiny cierpi bardzo na tém, kiedy chmurki niebo pokryją i światek zrobi się taki ciemny, że choć płakać ze smutku!

– W istocie, – zwróciła się do mnie pani Luiza, – dziwnie drażliwą jestem na wszelkie zmiany pogody. Widok słońca i pogodnego nieba rozwesela mię, dni zaś chmurne i dżdżyste wprawiają w smutek lub w stan nieprzezwyciężonéj apatyi. Zdaje mi się, że jestem arfą, na któréj strunach brzmią z kolei wszystkie tony zewnętrznéj natury. Dlatego téż klimat tutejszy, tak ostry i zmienny, blade lub chmurne niebo tutejsze działają na mnie dziwnie boleśnie i rozstrajająco…

– Pan Bóg łaskawy pozwoli pewno, że dla pani hrabiny wkrótce zaświeci znowu ciepłe słoneczko francuzkie. Pani hrabina uleci od nas, uleci, jak ta ptaszyna złota, a my tylko już chyba oczy sobie wypłaczemy po naszéj opiekunce i dobrodziejce!

– Kochana panno Zuzanno! – mówiła pani Luiza, spojrzeniem i uśmiechem, pełnym serdecznego uczucia, dziękując pokornéj babinie, która, jękliwym tonem słowa swe wymówiwszy, przesunęła prędko chustkę po oczach, niby dla szybkiego i niewidzialnego otarcia łez, roszących jéj oczy.

– Tak, – zwracając się do mnie, rzekła gospodyni domu, – kiedy mówiłam panu przed chwilą, że nie mam tu nikogo, ktoby mi był przyjaznym i szczerze oddanym, myliłam się. Zapomniałam o kilku duszach, które przywiązały się do mnie prawdziwie i gorąco, które są mi wdzięczne bez granic za jakąś odrobinę dobrego, ode mnie otrzymaną. Ale, – dodała po francuzku, – są to dusze takie oto, jak téj kobiety, którą pan widzisz… dusze proste i skołatane niedolą…

Mówiąc to, czuła się widocznie rozrzewnioną. Nie mogłem mylić się. Była dość naiwną, aby pokorne ukłony, słodkawe uśmieszki i jękliwym tonem wypowiadane pochlebstwa panny Zuzanny, przyjmować za czyste złoto gorących uczuć przywiązania i wdzięczności.

Przerwa zresztą, którą w rozmowie naszéj sprawiło wejście pokornéj a gadatliwéj kobieciny, zdawała się przybywać dla pani Luizy nadzwyczaj w porę. Kilkadziesiąt wyrazów, któreśmy zamienili między sobą o interesach majątkowych i pieniężnych, zmęczyły ją, znękały nieledwie. Pod wpływem znękania tego, rysy jéj sztywniéć już zaczynały, a na czole i wkoło oczów gromadziły się zmarszczki, których wprzódy nie spostrzegłem. Zniknęły téż one, jakby za dotknięciem czarnoksięskiéj różdżki, pod różową falą rumieńca, który nagle opłynął twarz i szyję pani Luizy, od grubych splotów pięknych, ciemnych włosów aż po puszyste zwoje białych koronek, okalających u góry aksamitną jéj suknią. Domyśliłem się od razu, dlaczego wprzódy spoglądała tak często na zegar. Oczekiwała gościa, którym był wchodzący w téj chwili do saloniku syn księcia Andrzeja, młodziutki książę Jan X.

Książę Jan był tak młodziutkim, że wśród domowych i przyjaciół, a nawet wśród szerszéj nieco publiczności nie nazywano go inaczéj, jak księciem Jasiem. Miał rok 21, wysmukłe i doskonale harmonijne kształty Antinousa, twarz o rysach prześlicznych i ciemnéj południowéj cerze, śród któréj łagodnym ogniem paliły się duże czarne oczy i purpurą korali rozkwitały pełne, drobniuchnym zaledwie czarnym wąsikiem ocienione, młodzieńczo świeże usta. Oprócz téj niepospolicie pięknéj powierzchowności, książę Jaś miał bardzo dobre serce, niezmiernie łagodny, potulny charakter i temperament, wbrew południowéj cerze twarzy, więcéj flegmatyczny, niż żywy. Była to zresztą indywidualność bardzo mało wybitna, nie w pełni jeszcze rozwinięta, z wolą osłabioną nieco despotyzmem ojcowskim starego księcia, z umysłem z natury już dość słabym, ku poezyi i miękkim, melancholijnym marzeniom zwracającym się przeważnie.

