Kostenlos

Silny Samson

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Tak, w niezapomniane dla niéj te wieczory, Cipa była szczęśliwą, dumną i wesołą. Zapominała o sklepiku, o wierzycielach, o progach, przy których stawały bolejące jéj nogi; o schodach, na których brakło jéj oddechu, o kucharkach niegrzecznych i rywalkach niegodziwych, stróżach porządku publicznego i wszystkich zmartwieniach swych, a myślała tylko: „Aj! jaki on piękny! i jaki on delikatny! i jak on pięknie śpiewa! jak jego ludzie szanują!” Czasem dodawała: „Pan Bóg łaskaw na mnie! dał mi szczęście!”

Próby ciągnęły się niekiedy do godziny piérwszéj i drugiéj po północy, ale Cipa ani na chwilę oczu do snu nie zamykała. Starał się także nie zamykać ich nabożny Enoch, siedzący w zwykłym kąciku, z burym kotem w objęciach; ale powieki kleiły mu się mimowolnie, a czapczyna zsuwała się na tył głowy, coraz to, wśród drzémania, uderzającéj o ścianę. Co do innych dzieci: Liba leżała na wysokościach matczynych pierzyn, z szeroko wciąż rozwartemi oczyma, z warkoczykiem, który rozplatał się z wolna i opuszczał na bladą jéj twarz pasma lnianych włosów; Esterka usypiała twardo za plecami ojca, rozciągnięta na stole, z pod którego wyglądały stopy i białe tasiemki śpiącego tuż Mendelka. Lejzorek budził się czasem i łączył swój ultra-alt z głosami śpiewaków, ale w tych uroczystych chwilach nikt już na niego nie zważał.

*

Purym! Purym! Przed nie wiem już ilu tysiącami lat, okrutny Haman, minister króla Ahaswerusa, umyślił wytępić cały lud izraelski, uratowali go: Mardocheusz – mądrością swą, i królowa Ester – swą pięknością i dobrocią. Haman został powieszony, a lud izraelski zbawiony od zaguby, i oto aż po dziś dzień lud ten obchodzi rocznicę uratowania swego z radością taką, jak gdyby była nie dwutysięczną którąś tam, ale pierwszą lub drugą, a na pamiątkę Hamanowego powieszenia wypieka ciasta kształtu osobliwego, zwane Hamantasze.

Purym! Purym! Wszyscy izraelici miasta Ongrodu porwani są wirem radości i wesołości nadzwyczajnéj. Od starców aż do dzieci, od bogaczy do nędzarzy cieszą się wszyscy. (Tylko Rotszyldowie i owi inni bankierowie bodaj że już nie cieszą się!) W każdym domu i domku toczą się w dniu tym długie, rozrzewnione rozmowy o pięknéj i dobréj, ach! jak dobréj, królowéj Esterze! Wszędzie błogosławią imię jéj i imię mądrego Mardocheusza. Szczęśliwi ludzie, ten Mardocheusz i ta Ester! We wnętrznościach ziemi zniknęły aż do ostatniego atomu prochy ich, a pamięć ich błogosławioną jest dziś jeszcze przez miliony serc, i jakich jeszcze serc! oto takich, które nic czułego, nic szlachetnego, nic wspaniałego pojąć ni odczuć nie umieją. Serca te, nizkie, samolubne, niewdzięczne, – z radością, rozrzewnieniem i czułą wdzięcznością, po raz dwutysiączny któryś tam, obchodzą święta dobroczyńców swych i zbawicieli.

O! serca nizkie, samolubne, niewdzięczne! że jest w was zasób niewyczerpany czułości i wdzięczności, niech świadczą o tém Ester i Mardocheusz!

Szymszel cieszy się wraz z innymi, i przez dzień cały błogosławi Esterę i Mardocheusza, lecz radość jego zmąconą jest nieco uczuciem uroczystego lęku, którego doświadcza, nie przed publicznością, wobec któréj ma wystąpić, lecz przed wielkością i ważnością przyjętego na siebie zadania.

Gdyby, przedstawiając ludowi tak wielkiego męża, jakim był Samson, ubliżył w czémkolwiek pamięci męża tego, obarczył-by sumienie swe grzechem ciężkim. Nie, on musi być pięknym, wielkim, potężnym, tak jak był tamten! On czuje nawet, że już mu w piersi zbierają fale uczuć jakichś, nigdy przedtém niezaznanych, że pragnienia jakieś potężne, niby tęsknoty, żale i radości nieokreślone rozpierają mu serce, które, w miarę jak zbliża się wieczór, uderza coraz silniéj i rośnie, rośnie tak, jakby stawało się coraz szerszém. Przez cały dzień nie mówi nic do Cipy; chciałby mówić, ale nie może.

