Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Mówiła to z głębokiém przejęciem się, z zapałem naprzód, potém z niewymowną rzewnością, która wilgotném wzruszeniem oszkliła błyszczące, prześliczne w téj chwili jéj oczy. Mówiąc, patrzała na księcia Jasia, a gdy wspominała o Beatryczy, spotykającéj u wrót nieba włoskiego wieszcza, i o téj niewymownie błogiéj ufności, którą obraz ten przepełniał jéj serce, nie wiem, dlaczego wydało mi się, iż ufność ta nie ściągała się ku czemu innemu, jak tylko ku dalekiéj jakiéjś, nieznanéj, zaziemskiéj przyszłości, śród któréj daném będzie jéj saméj odegrać rolę Beatryczy, otwierającéj niebo przed – księciem Jasiem.

Rozmowa, w podobnym tonie prowadzona, trwała więcéj niż kwadrans, a ja ani spostrzegłem, iż bytność moja u pani Luizy przeciąga się dłużéj, niż mi na to czas, a może i względy etykiety światowéj, pozwalały. Wśród pełnych treści, lecz suchych, zajęć mojego zawodu, rzadko bardzo miałem sposobność spotykać się z tak pięknemi przedmiotami sztuki, jak te, które ukazywała mi teraz pani Luiza, i przysłuchiwać się podobnym rozmowom, jak ta, którą prowadziła ona z młodym księciem. Ozwały się we mnie zgłuszone poniekąd zachodami powszedniego życia instynkta i gusta człowieka cywilizowanego. Przerzucane z kolei przez panią Luizę albumy i illustrowane stronice, a bardziéj może uwagi, które czyniła ona nad niemi, zajęły mię żywo. Przyznałem w myśli, iż nowa klientka moja, raz znalazłszy się we właściwéj sobie sferze, była niezmiernie przyjemną gospodynią domu, kobietą pełną ujmującego wdzięku i porywającéj żywości słowa i uczuć. W chwili właśnie, gdy ostatnia uwaga ta przesunęła mi się przez głowę, pani Luiza zamknęła księgę, któréj przepatrywanie wspólnie z nami skończyła, a ja podnosząc głowę, mimowolnie rzuciłem spojrzenie w przeciwną stronę saloniku. Mógłbym śmiało powiedziéć, że przy spojrzeniu tém wzrok mój spadł nagle z niebieskich wysokości pomiędzy najniższe sfery ziemskie. Przy jedném z krzeseł, pod ścianą umieszczonych, ujrzałem stojącą pannę Zuzannę. Niby w ciasny futerał opięta w wąską swą czarną sukienkę, pokorna kobiecina stała w postawie naprzód nieco pochylonéj, z małemi rączkami swemi splecionemi, jak zwykle, poniżéj piersi, ze zwykłym swym słodziutkim uśmiechem wśród małéj, pomarszczonéj twarzyczki. Mimowoli pomyślałem, że postać ta kobieca, którą wewnętrzne usposobienia i cały sposób życia przyoblekały piętnem najtrywialniejszych, najnikczemniejszych może cech, jakie odznaczać mogą poniżoną i poniżającą się istotę ludzką, szczególną bardzo stanowiła illustracyą tak wysoce artystycznego salonu pani Luizy. Jakież jednak było zdziwienie moje, gdy ujrzałem, iż panna Zuzanna, oczyma i całą nieledwie postacią swą, wykonała, ku mnie wyraźnie zwrócone a dziwne jakieś, znaki telegraficzne. Patrzała w twarz moję, jak w tęczę, przyczém podnosiła rudawe brwi swe, mrugała żółtemi powiekami i, nie rozplatając dłoni, jak do pacierza złożonych, wskazującym przecież palcem, z czarnéj dziurawéj rękawiczki wyglądającym, wyraźnie mi drzwi ukazywała. Pojąć nie mogłem, czego mianowicie żądała ode mnie ta kumoszka. Gdy jednak znaki telegraficzne, które mi przesyłała, nietylko nie ustawały, ale wzmagały się z każdą chwilą w sposób coraz natarczywszy i nieznośniejszy, zacząłem przypuszczać, że uboga kobiecina ma może do mnie osobisty jakiś a ważny dla niej interes, a znakami temi prosi mię, abym wyszedł co prędzéj i jéj wysłuchał. Ponieważ zresztą i tak już bawiłem u pani Luizy może dłużéj, niż wypadało, powstałem i wziąwszy kapelusz, chciałem jeszcze przed odejściem powiedziéć słów kilka względem powierzonych mi spraw majątkowych.