Pani Luiza powstała z kanapy z żywością poruszeń niemal dziewczęcą i wyciągnęła rękę ku młodziutkiemu książątku, które złożyło na niéj pocałunek pełen, jak mi się zdawało, synowskiego uszanowania. Najpiękniejszy uśmiech rozkwitał na bladawych jéj wargach, oczy błyszczały żywo i rzewnie zarazem, twarz jéj cała, z któréj nie zniknął całkiem płomienny przedtém, a teraz blado różowy już tylko rumieniec, przybrała przez te kilka sekund pozór o lat dziesięć przynajmniéj młodszy. Książę Jaś, w kilku z cicha wyrzeczonych słowach, oświadczył pani Luizie uprzejme pozdrowienie od księcia ojca swego, poczém przywitał się ze mną w zwykły sobie bardzo serdeczny sposób.

Od wejścia księcia Jasia rozmowa toczyć się zaczęła po francuzku. Jakkolwiek uważałem zawsze zwyczaj używania obcego języka w codziennych stosunkach i rozmowach za bardziéj jeszcze śmieszny, niż grzeczny, nie miałem tym razem nic innego do wyboru, jak popełniać śmieszność tę wraz z gospodynią domu, w którym gościłem, lub dopuścić się względem niéj niegrzeczności. Wybrałem naturalnie piérwsze. Mówić zacząłem po francuzku. Pani Luiza z zachwyceniem widoczném słuchała żartobliwego opowiadania mego o dzieciństwie księcia Jasia, które pamiętam z dawnych jeszcze czasów, gdy rodzice moi sąsiadowali na wsi z księztwem X. Powstała potém i lekko, wdzięcznie przeszedłszy salon, przyniosła nam wielką, kosztownie oprawną księgę, którą, jak mówiła, dziś właśnie otrzymała z za granicy. Był to poemat jakiś, przez Dorégo illustrowany. Pani Luiza przerzucała karty księgi i ukazywała nam z kolei ilustracye, które wydawały się jéj najbardziéj godnemi oglądania. Dało jéj to sposobność do czynienia różnych uwag, tak o treści poematu, jak o szczególnych cechach odznaczających olbrzymi talent rysownika, który go illustrował. Mówiła o tém wszystkiém z wielką łatwością i nieporównanym wdziękiem słowa. Znać było, że posiadała wysokie bardzo ukształcenie w rzeczach artystycznych i niemniejsze w nich zamiłowanie. Książę Jaś, który także uwielbiał poezyą i w ogóle sztuki piękne, potwierdzał najczęściéj zdania pani Luizy, a ożywiając się stopniowo, z uniesieniem mówić począł o różnych arcy-mistrzach i arcydziełach pędzla i ołówka. Wspomniał o Gavarnim.

– Gavarni! – podchwyciła pani Luiza, – oceniam go wedle wartości, ale kochać i uwielbiać jak Dorego nie mogę. Gavarni jest realistą, brak mu wzniosłego poczucia ideału. Stare żebraczki jego zachwycają mię mistrzowstwem rysunku i charakterystyki, ale, gdy długo na nie patrzę, zdaje mi się, że czuję obok siebie nieprzyjemny zapach łachmanów.

– A jednak, – zarzucił nieśmiało książę Jaś, – w żebraczkach Gavarniego dopatrują niektórzy bardzo wiele głęboko pojętych dramatów.

– Przekładam idylle nad dramata, – odparła z lekkim uśmiechem pani Luiza, – każdy z nas, żyjących na smutnym tym świecie, we własnéj piersi nosić musi mniéj lub więcéj głęboki dramat swego życia. Przyjemnie więc nam być musi, gdy pod przewodnictwem sztuki wznieść się możemy w idealne sfery kryształowo czystych uczuć i niezmąconego szczęścia. Dlatego téż, – dodała, – wolę o wiele niebo Danta nad jego piekło. Owe tłumy ciał nagich, wijących się w niewymownych męczarniach na dnie otchłani piekielnych, przejmują mię grozą i dziwnie bolesném politowaniem. Mogę nawet powiedziéć, że widok ich wiedzie mię nawet do grzechu zwątpienia. Mimowoli bowiem zapytuję siebie: czy podobna, aby Bóg nieskończonego miłosierdzia rzucał miliardy stworzeń swych w te miejsca cierpień bez miary ni końca. Ale gdy, idąc za myślą poety, tak mistrzowsko uwyraźnioną ołówkiem rysownika, patrzę na Beatryczę, spotykającą Danta u wrót niebieskich, lub wyobraźnią stąpam po śladach św. Matyldy, wiodącéj za rękę wieszcza ku najwyższemu Empireum, wtedy z pamięci i oczu moich znikają wszelkie nędze i szpetoty świata tego, wtedy czuję, jak dziwna pociecha jakaś wstępuje w me serce, wtedy najmocniéj i wszystkiemi siłami istoty méj wierzę i ufam…