A Cipa płacze.

Jakże nie ma płakać, skoro w teatrze być i męża na scenie występującego widziéć nie będzie mogła. Na cały wieczór jest zamówioną do pewnéj pani, która jéj usług potrzebuje koniecznie. Przytém i sklepiku pilnować będzie trzeba w porze, w któréj nikt z pewnością wyręczyć jéj w tém nie zechce. Płacze tedy Cipa, biegając, jak zwykle, tu i tam po ulicach, albo w niemocy i żalu siedząc za kontoarem.

Popłakuje téż Liba, krzątając się około gospodarstwa. Ona także nie pójdzie do teatru, gdyż sukienka, którą ma na sobie, jest jedyną jéj sukienką, a że rozpada się w kawałki (w czém ją aż nadto wiernie naśladują buciki), Libie nie sposób ukazać się pomiędzy ludźmi.

Nabożny Enoch za to obojętnym okazuje się na uroczystość wieczorną, a nawet, mając jéj wiele do zarzucenia z punktu ścisłéj ortodoxyi religijnéj, dobrowolnie postanawia nie wydalać się z domu.

Esterka za to i Mendele wybierają się na teatr od najwcześniejszego rana, i tylko czekają chwili, w któréj dzieci sąsiadów (blacharza i malarza szyldów) wybiorą się w drogę, aby pójść w ich ślady. W tym celu Liba prawie jeszcze o świcie obuła małą siostrę w błękitne atłasowe trzewiczki (pocerowane białemi nićmi i związane szaremi sznurkami) i, o ile możności, ukryła białe tasiemki za różowy spencerek Mendelka. Lecz dzień miał się już ku końcowi, a ani ojciec nie opuszczał jeszcze domu, ani dzieci Mowszy nie udawały się w drogę. Przy końcu dnia dopiéro, Szymszel, po długiéj i żarliwéj modlitwie, powolnym krokiem, głęboko zadumany, opuszcza izbę. Za nim, krok w krok, trzymając się za ręce, idą Esterka i Mendele.

W téj-że chwili otwierają się z trzaskiem drzwi domku, stojącego w głębi podwórka, i wypada z niego szumne towarzystwo, złożone z dziewcząt i chłopców, dzieci Mowszy i Icka.

Esterka i Mendelek wydają okrzyk tryumfu. Opuszczają ojca (źle czynią! ) i przyłączają się do gromady małych sąsiadów. Ale mali sąsiedzi są wszyscy starsi od nich, dłuższe mają nogi i szersze kroki stawiają. Przytém weseli są niezmiernie, bo poubierali się w stroje prawdziwie świetne (dziewczynki szczególniéj jaśnieją całe od świeżo wypranych perkalikowych sukienek i czerwonych chusteczek, okrywających ich głowy), biegną zatém bardzo szybko, z krzykiem, śmiechami i gonitwami, a nie myślą wcale zważać na dwoje malutkich istot, które śpieszą za niemi co siły i tchu, z rozognionemi twarzami i ognistemi włosy, miotanemi przez zimowe wiatry. Nie widzą, ani spostrzegają, że błękitne buciki Esterki grzęzną w śniegu, ale tak grzęzną, że wydobyć je bardzo trudno, i że jarmułka Mendelka wciąż spada mu z głowy.

Dla tych bucików i dla téj jarmułki muszą wciąż się zatrzymywać, przytém i tasiemki te… wymknęły się znów jakoś z pod spencerka i utrudniają i tak już plączące się kroki Mendelka. A tu kompania wesoła i świetna oddala się coraz, oddala… oto już końca zaułka dobiegła… oto już sunie szybko po obszernéj i śniegiem okrytéj, przestrzeni bulwaru…

Esterka i Mendele dobywają sił ostatnich, dosięgają téż kresu zaułka. Lecz gdzież są ci, którzy krokami ich mieli kierować? Niéma już ich na bulwarze. Rzucili się snadź w boczną ulicę jakąś… zniknęli!

Cóż? iść tak samym, tak we dwoje? Dobrze-by było, ależ…

Przed oczyma téj drobnéj pary, która znowu ujęła się za ręce i stoi u wnijścia do zaułka, rozlegają się niezmierzone, nieskończone przestworza bulwaru.

Co za ogrom! a w dodatku nieznany! Wiek ich sprawił, iż nigdy tu jeszcze nie byli. Jakże teraz w te obce puszczą się krainy? I zresztą, chociaż-by nawet przebyli tę rozległą równinę, kędy daléj skierują swe kroki? Ze wszystkich stron równiny otwierają się długie, przepaściste wąwozy, a turkot w nich i hałas taki straszny! Który właściwie z tych wąwozów prowadzi do miejsca, będącego upragnionym celem ich podróży? