Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Kto tam? – zapytał z wnętrza nizki, niekoniecznie łagodny i grzeczny głos kobiecy.

Wymieniłem nazwisko me i wnet usłyszałem brzęk odsuwanych ciężkich rygli: Po chwili stanąłem oko w oko z otwierającą mi drzwi, wysoką, barczystą kobietą.

Domyśliłem się, że jest to owa, tak złą sławę posiadająca, siostra Czyńskiego, ale nie miałem czasu uważniéj na nią spojrzéć, gdyż w kącie pokoju, z nad stołu okrytego papierami, podniósł się szybko gospodarz domu, i zwykłym sobie, nierównym krokiem postąpił ku mnie. Ubrany był, jak zwykle, w szary swój wynoszony surdut i popielatą grubą kamizelkę, w brzydkie kraty malinowego koloru.

– Może źle przepisałem tę prośbę, którą dziś panu dobrodziejowi odniosłem? – zapytał, patrząc na mnie zmieszanym wzrokiem.

Powiedziałem, że z pracy jego, jak zawsze, zadowolony jestem, i że przyszedłem poprostu odwiedzić go, przyczém téż przyniosłem mu nową robotę.

Obejrzał się niepewnym wzrokiem po pokoju i przysunął mi krzesło.

– Niech pan dobrodziéj będzie łaskaw… – wymówił.

Przybycie moje zmieszało go widocznie. Nie był przyzwyczajony do przyjmowania wizyt; czuł przecież, czy z dawnych czasów przypominał sobie, że należało gościa bawić rozmową.

– Pan Dobrodziéj w taką brzydką pogodę… spaceruje… – zaczął. Chcąc uwolnić go od kłopotu prowadzenia rozmowy, zacząłem mówić o tém i owém, o zajęciach biurowych, o znajomych mi urzędnikach i t. d. W dowód uwagi, z jaką mię słuchał, a także i uprzejméj chęci przedłużenia rozmowy ze mną, skłaniał on od czasu do czasu głową, lub wymawiał: tak! tak! albo: wiem! wiem! albo téż tonem zdziwienia: doprawdy?

Nie mogłem nie spostrzedz, że w powierzchowności jego zaszły dnia tego szczególne zmiany. Na chudych żółtawych policzkach swych miał on dwie plamy ciemnych rumieńców, oczy jego zdawały się głębszemi i smutniejszemi, a kąty warg niżéj zwisającemi niż kiedybądź. Martwa niemal cisza, będąca zwykle główną cechą jego twarzy, zmąciła się, i po raz piérwszy, odkąd go znałem, dostrzegłem w spojrzeniu jego i w zarysie zmarszczek, brużdżących mu czoło, wyraz dolegliwego bólu, niemniéj, głęboko ukrytéj ale gryzącéj, żałości. Wchodząc, już zauważyłem, że przy stoliku, okrytym papierami, siedział on bezczynnie, z czołem wspartém na dłoni, którą okrywały opadająca na nią długie pasma żałobnych włosów. Wątpić nie mogłem, że wszystkie te, gwałtem wybijające się na zewnątrz, oznaki smutnych myśli i uczuć, były wynikami zaszłego dziś w obecności méj spotkania.

Mieszkanie Czyńskiego było o wiele mniéj biednie i niedbale urządzone, niż sobie wyobrażać mogłem, wnosząc z zaniedbanego ubioru jego właściciela i najogólniéj mu przypisywanego sknerstwa. Składało się ono z jednego dużego pokoju i dość obszernéj także, widnéj, bardzo porządnie wyglądającéj kuchenki. W pokoju, oprócz kanapki i krzesełek jesionowych, znajdowały się dwa czy trzy kufry, okryte taniemi dywanikami, wielki stół, pełen papierów, i łóżko z pościelą szczupłą, twardą, lecz czystą i porządnie usłaną. Na podłodze, z grubych chropowatych desek złożonéj, na ścianach, pomalowanych orzechechową farbą, na sprzętach, obitych ciemném płucienkiem, nie podobna było dojrzéć najmniejszéj plamki, najdrobniejszego źdźbła pyłu. Zielone kafle ogromnego pieca błyszczały, jak szkło. W kuchence, w któréj wnętrze widziałem przez drzwi na oścież otwarte, ściany były spopielaciałe od dymu, a podłoga czysto wymieciona, stoły i stołki starannie wymyte, a nieliczne narzędzia kuchenne, połyskujące, z pewnym systematycznym porządkiem na półkach ustawione.

We wzorowéj czystości téj i pedantycznym niemal porządku, które przyozdabiały szczupły, ubogi kącik ten, czyniąc go wygodnym i prawie wesołym, znać było rękę kobiety czynnéj i o dobrobyt mieszkania jego troskliwéj.