Zaledwie jednak wymówiłem parę wyrazów, pani Luiza przerwała mi błagalnym niemal giestem ślicznéj swéj ręki. Przytém spojrzenie jéj, zmieszane, niespokojne, pobiegło po twarzy księcia Jasia. Zrozumiałem, że mówienie w téj chwili o interesach i pieniądzach sprawiło-by jéj przykrość niewymowną. Rozmowy podobne nękały i mieszały ją zawsze, ale, gdy cichy i marzący Antinous ten obok niéj się znajdował, atmosfera, którą oddychali oboje, pozostać musiała nieskazitelnie idealną; inaczéj pani Luiza spłonęła-by chyba od wstydu albo, zalała-by się łzami nieprzezwyciężonéj żałości. Poprosiłem więc tylko, aby mi nazajutrz udzieliła swéj audyencyi, gdyż z tém, co wiedziałem dotąd, ani domyślić się nie mogłem, czego mianowicie żądała ode mnie i od czego zaczynać miałem powierzane mi dzieło regulowania jéj interesów.

– O! – zawołała, podając mi obie ręce, – chciéj pan przychodzić do mnie jak najczęściéj, nietylko jako prawnik, ale jako gość i dobry znajomy. Tu, na okropnéj pustyni téj, spotkanie kogoś, z kim rozmawiać można, jest prawdziwie dobrą szansą, któréj, wierzaj mi pan, nie wyrzekła-bym się z łatwością!

Jeżeli powitanie pani Luizy było grzeczném i pełném uprzejmego wdzięku, sposób, w jaki mię pożegnała, nazwać się już mógł śmiało serdecznym i przyjacielskim. Czułem, że blizka znajomość moja z książętami X., zbliżyła mię téż znakomicie do méj nowéj klientki, a wprawa, jaką posiadałem w mówieniu po francuzku, utworzyła pomiędzy nią a mną rodzaj moralnego braterstwa. Tak dalece prawdą jest to, w co zawsze wierzyłem, że najbliższemi ze sobą powinowatymi są ci, dla których najdroższe duchowi ludzkiemu pojęcia: prawdy, cnoty, miłości, wolności, nauki, w jednostajne przyoblekają się brzmienia.

Opuszczałem mieszkanie pani Luizy ze szczególném jakiémś zmieszaniem ciekawości i sympatycznego politowania, które-to uczucia, sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego obudziła we mnie nowa klientka moja, gdy tuż przed wschodami spotkałem się oko w oko z panną Zuzanną. Mała kobiecina opuszczała jednocześnie ze mną mieszkanie swéj dobrodziejki i tylko wychodziła z niego drzwiami innemi, przez ukryte dla innych gości pokoje i kuchnią prowadzącemi. Ujrzawszy ją, zatrzymałem się, acz z lekką niechęcią.

– Zdaje mi się, – rzekłem, – że pani życzyłaś sobie mówić ze mną. Czy masz pani do mnie jaki interes?

– Uchowaj Boże, – dygając i uśmiechając się, odrzekła kobiecina, – żadnego interesiku nie mam, chwała Bogu Najwyższemu! żadnego interesiku! Zkądże-bym znowu ja biedna kobieta interesa jakie do pana adwokata miéć mogła? Niech pan adwokat będzie łaskaw nie zatrzymywać się dla mnie, ja z panem adwokatem podejść mogę kawałeczek dróżki!

Zapowiedziane mi towarzystwo to niezbyt mię ucieszyło. Chciałem jednak dowiedziéć się znaczenia owych dawanych mi w salonie, telegraficznych znaków.

– Dlaczegóż więc pani mrugałaś na mnie i drzwi mi wskazywałaś? – zapytałem, wpół śmiejąc się, wpół z niecierpliwością, którą wzbudzały we mnie drepcące tuż obok mnie drobne kroczki kumoszki.

– Ja to zaraz panu adwokatowi dobrodziejowi wytłómaczę, – zniżając głos i przybierając tajemniczą minę, szeptała panna Zuzanna. – Niech pan adwokat nie gniewa się na mnie za to, że ja, niemądra kobiecina, ośmielę się panu dać radę. Ale pan nie zna jeszcze naszéj kochanéj pani hrabiny…

– Powiédz mi pani naprzód, – przerwałem, – dlaczego panią Wielogrońską tytułujesz hrabiną? O ile wiem, ani Żmurscy, ani Wielogrońscy, nigdy hrabiami nie byli.

Pomimo, że nie patrzałem na nią, widziałem jak małe oczki panny Zuzanny przemknęły po mojéj twarzy i złośliwie błysnęły. W mgnieniu oka jednak wzniosła je ona w górę, a splecione rączki swe także do wysokości twarzy swéj podnosząc, zawołała:

– O, panie mój! ja-bym anioła tego nietylko hrabiną, ale królową i cesarzową nazywała! Święta to pani! Aniołek niebieski! opatrzność wszystkich biednych i pociechy potrzebujących!

– No, dobrze już, dobrze, – przerwałem, – ale dlaczego pani mrugałaś na mnie?

Babina znowu nastroiła się tajemniczo.

– Widzi pan adwokat – szepnęła – ten śliczny książę Janiunio, daj jemu, Stwórco Wszechmogący, zdrowieczko i najdłuższe lata…

– No, ale cóż tedy książę Janiunio…

– Oto to, widzi pan dobrodziéj, że jak książę przychodzi z wizytą, nasza pani hrabina bardzo nie lubi, aby kto więcéj u niéj był… Ja to już tam jestem jakby domowa, ale wychodzę, zaraz wychodzę, jak tylko książę przychodzi, bo nasza hrabina nie chce wtedy miéć nikogo, broń Boże nikogo, ani z domowych, ani z gości…

Z oburzeniem spojrzałem na obłudnicę.

– Co pani wygadujesz? – rzekłem ostro, – czy pani nie wstyd…

Przerwała mi giestem pełnym przerażenia.

– Wstyd! – zawołała – a czegóż to, proszę pana adwokata dobrodzieja, wstydzić-bym się miała? Czy to ja tego anioła świętego nie kocham, jakby, nie przymierzając, samego Pana Boga. Daj Boże, ażeby wszyscy tak ją kochali i uwielbiali, jak ja! W ogień piekielny wskoczyła-bym za nią! Ale co wiem, to wiem, i panu adwokatowi powiedziéć muszę, bo nie trzeba, uchowaj Panie Boże, gorzéj jeszcze męczyć téj nieboraczki, jedyną tę jéj pociechę odbierać…

– Nie rozumiem i proszę panią… – zacząłem.

Ale stara nie pozwoliła sobie przerwać. Pomimo, że umyślnie szedłem bardzo prędko, dreptała ona obok mnie drobnemi kroczkami swemi niezmordowanie i, wyprzedzając mię nawet nieco, w twarz mi zaglądała.

– A tak, tak – mówiła daléj, ledwie mogąc od szybkiego biegu i mówienia oddech pochwycić. – Tak, tak! nieboraczka ona, sama jedniutka, jak palec… bez familii, bez opieki, niby ta dziecina biedneńka, na szeroki świat rzucona… nie dziwota, że serduszko odezwało się, i że biedaczka przywiązała się do tego ślicznego książątka, daj jemu Panie Boże, wszystko dobre… Dziecko to po prawdzie w porównaniu z nią… synem jéj może mógł-by być; ale pan dobrodziéj sam pewno wié… serce nie sługa, nie zna, co to pany…

Ostatnie wyrazy stara wymówiła na-wpół z patetycznym akcentem, na-pół z uśmiechem, który, roztwierając żółte jéj wargi, ukazał z-za nich parę czarnych, kołyszących się zębów. Widząc, że nie pozbędę się jéj inaczéj, przywołałem giestem stojącą opodal nieco dorożkę. W téjże saméj prawie chwili szybko mijała nas chodnikiem kobieta, którą téż wspólnie z całém miastem znałem i często widywałem, koleżanka panny Zuzanny, co do głównych usposobień i całego sposobu życia, tém tylko różniąca się od niéj, że, gdy panna Zuzanna wyglądała na malutką kobiecinę, pani Kuniewiczowéj nie podobna było nazwać inaczéj jak damą. Wysoka była i bardzo zgrabna, chód i ruchy miała nadzwyczaj poważne i dystyngowane, niezmiernie wiele szlachetnéj dumy w spojrzeniu i ukłonie. Ubierała się w ozdobne ogoniaste suknie, a nierzadko i w aksamitne paltoty. Na siwiejących włosach nosiła kapelusze lub czepeczki z kolorowymi wstążkami. Zarówno jak panna Zuzanna, dama ta trudniła się wyrabianiem różnych robótek ręcznych, za które, bez względu na okazałość postaci jéj, kosztowność stroju i dumną wyniosłość oblicza, naiwne a litościwe duszyczki, miasto nasze zamieszkujące, płaciły dziesięć razy wyżéj nad istotną wartość. Oprócz siatek i kołnierzyków, pani Kuniewiczowa wyrabiała jeszcze sztuczne kwiaty i inne różne ornamenta, któremi przyozdabiała miejscowe świątynie, co stawiało ją bardzo wysoko we względach arystokratyczno-klerykalnego stronnictwa, w mieście naszém istniejącego, i jak mi się zdaje, przynosiło bez porównania więcéj korzyści jéj saméj, niż chwały Panu Bogu. Powolnym, jak zwykle, krokiem i z dumnie smutną twarzą przechodząc koło nas, pani Kuniewiczowa spostrzegła plączącą się koło mnie pannę Zuzannę i pozdrowiła koleżankę wyniosłém skinieniem głowy.

 

– Byłaś dziś pani u hrabiny? – zapytała.

– Byłam, byłam, ale nie pójdę już, aż chyba wieczorem… i pani nie idź tam także…

– A to dlaczego?

– Książę jest dziś tam na obiedzie… zabawi do szóstéj… – tajemniczo szepnęła kobiecina.

Dama skinęła głową w znak zrozumienia.

– To co innego – rzekła – muszę nawet wrócić i powiedziéć pani Mięcickiéj, żeby nie szła także, bo wiem, że się wybierała.

Nie zaręczam za prawdziwość faktu tego, ale tak mi się zdawało przynajmniéj, że, mimowoli, słuchając rozmowy tych dwóch kobiet, zarumieniłem się ze wstydu. Wstydziłem się może za rodzaj ludzki. To tylko pewno, że oprócz wstydu tego, uczułem żal nad panią Luizą, którą, jak to spostrzegać zaczynałem, szarpały nielitościwie te właśnie języki, które znajdując się przy niéj, najdonośniéj chwałę jéj wyśpiewywały. Zmierzałem co prędzéj do nadjeżdżającéj dorożki. Miałem już siadać, gdy panna Zuzanna dogoniła mię jeszcze i pochwyciła za rękaw od paltota.

– Panie dobrodzieju kochany! – szeptała – nie zapominaj tylko, zlituj się, o przestrodze mojéj… jak książę Janiunio tam jest, nikt więcéj być nie powinien… Trzeba ją biedaczkę szanować.

Zniecierpliwiła mię już ostatecznie. Uwolniłem ubranie moje od uścisku jéj małéj, suchéj, ale dziwnie silnéj i żylastéj ręki, i nie pamiętam już jaką, ale wcale niegrzeczną dawszy jéj odprawę, odjechałem. Na zakręcie ulicy zobaczyłem, że panna Zuzanna stała na miejscu, na którém ją zostawiłem i uporczywie spoglądała za mną. Byłem pewny, że uczyniłem z niéj sobie śmiertelnego wroga i na myśl tę zaśmiałem się szczerze.

—–

Nazajutrz około południa otrzymałem znowu list od pani Luizy. Tym razem pisała po francuzku. Bardzo nagląco prosiła, abym przyszedł do niéj dziś jeszcze jak najprędzéj, natychmiast, ponieważ zaszedł wypadek, który przestraszył ją i zakłopotał ogromnie. Nie pisała wcale, jakiéj natury był wypadek ten, ale ze słów jéj wnosić mogłem, że było to coś dla niéj bardzo niemiłego i groźnego. Przy końcu listu prosiła mnie, abym określić chciał cyfrę wynagrodzenia pieniężnego, którego żądać będę za zajmowanie się interesami. Wzmiankę tę otoczyła tylu wstępami, przeprosinami i różnemi stylowemi floresami, iż wnosząc ze wszystkich tych nieśmiałości, ostrożności i drażliwości, myśléć-by można, że pani Luiza proponować mi ma popełnienie wielkiéj jakiéjś zbrodni, co najmniéj czynu grubijańskiego, o którym pisać nawet bardzo jest trudno, ale co mówić ustnie, to już w żaden sposób niepodobna, bez wstydu i nieprzyzwoitości. To téż pani Luiza długą i krętą przemowę swą kończyła następnemi słowami: „Chciéj pan na listowne zapytanie moje odpowiedziéć téż listownie. Kwestye podobne załatwiają się daleko lepiéj za pomocą korespondencyi, niż ustnéj rozmowy”.

Po załatwieniu spraw najpilniejszych, poszedłem do nowéj klientki mojéj, tak bardzo dnia tego, jak widać było z listu, przerażonéj i zmartwionéj. Kiedy przechodziłem dwa wielkie salony, trzeci mniejszy salonik poprzedzające, do uszu moich zaczął dolatywać bardzo donośny głosik kobiecy, jednostajnym, piskliwym tonem i z nadzwyczajną szybkością a wymownością wypowiadający, co następuje:

– Zamordowali go, jak mego ojca kocham, zamordowali go i zabili, pani hrabino! Byłam sama na sądach i wszystko słyszałam i rozbójników tych na własne moje żywe oczy widziałam. Biedny człowieczyna jechał sobie wózkiem i jednym koniem przez las. Noc ciemna, choć oko wykol! Las gęsty! Wicher dmie i szumi! W tém odezwał się w powietrzu jakiś gwizd okropny! Z za drzew wypada trzech ludzi!…

Tu usłyszałem słabiuchny wykrzyk trwogi, w którym poznałem głos pani Luizy. Piskliwy zaś głosik opowiadającéj podniósł się jeszcze o jednę nutę wyżéj i ze zdwojonym zapałem opowiadał daléj:

– Widziałam ich wszystkich trzech na moje żywe oczy, którzy siedzieli na ławie za kratkami! Chłopy wielkie jak dęby, z rozczochranemi włosami i z twarzami osmalonemi! A oczy, to jak pani hrabina mię tu żywą widzi, świecą się u nich tak, jak głownie! Aż mi gorąco robiło się w plecy od tych oczu! Wypadli z-za drzew, zatrzymali konia, zwlekli nieboraka z woza i zamordowali! Ale co oni dokazywali z nim, pani hrabino, to aż strach opowiadać! Wykłóli mu oczy, powyrywali włosy, połamali ręce…

Tu wejście moje przerwało mówiącéj, którą była pani Mięcicka, kobieta krępa, silna, ogorzała, dość młoda jeszcze, w całém mieście znana pod nazwą prawnika w spódnicy. Wdowa po urzędniku nizkiego stopnia, który, umierając, żadnego wcale funduszu nie zostawił, krzątała się ona ciągle około załatwiania różnych drobniutkich, a niekoniecznie czystych sprawek i interesików mieszczańskich, lub małoszlacheckich. Załatwianie to dokonywało się naturalnie nieinaczéj, jak za pomocą biegania do urzędników i adwokatów, proszenia, jęczenia, dowiadywania się, szperania, podsłuchiwania i szpiegowania. Zawsze jednak było wielu ludzi, którzy wierzyli sprytowi i zwinności tego pokątnego doradcy żeńskiego rodzaju i o pomoc ją w swych sprawkach prosili. Uczęszczała téż ona na sądy wszelakie z wytrwałością, niczém niezrażoną, i teraz właśnie zabawiała panią Luizę sprawozdaniem z jakiegoś posiedzenia sądowego, przy którém była obecną.

Ujrzawszy mię, pani Mięcicka zmieszała się trochę i umilkła. Adwokatów nie lubiła w ogólności, uważając ich za współzawodników swych, najniesprawiedliwiéj przez prawo protegowanych i chleb jéj odbierających. Oprócz pani Mięcickiéj, znajdowała się jeszcze w saloniku pani Kuniewiczowa, która z wyniosłą jak zwykle postawą i dumnie smutną twarzą, najbliżéj gospodyni domu siedząc, ze wzgardliwą obojętnością zdawała się słuchać tragicznych opowiadań koleżanki, i panna Zuzanna Krzaczkowska, która, na nizkim taboreciku umieszczona, wychylała z za poręczy kanapy malutką swą żółtą i pomarszczoną twarzyczkę, napiętnowaną teraz wyrazem podobnie błogiego zaciekawienia, jakiego doświadczać zwykły tłumy na widok spadających z rusztowania głów zbrodniarzy. Cała zresztą atmosfera ślicznego saloniku przesiąknięta była tajemniczą jakąś grozą, gdyż i pani Luiza, z pobladłą widocznie twarzą i szerzéj niż zwykle roztwartemi oczyma, powstała na moje przyjęcie.

– Jakaż-to okropna historya! – rzekła, podając mi rękę i giestem zapraszając, abym usiadł przy niéj na fotelu – jakaż to okropna historya tego morderstwa, o którém opowiadała nam przed chwilą pani Mięcicka. Musisz pan także znać wszystkie szczegóły téj przerażającéj zbrodni.

– Znam je wybornie – odpowiedziałem z uśmiechem – bo, zarówno jak pani Mięcicka, byłem na posiedzeniu sądowém, które sprawę tę roztrząsało. Jestem w możności nawet dokonać w opowiadaniu pani Mięcickiéj kilku poprawek. Tak naprzykład, oczy morderców nie wyglądają bynajmniéj, jak rozpalone głownie i nie smalą pleców osób, na których wzrok swój zatrzymują. Przeciwnie, są to mgliste, senne, na-pół idyotyczne oczy ludzi, którzy, pozbawieni wszelkiego umysłowego światła i wszelkiéj moralnéj dźwigni życia, czynili zło, jedynie pod wpływem instynktów, z których sami sobie zdać sprawy nie umieli. I jeżeli oczy te palić mogą boleśnie cokolwiek, to z pewnością nie plecy, ale chyba sumienie szczęśliwszych i oświeceńszych współbraci, którzy nic nie uczynili, aby oświatą i umoralnieniem okiełzać i uszlachetnić złe ich instynkta. Oprócz tego upewnić mogę panią, że nie było tam ani oczu wykłótych, ani włosów powyrywanych, ani rąk połamanych, ani żadnych tym podobnych okropności. Było jedno tylko uderzenie toporem w głowę, ale to wystarczyło zupełnie, aby odjąć życie nieszczęśliwemu podróżnemu.

Poprawki te moje zostały przez całe obecne towarzystwo jak najgorzéj przyjęte. Pani Mięcicka sponsowiała z gniewu a może i ze wstydu, żem bujną jéj improwizacyą w krainę mytów spychał, i szybkiém wejrzeniem porozumiała się z koleżankami, które, każda po swojemu, wstrząsnęły głowami i mrugały powiekami w znak obrazy i śmiertelnego ku mnie wstrętu. Ale i sama pani Luiza zdawała się być z poprawek moich wcale niezadowoloną. Uproszczona w ten sposób zbrodnia przestawała draźnić jéj nerwy i dostarczać pokarmu dla jéj wyobraźni. Oczy zbójców, mętne i na-pół idyotyczne, były oczyma daleko prozaiczniejszemi od rozpalonych głowni pani Mięcickiéj, a jedno tylko uderzenie toporem w głowę sprowadzało wersyą całą z wysokości potwornych, wstrząsających okrucieństw, na poziomy zbrodni, spełnionéj w sposób ordynaryjny i zupełnie pierwotny.

– Myślę jednak – rzekłem – że zmartwienie i przerażenie, o których dziś w liście pani wyczytałem, miały źródło w czém inném, niż w doszłych do pani wiadomościach o owém morderstwie…

– O! zupełnie w czém inném! – odpowiedziała pani Luiza. – Nie wyobrazi pan sobie, jak przykrém wrażeniem dzień dziś rozpoczęłam. Zaledwie obudziłam się, wręczyli mi jakieś pismo…

Tu pani Luiza powstała i zbliżyła się do stojącego w rogu salonu ślicznego różanego biureczka, na którém wielkiemi urzędowemi pieczęciami zaopatrzony, spoczywał arkusz grubego papieru. Pani Luiza wzięła papier ten w dwa palce tak zupełnie, jakby brała w rękę albo rozpalone żelazo, albo wstrętliwie ślizką ropuchę.

– Nie wyobrazi pan sobie – rzekła, podając mi ten przedmiot obrzydzenia swego – jak byłam przestraszoną i zakłopotaną, pismo to otrzymując. Nie umiem go przeczytać, gdyż pismo jest w nieznanym mi języku. Wiem jednak z góry, że musi to być coś bardzo przykrego dla mnie, coś, co może ostatecznie już zrujnuje mię, albo przynajmniéj nieznośnych nabawi kłopotów. Chciéj mię pan nie oszczędzać i powiedziéć szczerze, co to takiego. Jestem przygotowaną na rzeczy najgorsze.

Gdy pani Luiza to mówiła, trzy obecne kobiety zdawały się całe swe dusze na ustach jéj zawieszać. Ciężkie westchnienia wydzierały się z ich piersi, a głowy ich kołysały się, wybijając niby do słów jéj takt żałosny.

– Oj, te kruczki! te kruczki! przyczepki! zdzierstwa! – jęczała pani Mięcicka – znam ja je dobrze i umiem sobie z niemi radzić, ale dla takiéj delikatnéj osoby, jak pani hrabina, musi to być ciężar nad siły!

– Okropny ciężar! moja kochana pani Mięcicka! – potwierdziła z cicha pani Luiza, osuwając się na kanapę.

– Co to jest, kiedy kobieta zostanie samą na świecie, a takich aniołów, jak pani hrabina, mało. Niéma więc czemu dziwić się, że szatani anioła na wszystkie strony szarpią! – z poważną boleścią w głosie i na twarzy zawyrokowała pani Kuniewiczowa.

Ja tymczasem przebiegłem oczyma tak fatalne dla pani Luizy pismo i nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.

– Łaskawa pani! – rzekłem – rzecz ta jest tak drobną, iż przez omyłkę tylko zapewne zakomunikowaną została pani, nie zaś miejscowéj dóbr jéj administracyi.

– Okropna omyłka! – szepnęła pani Luiza. – Ale cóż to jest au nom du Ciel, Monsieur, czego ci ludzie chcą ode mnie?

– Ci ludzie – rzekłem – uwiadamiają panią, że jeden z mostów, na gruntach jéj istniejących, zepsuty został, i że według przepisów administracyjnych obowiązaną pani jesteś dostarczyć z lasów swych drzewa dla jego naprawy…

– Mon Dieu! – z ogromną ulgą w głosie, szepnęła pani Luiza – możnaż podobnemi drobnostkami dręczyć i kłopotać ludzi! Myślałam doprawdy, że idzie tu o cały mój majątek!

– Ależ to okrucieństwo prawdziwe, ażeby tak nie miéć względu na słabe nerwy i delikatne zdrowie pani hrabiny! – jęknęła, składając dłonie, pani Mięcicka.

– To dopiéro rozbójniki, katy, ludożercy! – oburzała się panna Zuzanna.

– Albo to teraźniejszy świat szanuje cokolwiek? albo to dla teraźniejszych ludzi dama wysoko urodzona znaczy cokolwiek? – z goryczą wypowiedziała pani Kuniewiczowa.

Pani Luiza siedziała chwilę z oczyma przysłonionemi.

 

– Doprawdy – rzekła, podnosząc głowę i ze zmieszaniem pełném wdzięku patrząc na mnie – wstydzę się doprawdy, że przyjmuję pana w dziwném usposobieniu. Ale oprócz tego okropnego pisma miałam dziś jeszcze jedno bardzo dotkliwe zmartwienie…

– Z innéj strony znowu – dodała, podnosząc się z kanapy i uśmiechając się – mam téż i pociechy moje… chciéj pan zobaczyć moję wczorajszą i dzisiejszą robotę…

Wskazywała mi niewielkich rozmiarów obraz, w złocone ramy oprawny, a przed sztalugami malarskiemi, u okna stojącemi, na podniesieniu umieszczony.

– Obraz ten – rzekła – należy do księcia Jana! Robię z niego dla siebie kopią. Co za cudowny krajobraz! nie prawdaż?

Był to wizerunek dość wdzięcznego kątka ziemi. Wśród zielonéj łączki, w głębokim rozdole ścielącéj się, stała chatka wieśniacza, smętnemi jodłami ocieniona. Dokoła osłaniały ją obrosłe lasem góry i nagie piętrzące się skały, w dalekiéj perspektywie płynął kręty strumyk, a w górze przeciągały po błękitach stada drobnych chmur białych.

Widziałem i uznawałem, że był to krajobraz dość ładny, biegłym bardzo i subtelnym pęzlem wykonany. Jakim sposobem przecież stanowić on mógł dla pani Luizy pociechę w jéj strapieniach? nie rozumiałem. Wytłómaczyła mi to sama.

– Nie prawdaż? – rzekła – jaka cisza niezmącona, jaka nieskalana niewinność wieje z krajobrazu tego, przedstawiającego zapadły, górami zakryty kątek ziemi! Nic niéma dla mnie ponętniejszego nad dziką, samotną naturę; za niczém bardziéj nie tęsknię, jak za tą pierwotną prostotą życia, która, wobec podbojów dzisiejszéj cywilizacyi naszéj, gdzie niegdzie już tylko pozostała, niby na świadectwo minionych złotych wieków ludzkości.

– Wierzaj mi pan – dodała po chwili ciszéj, – że była-bym najszczęśliwszą, gdy-bym gdziekolwiek na świecie posiadała chatkę podobną i żyć w niéj mogła, nieznana światu i wzajem go nieznająca!

Gdy mówiła to, usta jéj drżały trochę, a oczy wpatrywały się wciąż w jeden punkt obrazu. Poszedłem za kierunkiem jéj wzroku i spostrzegłem pewien szczegół krajobrazu, którego dotąd nie zauważyłem. Była nim w niewyraźnych zarysach, za mgłą jakby i na najdalszym planie ukazana para ludzi, górali jak się zdawało, którzy, stojąc nad strumykiem czerpali wodę, czy zrywali kwiaty, czy téż może innemu jakiemuś, równie sielskiemu, oddawali się zajęciu. Byli to nieśmiertelni owi i niezbędni snadź, tak w krajobrazach, jak w romansach: Numa i Pompiliusz. W mojém wyobrażeniu idyliczna para ta szkodziła raczéj obrazowi, niż go przyozdabiała. Przypomniały mi się na jéj widok sielanki Floryana i królowe z XVIII wieku, przebierające się za pasterki i dojące krowy. Ale inaczéj wcale rzecz tę rozumiała pani Luiza. Dla niéj Numa i Pompiliusz stanowili niezbędną okrasę, a może nawet i główną osnowę tak każdego dzieła sztuki, jak i wszelkiego ludzkiego istnienia. W olbrzymim poemacie włoskim uwielbiała najżywiéj Danta i Beatryczę; wśród krajobrazu górskiego, wzrok jéj najsilniéj przykuwali do siebie pasterz i pasterka.

– Czy mogę teraz spojrzéć na kopią? – zapytałem.

Zawahała się chwilę i zarumieniła trochę. W ogólności rumieniła się często, co nadawało chwilami przywiędłéj nieco jéj twarzy pozór świeżéj i skromnéj dziewiczości.

Odsłoniła jednak robotę na stalugach umieszczoną. Malowała wprawnie i z wielką znajomością sztuki, ale przeniewierzała się oryginałowi, który naśladować chciała. Para pasterzy, usunięta na oryginale w najdalszą głąb’ perspektywy, występowała w niéj na plan bliższy, w znacznie powiększonych rozmiarach. Co więcéj, rysy pasterza przypominały w sposób uderzający, ściągłą, gorąco bladą, twarz pewnego znajomego mi, utytułowanego Antinousa.

Wiele jeszcze potém i w sposób bardzo uroczy pani Luiza mówiła mi o nieporównanie pięknych widokach górskich, które widywała w Szwajcaryi i południowéj Francyi. Wyobraźnia jéj zatrzymywała się najchętniéj śród dzikich samotnych zakątków ziemi, tuliła się pomiędzy wysokie, świat gwarny zakrywające skały, zawisała nad umajonemi dzikim bluszczem dachami nizkich ubogich chatek, i na tle tém lekkiemi a żywemi rysami malowała obrazy jakiegoś fantastycznego Edenu. O bogactwie, o konforcie, o sprzętach miękkich i atłasem obitych, o malutkich fotelikach palisandrowych, jedwabnych firankach i wieszadłach, układanych kunsztownie z jelenich rogów – o tém wszystkiém słowem, co przepełniało mieszkanie pani Luizy, w obrazach tych, przez wyobraźnią jéj malowanych, najlżejszéj nie było wzmianki. Panowała wśród nich prostota zupełna, pierwotna niemal prostota ubóztwa, a oprócz prostoty jeszcze było tam wiele ciszy, poezyi, niewinności i, jak już sam domyślałem się, samotności we dwoje. Cokolwiekbądź, pani Luiza, raz wpadłszy na jakikolwiek ulubiony sobie temat, stawała się prawdziwie wymowną. Z ożywionych rysów jéj twarzy, z blasku, którym zapalało się jéj oko, z trafności i subtelności jéj wyrażeń, poznać można było wtedy, że umysł jéj był z natury żywy, pojętny, zdolny do szlachetnych, acz niezmiernie jednostronnych, zapałów i uniesień.

Z tém wszystkiém wizyta moja, jakkolwiek przeciągnęła się dość długo, stała się dla interesów bezpłodniejszą jeszcze od poprzedzającéj. Dnia tego stanowczém już było niepodobieństwem skłonić panią Luizę do mówienia o rzeczach, tyczących się jéj spraw majątkowych. Zacząłem spostrzegać, iż zadanie, które przyjąłem na siebie, trudniejszém będzie do spełnienia, niż mniemałem z razu, i że pochłonie mi ono więcéj czasu, niż go bez szkody dla innych zajęć moich ofiarować mogłem. Ale pani Luiza nic wcale o czasie i wysokiéj cenie jego nie wiedziała i wiedzieć nie chciała. Kiedy na uprzejme zaproszenia jéj odpowiedziałem, że pomimo prawdziwéj przyjemności, jaką znajduję w jéj towarzystwie, nie będę mógł z powodu braku czasu, bywać u niéj codziennie, zawołała z prześlicznym uśmiechem:

– Oh, mon Dieu! nie wiem doprawdy, co panowie zwykle z tym swoim czasem czynicie! Życie jest jednak tak długie, tak nieskończenie długie…

– Myślałem zawsze, – rzekłem, – że jest ono, przeciwnie, zbyt krótkiém dla wszystkiego, co człowiek myślący pragnął by, a może i mógł-by zdziałać na świecie.

– Musisz pan być bardzo szczęśliwym, jeżeli życie wydaje mu się krótkiém.

– W istocie, – odpowiedziałem, – nie uznaję siebie wcale za człowieka nieszczęśliwego. Mam rodzinę, którą kocham, i zajęcia, w których zużytkować mogę siły mego umysłu i dni mego życia, nie bez korzyści dla siebie i innych.

Patrzała na mnie z zamyśleniem.

– Doprawdy? – wymówiła zwolna. – To dziwne! myślałam zawsze i myślę, że szczęścia niéma wcale na ziemi… Wszakże, – dodała prędko, – skoro pan masz rodzinę, którą kochasz i przez którą wzajem kochanym jesteś, wierzę, iż możesz pan uczuwać się szczęśliwym…

– Chciéj pani koniecznie do tego zadowolenia serca dodać zawód mój, który zadawalnia mi umysł i sumienie.

Uśmiechnęła się.

– Nie mogę w żaden sposób uczynić tego, – rzekła. – Nie pojmuję bowiem, jakim sposobem zawód, mający do czynienia z kodexami, procesami i różnemi pieniężnemi albo zbrodniczemi sprawami, stanowić może integralną część czyjegokolwiek szczęścia!

– I nie przypuszczasz pani, że w zawodzie tym odkryć można stronę filozoficzną, która, rozszerzając widnokręgi jego i uszlachetniając treść, czyni go wysoce zajmującym i pożytecznym…

Zaśmiała się srebrzyście i nieco filuternie.

– Filozofia kodexów i procesów! – zawołała. – Rzecz to nowa i najzupełniéj niepojęta dla mnie. Przebacz pan, ale w nią uwierzyć nie mogę.

– A w filozofią nauk przyrodniczych, czy nie wierzysz pani również, jak w filozofią prawa?

– Nie wierzę w nią bardziéj jeszcze. Nauki przyrodnicze… to suchy zbiór faktów, odnoszących się do zwierząt i kamieni. Nie może w nich być ani filozofii, ani poezyi żadnéj.

Weitere Bücher von diesem Autor