Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Zrozumiałem znaczenie słów jéj. Wiedziałem, że książę Andrzéj wraz z synem swym za miesiąc wyjeżdżał do Paryża. Nie mogłem przecież powstrzymać się od uczynienia jednéj jeszcze uwagi.

– Chciéj pani przyznać – rzekłem – iż pan Łudziński nic wcale nie winien temu, że pani masz długi, i że za miesiąc życzysz sobie kraj opuścić!

– Nie winien! – zawołała – jakto? Gdyby przecież pan Łudziński nie wydzierżawił majątku mego na tak złych dla mnie warunkach, nie była-bym zmuszoną zaciągać długi i mogła-bym rozporządzać się czasem i osobą moją według własnych chęci mych i potrzeb.

Rozmowa z kobietą tą o wszystkiém, co nazywało się interesem, lub jakimkolwiek faktem życiowym, czy rozumowym, była niczém inném, jak laniem wody w naczynie, dna niemające. Zniecierpliwiony téż a trochę i oburzony, powstałem i żegnałem się. Nagle na twarzy jéj odmalował się żal. Podała mi rękę.

– Panie Rolicki! – rzekła – byłeś pan przez czas jakiś bardzo dobrym dla mnie! Miałam dla pana tyle przyjaźni, tyle zaufania…

– Cenić je umiałem i nie zdradziłem ich nigdy – odrzekłem.

– Nie mówmy o tém, – odparła, spuszczając oczy, i z budzącą się nową urazą, – ale… przykro-by mi było… doprawdy przykro bardzo, jeśli-bym zmuszoną była… Nie, pan nie opuścisz mię i teraz jeszcze… nieporozumienia chwilowe usuwać można… ja postaram się zapomniéć o wszystkiém… Chciéj pan urządzić interes ten z Łudzińskim.

– Przebacz pani, – przerwałem, – ale urządzić go w myśl pani nie będę mógł i nie zechcę nigdy.

Wysunęła rękę swą z méj dłoni i, oddawszy mi lekki, bardzo zimny ukłon, osunęła się na kanapę.

Zstępując ze wschodów, mimowoli spojrzenie rzuciłem w okno. W kącie dziedzińca ujrzałem panią Mięcicką, stojącą z przygarbionym i przebiegle uśmiechającym się swym towarzyszem. Szeptała mu wciąż o czémś bardzo żywo, on zaś trzymał za klapę surduta brodatego izraelitę, który z nachyloną twarzą zdawał się chciwie a pojętnie słuchać nauk jakichś, czy objaśnień, udzielanych mu przez okropną tę parę. Wszyscy troje spoglądali od czasu do czasu ku bramie domu. Wyraźnie oczekiwali z niecierpliwością chwili, w któréj dom ten opuszczać będę.

—–

Nazajutrz otrzymałem od pani Luizy liścik, zamknięty w welinowéj, pachnącéj kopertce, w którym, w wyrazach ceremonialnych i nadzwyczaj niezręcznych, dziękowała mi za oddane jéj przysługi, oświadczając zarazem, iż z żalem wielkim wyrzec się ich musi na przyszłość. O umówioném honoraryum nie było najlżejszéj wzmianki. Zapomniała snadź o niém, albo téż najpewniéj, pamiętając o poufnych stosunkach, które mię z nią przez czas jakiś wiązały; wstydziła się posyłać mi otwarcie pieniądze. Tegoż dnia jeszcze, przyszedłszy do biura dowiedziałem się, że pani Luiza cofnęła urzędownie, wydane mi dawniéj, pełnomocnictwo, a udzieliła go w zamian najnędzniejszemu, przez wszystkich uczciwych ludzi wzgardzonemu, krętaczowi i pokątnemu prawnemu doradcy. Spotkałem się z nędznikiem tym w jednéj z sal biura. Minę miał tryumfującą i uradowaną, w ręku trzymał urzędowy papier, zawierający pełnomocnictwo, zdobyte intrygą, a obiecujące mu plony obfitsze, niż je miał kiedykolwiek, od któréjkolwiek z licznych swych, zbyt łatwowiernych, ofiar. Dokoła tryumfującego człowieka tego kręciła się pani Mięcicka, szepcąc mu coś ustawicznie do ucha, a niekiedy wygrażając palcem. Układali się o podział ze spodziewanych zysków. W parę dni potém wpadł do mieszkania mego Władysław Łudziński, i z trwogą niewymowną oznajmił mi, że ze strony pani Luizy uczynione zostały kroki prawne, do złamania kontraktu dzierżawczego zmierzające.

– Ratuj mię, – zawołał, – idź do niéj, przemów do jéj sumienia!

W odpowiedzi pokazałem mu ostatni list, od byłéj méj klientki otrzymany. Nie mogłem téż ukrywać przed nim, że sprawa jego była zrozpaczoną; że prawo, tłómaczone szczególniéj przez nowego pełnomocnika pani Wielogrońskiéj, wyrzecze niezawodnie na jego niekorzyść.

Biedny chłopak był w prawdziwéj rozpaczy. Cios, który na niego spadał, dotykał go nietylko materyalnie. Nabawiał go on trwogą o osoby ukochane, łamał najdroższe serdeczne jego nadzieje.

– Gdybym był sam jeden na świecie! – mówił, ujmując w dłonie pobladłe czoło, – ale stara matka moja… młode siostry, mali bracia… Cóż z nimi uczynię? jak wystarczę teraz na utrzymanie ich i wychowanie?

Nie mówił o tém, że z tak srodze zachwianą pozycyą majątkową nie mógł miéć nadziei prędkiego połączenia z kobietą, na którą czekał oddawna już, któréj miłość dopomogła mu do stania się dzielnym, pracowitym człowiekiem.

Jakoż w kilka tygodni potém, dzierżawca Żmurowszczyzny wraz z rodziną swą został sądownie wydalony z majątku pani Luizy. Miejsce jego zastąpił izraelita, protegowany przez panią Mięcicką i wspólnika jéj, a protekcyą tę hojnie zapewne opłacający.

W tym samym prawie czasie, książę Andrzéj z synem swym, księciem Jasiem, i z chrzestną córką swą, panią Luizą, wyjechali za granicę.

Na tém skończyły się stosunki moje z tą dziwną kobietą, o któréj ilekroć potém myślałem, doświadczałem zawsze takiego uczucia, jakbym na wzór owéj tradycyjnéj panny młodéj rozplątywać miał motek okrutnie splątanego jedwabiu. Była to w istocie plątanina szczególna najróżnorodniejszych cech charakteru i umysłu, był to wcielony chaos, uosobiona niekonsekwencya, było to, słowem, żyjące stwierdzenie przysłowia, dowodzącego, że kobieta jest Sfinxem. Nigdy przecież nie podzielałem mniemania ludzi, którzy utrzymują, iż z natury swéj kobiety muszą być Sfinxami. Dlatego téż osobistość pani Luizy uważałem za sztucznie wykrzywioną i okaleczoną zgubnemi pierwiastkami, które w życiu jéj panowały, i nie mogłem obronić się od uczucia pewnéj nad nią litości.

Dochodziły mię o niéj od czasu do czasu wieści różne. Nie przyjeżdżała już wcale do kraju. Mieszkała w Paryżu póty, dopóki mieszkał tam książę Andrzej i syn jego. Ale po kilku latach, które od czasu przelotnéj znajomości méj z nią upłynęły, książę Jaś wstąpił w dozgonne małżeńskie śluby z jakąś piękną i bogatą margrabianką francuzką. Nie był to podobno dla pani Luizy tak srogi cios, jak wyobrażać-by sobie można; opowiadano mi bowiem, że syn księcia Andrzeja spadł był już przedtém z piedestału, na który go była wyniosła, i przestał być jéj ideałem. Być może, iż zaszła tam plotka jaka, podobna tym, dla których znienawidziła ona Łudzińskiego i mnie zaufanie swe odebrała. Sprawy jéj majątkowe popadały w stan coraz opłakańszy. Pełnomocnik jéj wprowadzał ją w coraz nowe, kosztowne procesa; dzierżawca izraelita obracać począł olbrzymiemi kapitałami; pani Mięcicka sprawiała córkom swym nadzwyczaj świetne i kosztowne toalety. Szczęściem dla pani Luizy zmarł kędyś na Wołyniu, czy Ukrainie, bezdzietny wuj jéj i pozostawił po sobie wielką fortunę, którą ona po nim odziedziczyła. Była więc znowu bogatą, miała za co jeździć po świecie, szukać ideału swego i bratniego sobie serca, skupywać olbrzymie ilości obrazów, mebli i drobiazgów, obdarowywać hojnie wszystkich, którzy tytułowali ją hrabiną, śpiewali na wszystkie tony jéj chwałę i bawili ją znoszeniem plotek lub opowiadaniami snów cudownych, spraw kryminalnych i innych tym podobnych, zadziwiających a nerwy jéj wstrząsających, historyi.

Myślałem, że nie zobaczę już jéj nigdy w mém życiu – stało się inaczéj.

—–

Kilka miesięcy temu, w porze wakacyjnéj, dla zdrowia i wypoczynku podróżowałem za granicą, a znajdując się w jedném z miast włoskich, poszedłem obejrzéć słynną ze wspaniałości swéj i zawartych w niéj dzieł sztuki świątynią; trafiłem właśnie na chwilę, w któréj gmach ogromny i wyniosły rozbrzmiewał cały odprawianém tam z muzyką i śpiewami jakiémś nabożeństwem wieczorném. Widok, który miałem przed sobą, był w istocie czarującym. Wnętrze świątyni pustém było prawie. Nieliczne gromadki wiernych modliły się z cicha tu i owdzie. Ale w głębi wielki ołtarz pałał tysiącem roznieconych przed nim świateł, z kołyszących się w powietrzu kadzielnic płynęły w górę srebrzyste dymy i, przepełniając powietrze wonią upajającą, przezróczyste obsłony rzucały na śnieżne posągi, lśniące złocenia, koronkowe rzeźby i różnobarwne, po filarach i gzymsach ołtarza wijące się wieńce. Z wysokiego chóru płynęła poważna, przeciągle melodyjna muzyka organów, a towarzyszyły jéj męzkie, na-pół posępne, na-pół extatyczne, chóry kościelnych śpiewów.

Zapatrzony, zasłuchany, stałem długą chwilę wsparty o jeden z filarów smukłych, wyniosłych, usuniętych w dalszą i przejrzystym mrokiem napełnioną głębię świątyni. Nagle usłyszałem bardzo blizko mnie odzywające się stłumione łkanie. Obejrzałem się i zobaczyłem u stóp cudnie pięknego posągu, który, nie wiem już dobrze, jakiego świętego wyobrażał, kornie i w złamanéj jakby postawie klęczącą postać kobiecą. Postać ta pochyloną była nizko ku ziemi i czoło swe wspierała na białych bardzo, rozpacznie jakby splecionych, a na podstawie posągu złożonych, dłoniach. Długa suknia z czarnego axamitu rozkładała się wokoło niéj na posadzce świątyni bogatemi miękkiemi fałdami, głowę jéj i ramiona przykrywały leciuchne jak pajęczyna, fantastycznie splątane, białe koronki.

Było coś w postaci téj, co wzrok mój do niéj przykuło. Przedziwny wdzięk ten, z jakim pochylała się do stóp posągu, miękkość i powłóczystość axamitnéj jéj sukni, wielka ta masa śnieżnych koronek, które ją opływały, przyciszony dźwięk nakoniec łkania tego, które wydobyło się z jéj piersi, przypominały mi koniecznie kogoś, kogo znałem niegdyś, a od dawna już nie widziałem.

Po kilku minutach, klęcząca kobieta podniosła się nieco i dłonie od twarzy odjęła. Poznałem panią Luizę. Twarz jéj, odkąd jéj nie widziałem, nie uległa żadnéj zmianie. Była zawsze tak liliowo białą i przezroczystą, jak dawniéj, i nosiła na sobie ten sam wyraz wielkiéj słodyczy, niedobrze ukrywającéj wewnętrzne gwałtowne burze niezaspokojonych tęsknot i pragnień. Tęsknoty te i pragnienia pożerały ją snadź nieustannie. Woziła się ona z niemi po świecie całym, od miasta do miasta. Wyrzucała je ludziom, szukała na nie pociechy u Boga. Ale religia jéj nie była z tych, które ukojenia wielkie wlewają w serce, zmęczone niedolą i burzami życia, i goją łagodnie najbardziéj zda się nieuleczalne rany. Religia jéj, zarówno jak cała moralna jéj istota, nie znała, co to zmężniająca i uszczęśliwiająca cześć dla najwyższéj mądrości, miłości i sprawiedliwości. Mądrość i sprawiedliwość były dla niéj wyrazem bez znaczenia, miłość znała tylko z jednéj, wyłącznéj, najciaśniejszéj, a najliczniejszym skazom podległéj jéj strony. Religią jéj było extatyczne zatopienie wyobraźni w kłębach srebrzystych dymów, w płomieniach gorejących świeczników, w tonach muzyki brzmiącéj na chórze, w plastycznéj piękności poświęconych posągów.

 

To téż i teraz podniosła ona wzrok swój ku głębokim mrocznym sklepieniom świątyni, wzrok niespokojny i niepocieszony i wiecznie zda się szukający czegoś, co niewyraźne i niepochwytne istniało we mgłach i mrokach, w przestworzach bezgranicznych.

Po twarzy jéj płynęły dwie łzy grube, przez dolegliwy snadź ból wyciśnięte, a oczy jéj szafirowe, zapadłe, gorejące, istne obrazy duszy burzliwéj a znękanéj, zdawały się rzucać pod cieniste, wysokie sklepienia świątyni, pełne namiętnego żalu pytania.

– Kim jestem? poco żyję? Poco tułam się po świecie tym, cierpię i łzy wylewam? Dlaczego stworzyłeś mię, o Panie?