Kobieta ta, zaraz po otworzeniu drzwi, udała się do kuchenki, gdzie usiadła pod oknem na stołku i zajęła się szyciem. Siedziałem naprzeciw niéj i mogłem przypatrzyć się jéj dokładnie. Była wysoka i silnych, rozwiniętych kształtów. Miała na sobie perkalową czystą spodnicę i ciemny kaftan z prostego sukna. Z pod chustki, perkalowéj także, czerwonawego koloru, tworzącéj rodzaj czepka, z tyłu głowy związanego, włosy jéj, kruczo czarne, jak u brata, i gęsto przyprószone siwizną, kilku luźnemi pasmami opadały na czoło wysokie, pięknie zarysowane, lecz drobnemi, głębokiemi zmarszczkami całkiem prawie okryte. Twarz jéj schylona nad robotą, uderzała niezwykłą ciemną śniadością cery; nie podniosła jéj ani razu, zdając się zupełnie obojętną na rozmowę, którą prowadziłem z jéj bratem.

Miałem już zakończyć rozmowę tę i odejść, gdy Czyński poruszył się na krześle z pewném, właściwém mu, zmieszaniem, obawiającém niepokój.

– Może-by pan dobrodziéj był łaskaw wypić z nami kawę…

Przypomniał sobie widocznie, że uprzejmość względem gościa objawiać się powinna nietylko prowadzeniem rozmowy ale i traktamentem.

Chciałem podziękować i wymówić się, ale kobieta, siedząca u okna w kuchni, powstała i, położywszy robotę swą na stole, ozwała się nizkim, opryskliwie brzmiącym głosem.

– Kawa zaraz będzie…

– Proszę cię, Marysiu… pan adwokat jest tak łaskaw, że częstuje mię zawsze herbatą, gdy z rana do niego przychodzę…

– No, no! – mrukliwie ozwała się kobieta – już ja tego tylko czekałam, ażebyś ty pana adwokata na kawę zaprosił. Myślałam, że swoim zwyczajem znajdziesz się, jak niedźwiedź jaki…

– Moja siostra – zaledwie dosłyszalnie szepnął Czyński – moja siostra ma charakter trochę prędki… ale to nic dziwnego… gdybyś pan dobrodziéj wiedział wszystko, sambyś przyznał, że to nic dziwnego… kiedyś była bardzo łagodna… ale trudno… ludzie zrobili jéj wiele złego, a i teraz…

Dziesięć minut nie upłynęło, gdy siostra Czyńskiego wyszła z kuchenki, niosąc w zgrubiałych, ciemnych rękach tackę, obdartą i spłowiałą, a na niéj dwie szklanki kawy z mlekiem i pokrajaną bułkę. Kiedy stawiała tackę na stole, podniosła na mnie oczy. Były te oczy ogromne, czarne, głęboko zarysowane pod brwią czarną i gęstą. Zdawała się w nich mieszkać nieustanna gwałtowna burza. W ogólności zresztą, sprzecznie z powierzchownością brata, wyglądającą jak wcielona cisza, powierzchowność siostry miała pozór wcielonéj burzy. Musiała być kiedyś bardzo piękną. Teraz w niezliczonych zmarszczkach, okrywających jéj czoło, w goryczkowym blasku zapadłych oczu, w nieujętéj goryczy, okrążającéj usta, w wyrazie ciągłego rozdrażnienia, malującym się w ruchach jéj i w dźwięku głosu, czytać można było długą tragiczną historyą cierpień, upadków, niekończących się upokorzeń i niewygasłych żalów…

– Marysiu! – szepnął Czyński nieśmiało – może-by ciastek… wiész? z téj piekarni…

Kobieta spojrzała na mówiącego z ostrym wyrzutem.

– Ciastek? – rzekła zwykłym sobie opryskliwym tonem – trzeba iść po nie, a wiész dobrze, jak mi przyjemnie jest przechodzić przez ten przeklęty dziedziniéc wtedy, kiedy te wszystkie wiedźmy są w domu.

– Moja siostra mówi o sąsiadkach naszych… – wytłómaczył mi z cicha Czyński, – dziwne bo to rzeczywiście kobiety… bardzo dziwne… nie dadzą nikomu przejść spokojnie.

Nie skończył jeszcze słów tych, gdy Maryanna, z wielką chustą, zarzuconą na głowę i plecy, skierowała się ku drzwiom od sieni.

– Marysiu! – zwrócił się ku niéj brat – może-byś lepiéj nie szła…

– Niech się pani nie trudzi – rzekłem z pośpiechem.

– No! no! – odparła, nie odwracając ku nam głowy – dam ja już sobie radę. Pan adwokat jest bardzo dobry i grzeczny dla Joachima; nie chcę, ażeby myślał, że my tego zrozumiéć i ocenić nie umiemy… Wiedźmy te przeklęte niech sobie wrzeszczą… głowy mi nie urwą przecież, jeżeli jeszcze dotąd nie urwały…

Z temi słowami wyszła; Czyński spuścił oczy i milczał.

– A! – rzekł nagle, roztwierając drżące nieco ręce – co robić? tacy to już ludzie… nie zapominają nigdy… przebaczyć nie mogą… nie wiem prawdziwie, czemu nie przebaczyć komuś, kto źle robił, ale już przestał i teraz nikomu w drogę nie wchodzi? at, nie mogą… ale to nie ich wina… oni nie wiedzą, jak to było…

Umilkł znowu, ale widoczném było, że chciał jeszcze coś powiedziéć, tylko nie śmiał, lub nie umiał myśli swéj wyrazić. Podniósł nakoniec na twarz moję wzrok niespokojny i zaczął z wahaniem:

– Chciał-bym bardzo wiedziéć, jak pan dobrodziéj o tém myśli, bo mnie się zdaje, że… że gdyby ludzie więcéj wiedzieli… więcéj rozumieli, byli-by bez porównania lepszymi…

– Masz pan najzupełniejszą słuszność – odparłem. – Najlepszym, jedynym może środkiem łagodzenia serc ludzkich, niszczenia w nich uczuć nienawistnych i okrutnych, jest oświata!

Gdy to mówiłem, utkwione we umie oczy kancelisty migotały żywym blaskiem.

– Bardzo dziękuję panu – rzekł po chwili głośniéj i śmieléj, niż zwykł był przemawiać – bardzo dziękuję panu, że pan mi to powiedział… Ale zdaje mi się… zdaje mi się, iż, wiele umiejąc i rozumiejąc, ludzie stać się mogą nietylko lepszymi, ale i szczęśliwszymi.

– Niezawodnie; oświata udziela ludziom źródeł pociechy i szczęścia, nieznanych tym, którzy jéj nie posiadają…

– Tak! tak, tak! – wymówił Czyński, za każdym wyrazem nizko skłaniając głowę. Twarz jego promieniała głęboko uczuwaném wewnętrzném rozradowaniem.

Patrzałem na niego z ciekawością i ukrywanym uśmiechem. To żywe zajmowanie się abstrakcyjnemi myślami o źródłach, z których wypływa dobroć lub złość, szczęście lub nieszczęście ludzkie, wydawało mi się w tym nieoświeconym, zgnębionym, w zbieraniu pieniędzy najwyższą uciechę życia znajdującym człowieku, jedném dziwactwem więcéj. Nie mogłem przecież nie zauważyć, że postać jego wyprostowała się i jakby zmętniała a twarz wyszlachetniała, gdy z tym samym, co wprzódy, wyrazem tajemnego rozradowania w spojrzeniu i uśmiechu, rzekł jeszcze:

– Dziękuję panu, że pan mi to powiedział. Biednemu nieuczonemu człowiekowi lżéj robi się na sercu, kiedy ktéś, rozumniejszy i uczeńszy od niego, mówi, że prawdą, jest to, o czém on myśli zawsze… zawsze…

 

W téj chwili dał się słyszéć w sieni głośny hałas trzech kłócących się głosów kobiecych. Wyraz twarzy Czyńskiego zmienił się nagle. Z niepokojem i widoczném zmartwieniem spojrzał na drzwi, za któremi słychać było sypiące się jednocześnie z trojga ust kobiecych wyrazy grubiańskiego łajania.

– Otóż to tak zawsze – szepnął Czyński, spuszczając głowę – nie dadzą jéj nigdy przejść spokojnie… czepiają, się do niéj, Bóg wié za co… to im ona drzwi za często na podwórze otwiera… to stuk w domu robi… to naczynie jakie wywróci, które umyślnie na drodze jéj stawiają, aby potém módz łajać ją i wyśmiewać…

Czy uwierzy pan dobrodziéj, że dawniéj co rok prawie zmieniałem mieszkanie, myśląc, że natrafię na lepszych… litościwszych sąsiadów… ale gdzie tam! tak się po mieście całém roztrąbiło, że wszyscy o tém wiedzą i wszędzie pamiętają…

– Pamiętają – dodał, wstrząsając smutnie głową – a jednak dwadzieścia kilka lat… dwadzieścia już kilka lat kobieta ta pokutuje…

Drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadła przez nie Maryanna, z ciemną twarzą swą, szkarłatnie zarumienioną, z oczyma ciskajacemi błyskawice. Z pod chusty, którą była okryta, wymykały się na czoło pasma siwiejących, roztarganych w téj chwili, włosów. W ręku niosła talerz z kilku ciastkami.

– Cóż tam znowu, Marysiu? – cichym, smutnym tonem, lecz nie podnosząc oczu na siostrę, zapytał Czyński.

– A cóż? – krzyknęła, ze stukiem stawiając na stole przyniesiony talerz – to, co i zawsze! postawiły mi dzbanek z wodą tuż przed progiem, tom go i przewróciła, idąc! Umyślnie to robią, aby przyczepkę miéć jaką, a potém wypadają jak furye i łają od ostatnich wyrazów!

– Żebyś mogła nie odpowiadać im, Maryanno, nie uważać na ich łajanie… może-by się łatwiéj uspokoiły i odczepiły od ciebie – nieśmiało szepnął brat.

– A niedoczekanie ich, tych wiedźm przekletych, abym ja im milczéć i ustępować miała! – oburknęła kobieta i, jak się zdawało, przez wzgląd tylko na moję obecność, wstrzymując się od dalszych objawów i wynurzeń gniewu, poszła do kuchni. Tam ze stukiem postawiła stołek przy oknie i wzięła opuszczoną przed kwadransem robotę. Widziałem jednak, że ręka jéj, trzymająca igłę i w nierównych przestankach podnosząca się w górę, drżała, a pierś, okryta sukiennym kaftanem, oddychała szybko i z trudnością.

– Nie jest łagodną – szepnął do mnie Czyński – nie, nie można powiedziéć, aby była łagodną… gdyby nie miała tak prędkiego charakteru, może-by łatwiéj zapomnieli i dali jéj pokój… ale trudno…

– Czy pan dobrodziéj zauważył – zapytał nagle, podnosząc głowę – czy pan zauważył, że kiedy kto jest bardzo nieszczęśliwym, to mu i dobrym być bardzo trudno…

W kilka minut potém podawałem Czyńskiemu rękę na pożegnanie. Odprowadził mię do progu, przy drzwiach zatrzymał się i, po widoczném chwilowém wahaniu, wyrzekł niepewnym głosem:

– Proszę pana… czy… czy pani… Trońska często u pana bywa?

– Widzi bo pan – mówił daléj, nie czekając na odpowiedź; – osoba ta obchodzi mię trochę…. kiedyś… bardzo… bardzo dawno temu, znałem ją z blizka.

– Wiem o wszystkiém – przerwałem – pani Trońska mówiła mi, że byliście państwo zaręczeni ze sobą.

– Mówiła? – zawołał kancelista; – mówiła! – zadziwił się raz jeszcze i ledwie dosłyszalnie szepnął – więc nie zapomniała.

Usta mu drżały, plamy ciemnych rumieńców wybijały się znowu na żółte i zapadłe policzki.

– Proszę pana – zaczął znowu po chwili – obchodzi mię to bardzo… chciał-bym wiedziéć, czy jest szczęśliwą?

Powiedziałem mu, że, o ile wiem, położenie rodzinne i majątkowe pani Róży nic nie pozostawia do życzenia.

– Dzięki Bogu! – szepnął Czyński, z tak gorącém uczuciem, z takim wyrazem rzewnéj radości w oczach, że nie mogłem powstrzymać się od silnego uściśnienia chudéj, kościstéj, dziwnie dnia tego rozpalonéj, jego dłoni.

Przechodziłem ciasne i brudne podwórko, na którém hałaśliwie bawiło się kilkoro dzieci, gdy niedaleko już bramy usłyszałem za sobą ciężkie, szybkie stąpanie i nizki gruby głos kobiecy, mówiący:

– Proszę pana, niech pan będzie łaskaw wstrzyma się chwilę…

Obejrzałem się i zobaczyłem Maryannę, która, w swéj wielkiéj chuście, zarzuconéj na głowę, stanęła przede mną.

– Mam do pana prośbę – rzekła zwykłym sobie opryskliwym tonem.

– Słucham pani.

– Brat mój – zaczęła łagodniéj nieco – ma dla pana wielką przychylność. Mówił mi on kilka razy, że nie zna człowieka, który-by był tak grzecznym dla niego, jak pan.

– Bardzo rad jestem, że zasłużyłem sobie na życzliwość brata pani.

– Nie o to idzie – przerwała mi z porywczym, niecierpliwym ruchem – wiem dobrze, że pana nie obchodzi życzliwość, czy tam nieżyczliwość takiego biedaka, jak mój brat. Ale choć bardzo rzadko rozmawiam z ludźmi, zdarzyło mi się słyszéć, że pan masz dobre serce. Nie bardzo to ja poprawdzie wierzę w te dobre serca ludzkie, ale może pan już jesteś takim ot, jak Joachim, wyjątkiem… Otóż jeśli pan naprawdę jesteś dobrym i umiész czasem litować się nad ludźmi, to może pan i nade mną zlituje się, bo ja doprawdy nie mogę już z nim sobie poradzić.

– Z kim? – zapytałem, nie rozumiejąc dokąd zmierza jéj mowa.

– A z Joachimem! – sarknęła na-pół gniewnie, na-pół żałośnie – zabija się, proszę pana; formalnie zabija się pracą, niespaniem i niejedzeniem. Czy pan uwierzysz, że nie sypia on nigdy więcéj, jak pięć albo cztery godziny, a resztę czasu pisze i pisze, to w biurze, to w domu, to w domu, to w biurze..! a tygodniami czasem całemi mięsa nie je, mówiąc, że mu się nie chce, i rumianek zamiast herbaty pije, mówiąc, że mu to zdrowo; ale ja wiem dobrze, że to tylko dlatego, żeby grosz jaki oszczędzić. I żeby on, proszę pana był taki już skąpiec ostatni, toby i niedziwota była; ale dla mnie naprzykład to on, proszę pana, gotów ostatniego rubla oddać, żebym ja tylko miała wszystko, co trzeba. Dla mnie i mięso co dzień powinno być, i herbata; i bułki świeże; ale sam o krupniku postnym i kawałku chleba gotów cały rok żyć, byle mniéj pieniędzy wydać. I żeby pieniędzy nie było, no to i cóż robić? ale są, proszę pana! jest ich więcéj niż potrzeba, a komuż one zostaną?… dzieci o nie ma, a dla mnie… co tam o tém i mówić! dla mnie po jego śmierci to już było-by tylko iść co najprędzéj do grobu, choćbym zresztą i wory złota miała…

Mówiła to wszystko prędko, opryskliwie, ale przy ostatnich wyrazach nizki głos jéj zadrżał, a w czarnych palących się oczach, które wlepiała w twarz moję, ukazała się wielka łza. Powściągnęła ją przecież szybko i, jakby zawstydzona, czy niezadowolona okazaném na chwilę rozrzewnieniem, dodała gniewnym niemal tonem:

– Niechże pan będzie łaskaw powié mu, żeby szanował się choć trochę, żeby choć trochę odpoczął i pozwolił mi gotować mu codzień zdrowe i posilne potrawy. Już ja mówię o tém i mówię, i proszę, i łaję, bo człowiekowi cierpliwości nieraz braknie… cóż pocznę, kiedy nie słucha… z wielkim gwałtem wymogłam na nim, aby codzień pił kawę… dawniéj nie szkodziło mu to tyle… młodszym był, ale teraz… jeżeli to zabijanie się dłużéj potrwa, to i będzie prędko po wszystkiém… ani obejrzy się, jak w grób wlezie.

Mowa jéj zaczynała być bezładną. Za każdém prawie wymówioném słowem, oglądała się w stronę kilkorga dzieci, które, hałasując na dziedzińcu, przysuwały się ku niéj coraz bliżej ze złośliwemi zaczepnemi minami. Przewidywała jednę z tych napaści, które spotykały ją widać w każdéj dnia porze i na każdém miejscu; oczy jéj błyskały coraz bużliwiéj.

– Niech pan nie uważa na te bębny – mówiła, szybko głową wskazując dzieci – ze mnie to one śmieją się, i mnie te figi i języki pokazują… Matki je tego powyuczały, ażeby mi dokuczyć… staram się téż w dzień jak najrzadziéj wychodzić z domu, a po sprawunki idę, bardzo rano, kiedy te widźmy i bachory śpią jeszcze, albo téż wieczorem, gdy już ciemno… Ale teraz musiałam wyjść za panem, bom już dawno wybierała się do pana z tą prośbą…

Dwaj malcy, o bladych i nieprzyjemnych twarzach, wykrzywiając usta i dając sobie znaki, zbliżali się na palcach, aby stanąć za jéj plecami. Maryanna widziała manewr ten nieprzyjaciela i mówiła coraz pośpieszniéj; zarazem wkoło ust jéj zbierał się, rzec można, wyraz goryczy, a zmarszczki na czole pogłębiały się i falowały.

– Niech pan będzie łaskaw, zrobi to, o co pana proszę… Prawdę powiedziawszy, gdyby nie moja ciężka niedola, inném było-by może życie jego… z mojéj głowy nieszczęście przeszło na jego głowę… żałuję, że nie utopiłam się wprzód, nim zamieszkałam u niego i świat mu zawiązałam… ale trudno… młoda wtedy byłam… późniéj już chciałam nieraz porzucić go i iść w świat, dokąd oczy poniosą, ale bałam się zawsze i zostawałam… Ach! ten świat, świat szeroki! kogo on utraktował tak pięknie, jak mnie, ten go się lękać musi!

Zapomniała zupełnie o zbliżającéj się napaści; wielka łza, powstrzymana przed chwilą, toczyła się teraz z wolna po ciemnym jéj policzku, w czasie gdy oczy mętném spojrzeniem utonęły w przestrzeni, jakby z trwożném i wstrętu pełném przerażeniem wpatrując się w oddalone widmo strasznego świata tego, o którym mówiła.

– Postaram się uczynić wszystko, co będzie zależało ode mnie, aby nakłonić brata pani…

Nie wymówiłem jeszcze ostatniego wyrazu, gdy dwaj malcy, dawno już za plecami Maryanny czatujący na sposobną chwilę, korzystając z jéj zamyślenia, z całéj siły czterech rąk pochwycili z tyłu chustkę, którą była okryta i, zdarłszy ją z niéj, uciekali z głośnemi śmiechami i wywieszaniem języków w stronę domu. Chustka wlokła się za nimi po błocie, a goniąca towarzyszy, bosa, rozczochrana dziewczynka, deptała po niéj. Uczyniłem parę kroków w celu zgromienia dzieci i odebrania im pochwyconego i w błocie tarzanego przedmiotu, ale Maryanna nie dała się uprzedzić. Z iskrzącémi się oczyma, z dyszącą piersią, jak lwica zraniona, poskoczyła za dziećmi i w mgnieniu oka dużemi swemi, ciemnemi, silnemi dłońmi, pochwyciła jednego z malców za włosy, drugiego za kołnierz od szpencerka.

– A wy, niegodziwe bachory! – krzyczała na całe podwórko, – czy dacie wy mi pokój kiedykolwiek! Co ja wam złego robię! łotry, rabusie!

Każdemu z wyrazów tych towarzyszyły targnięcia za włosy jednego z dzieciaków, za kołnierz drugiego. Malcy wrzeszczeli z bólu i złości. Na głos ich ukazały się przed domem dwie mieszczki, w spódnicach, fartuchach, z rękawami po łokcie zatoczonemi. Walka zawrzała. Krzyki kobiece i dziecinne, łajania i przekleństwa napełniały podwórko, gdy we drzwiach domu ukazał się Czyński.

– Maryanno! – zawołał przyciszonym swym głosem.

Rozwścieklona kobieta rzuciła na niego przelotne spojrzenie, nie przestała przecież krzyczéć i rozmachywać rękoma w stronę krzyczących także i giestykulujących sąsiadek.

– Maryanno! – powtórzył Czyński – pójdź do domu!

Na twarzy jego malowała się boleść, głos posiadał dźwięk rozkazu bardziéj, niż prośby.

Kobieta spojrzała znowu w stronę mówiącego, głos jéj zniżył się, iskrzący się wzrok utkwił w ziemi; po chwili jakby pogardliwym ruchem i nie podnosząc oczu, wyrwała z rąk sąsiadki odebraną przez dzieci chustkę, i zrumieniona do szkarłatu, lecz milcząca już i z pochyloną głową, szybkim, ciężkim krokiem poszła za bratem w głąb’ domu. Grubiańska, lecz pełna bolesnego znaczenia, scena ta sprawiła na mnie przykre wrażenie. Jakkolwiek były niezrozumiale mi cechy charakteru Czyńskiego, jakąkolwiek mogła być przeszłość jego siostry, życie dwojga ludzi tych, odgrodzonych od świata, wyśmiewanych, wzgardzonych, wlokących mroczne, zimne, bezbarwne istnienie, było zbyt posępne, aby mogło nie budzić głębokiéj litości.

W piérwszéj téż stosownéj chwili spełniłem żądanie Maryanny i, najłagodniéj, w sposób, jak mogłem, najbardziéj przekonywający, przedstawiłem Czyńskiemu, iż powinien więcéj dbać o swe zdrowie, mniéj pracować, mniéj nocy bezsennych spędzać i nie odmawiać sobie rzeczy, koniecznych do utrzymania sił i życia. Słuchał mnie z razu ze zdziwieniem, potém markotnie trochę, nakoniec uśmiechnął się i, lekko wzruszając ramionami, rzekł:

– Pewno to już Maryanna wsadziła tu swoje trzy grosze… widziałem, że szła za panem, i wiedziałem z góry, o czém panu będzie gadała! Ale niech pan jéj nie wierzy… mnie wszystko to nie szkodzi… wcale nie szkodzi… a siostra niespokojna, wiadomo, jak siostra… Prawdę panu powiem, że ona dokucza mi często tém swojém: a jedz! a śpij! a przestań już pisać! Ale trudno… inaczéj być nie może… wszak nas tylko dwoje na świecie!…

Widziałem dobrze, iż przedstawienia moje nie wywarły na niego najlżejszego wpływu i że żyć on będzie daléj tak, jak żył dotąd, zamęczając się pracą nad siły i rozlicznemi umartwieniami ciała.

To też zaniepokoiłem się mocno, gdy, wbrew pedantycznéj swojéj akuratności, nie zjawił się on u mnie dnia pewnego o zwykłéj godzinie.

Mniemałem, że zachorował, a domysł mój wydał mi się niewątpliwie trafnym, gdy, przybywszy za interesami do biura, ujrzałem miejsce, na którém siadywał zazwyczaj, niezajęte.

 

– Nie wiecie, panowie, co się dzieje z Czyńskim? zapytałem dwu, czy trzech, bliżéj mi znajomych urzędników. – Nie był dziś u mnie i tu go nie widzę. Czy nie zachorował?

Ku wielkiemu zdziwieniu memu, a trochę i rozgniewaniu, całą odpowiedzią na zapytanie moje były odzywające się przy dwu, czy trzech, stolikach, stłumione śmiechy i wesołe szepty.

– Jest to, proszę pana, bardzo zabawna historya – tłumiąc wybuch śmiechu, ozwał się nakoniec kancelista ów o żółciowéj cerze i złośliwych oczkach, który, jak się zdawało, najmocniéj nie lubił Czyńskiego, i najżywiéj zazdrościł mu zebranych przez niego skarbów.

– Cyt, panie Wincenty! – chichocąc także z cicha, szepnął młody, barczysty, z bezmyślną twarzą chłopak, siedzący tuż przy obywatelskim synu, młodziutkim panu Leonie.

– Pan Wincenty gotów zaraz wszystko rozgadać! – sarknął pan Leon, ale z miny jego widać było, że czuł się dziś pomiędzy kolegami w roli przywódzcy i tryumfatora.

– No, opowiedźcież wszystko, jak było, pana Rolickiemu, a to jeszcze gotów pomyśléć, że tam coś bardzo złego się stało – podnosząc rumianą twarz z nad papierów i uśmiechając się pobłażliwie, wymówił jowialny naczelnik biura.

Pan Wincenty nie dał sobie dwa razy powtarzać słów pozwolenia i zachęty. Otarł starannie pióro, zdmuchnął z papieru rozsypane na nim ziarnka piasku a mrugając złośliwemi oczkami i przerywając sobie wybuchami żółciowego śmiechu, opowiedział mi, jako w panu Leonie prawdziwy dyabeł siedzi, bo nikt takich figlów wymyślać i tak ich płatać nie umié, jak on; jako następnie ów pan Leon (mówię panu, wcielony szatan wesołości), postanowił nastraszyć Czyńskiego, co postanowiwszy, dobrał sobie dwóch tęgich, jak on, kompanów, i wraz z nimi wkradł się po północy na podwórko domu, w którym mieszka Czyński. Kiedy na mieście zrobiło się zupełnie cicho, a w domu wszyscy spali, jak zabici, pan Leon (ten wyborny pan Leon!), z kompanami swymi otworzyli cichutko okiennicę u jednego okna, i zaczęli niby to okno otwierać.

Czyński siedział jeszcze i pisał, ale, usłyszawszy szmer za oknem, zerwał się przestraszony (pociesznie wtedy wyglądać musiał, zwłaszcza, ze nie miał na sobie surduta, tylko swoję sławną kamizelkę w malinowe kraty. Zerwał się i jednym susem przyskoczywszy do kufra, usiadł na nim. Pan Leon wtedy, (niech go tam wszyscy… jaki z niego sprytny urwis!) zmieniając głos, mówi za oknem: – Pieniądze, albo życie! – Czyński nie ruszył się z miejsca. Oczy mu tylko w słup stanęły, a rękoma kufer obejmował! Nasi chłopcy (walne, jak Boga kocham, chłopaki), dawaj znów oknem trząść, aż tu z kuchni wypada wielka Marysia…

Tu opowiadanie rozradowanego kancelisty przerwaném zostało wybuchającemi wśród obecnych śmiechami. Sam pan naczelnik śmiał się do rozpuku.

– Teraz dopiéro zaczyna się prawdziwa tragedya!… – zawołał kolega o apatycznéj twarzy i leniwych ruchach. – Marysia Herod-Baba… i czupryna pana Leona…

– Cyt! nie przeszkadzajcie! mów daléj, panie Wincenty! mów daléj!

– Koniec wieńczy dzieło! – zawołał pan Wincenty, uderzając się dłońmi o kolana – Marysia, jak furya przypadła do okna, otworzyła je i podobno kogoś tam z figlarzy śliczną łapką swoją po włosach pogładziła…

– Nie prawda! nie prawda! – odkrzyknął barczysty i rubaszny kompan pana Leona – nie złapała żadnego z nas! uciekliśmy!

– Zrejterowaliśmy w porę!

– Ale co przeląkł się, to przeląkł ten sknera! Ręczę, że mu jeszcze do tego czasu włosy na głowie stoją!

– Musieliście mu dobrze za skórę zajechać, kiedy dziś do biura nie przyszedł!

– Wstydzi się!

– Febry dostał z przelęknienia!

– Jak zapamiętam, Czyński raz jeden tylko w biurze nie był… lat temu będzie z dziesięć może, wtedy, kiedy mu Jaś Liski, pamiętacie go? odciął połę od płaszcza… Nie powiedział nikomu ani słowa, tylko na trzeci dzień przyszedł w nowym płaszczu, to jest tym, który do dziś dnia nosi!

Opowiadania o figlu pana Leona, jak i wszystkich przyklaskujących mu wykrzyków i śmiechów, słuchałem z żywém oburzeniem.

– Dziwi mnie to – rzekłem z cicha do naczelnika biura – jak pan może pozwalać kolegom swym i podwładnym, na wyrządzanie psot podobnych człowiekowi niemłodemu, spracowanemu i nic zresztą złego nikomu nieczyniącemu.

– At, panie dobrodzieju! – odszepnął niezmieszany bynajmniéj wesoły człowieczek – zwyczajnie młodzi ludzie, lubią pobawić się, pośmiać! Zresztą, przyznam się panu memu, że gdyby to z kogo innego, ale z tego dziwaka i sknery, to nie grzech pożartować trochę!

Zbliżyłem się do stolika, przy którym siedział pan Leon wraz z towarzyszami nocnéj swéj wyprawy, i rzekłem głosem dość podniesionym, aby mnie i żółciowy pan Wincenty, i apatyczny kolega jego, usłyszéć mogli.

– Przykro mi, że to panom powiedziéć muszę, ale w żaden sposób pochwalić nie mogę postępku panów z Czyńskim. Lubię go i zostaję z nim w stosunkach życzliwych; ktokolwiek więc na przyszłość wyrządzi mu psotę jaką, lub krzywdę, ze mną miéć będzie do czynienia.

– Ależ, proszę pana… – spróbował oburzyć się pan Leon; ale spotkawszy się z moim wzrokiem, zarumienił się, spuścił głowę i umilkł.

Tego samego dnia, w poobiednich godzinach, zamierzałem właśnie wyjść z domu, aby odwiedzić Czyńskiego, gdy cicho, jak zwykle, i z nieodstępną swą teką pod ramieniem, wszedł on do gabinetu mego.

– Pan Dobrodziéj gniewa się może na mnie, dziś z rana nie odniosłem mu papierów… ale… miałem noc niespokojną i byłem trochę niezdrów…

Mniemałem, iż nie wié o tém, że nocnemi napastnikami byli jego koledzy, a chcąc oszczędzić mu smutku i upokorzenia dowiedzenia się o tém, powiedziałem, żem słyszał, iż jakoby złoczyńcy jacyś dobierali się téj nocy do jego mieszkania. Uśmiechnął się smutnie trochę, ale bez cienia gniewu, lub zażalenia, odpowiedział:

– Ej nie! panie dobrodzieju! nie byli to żadni złoczyńcy, tylko pan Leon, pan Piotr i pan Erazm… ci, proszę pana, co to piszą przy stoliku na lewo… niedaleko ściany… Siostra zaraz ich poznała, gdy tylko przybliżyła się do okna; zna ona ich bowiem wszystkich z widzenia.

Milczał chwilę, potém dodał:

– Ot, rozbili mi tylko dwie szyby i musiałem dziś zapłacić za wstawienie nowych.

Patrzałem na niego ze zdziwieniem. W całéj téj więc upokarzającéj go awanturze, jedyną przykrą dla niego rzeczą było to, że z powodu jéj wydać musiał parę złotych. Co za szalone skąpstwo! jaki brak uczucia własnéj godności, czy téż jakie martwe, ponure przyzwyczajenie do obelg i naigrawań ludzkich!

– Koledzy pana bardzo źle postąpili… – zacząłem.

Przerwał mi poruszeniem ręki, oznaczającém lekceważenie, czy pobłażliwość.

– Co to dziwnego, proszę pana, że mnie nie lubią? żyję inaczéj, zupełnie inaczéj, niż oni… zarabiam więcéj… zazdroszczą mi téj odrobiny grosza, którą uzbierałem… gdyby wiedzieli, dlaczego zbieram… może-by… może-by się im inaczéj zdawało, ale tak.. trudno…

Wyraz dlaczego zaciekawił mnie żywo.

– Wyjaw więc pan kolegom swym cel ten, dla którego usiłujesz jak najwięcéj pracować i zbierać, a zmienią oni zapewne usposobienie swe względem pana.

– Wyjawić! – powtórzył ze zdziwieniem – ja miał-bym im to wyjawić?

Milczał chwilę i patrzał w ziemię.

– Nie – rzekł nagle, podnosząc oczy – nie mogę im tego powiedziéć… sam nie wiem dlaczego, ale nie mogę… Kiedyś… wkrótce zapewne, przyjdzie taki dzień, w którym powiem panu… tak, panu naprzód, a potém dowiedzą się i wszyscy, tylko nie ode mnie! I wié pan dobrodziéj…

Tu przerwał sobie na chwilę, podniósł głowę, a giestem energiczniejszym, niż zwyczajnie bywały ruchy jego, składając dłoń na stole, dokończył:

– I wié pan? będzie to najszczęśliwszy dzień w mojém życiu.

Wyrazy te wymówił szeptem prawie, ale w oczach jego zapalił się blask gorący, po ustach krążył uśmiech pełen zachwytu, a na twarz całą spadł wyraz nieméj, wewnętrznéj extazy.

Weitere Bücher von diesem Autor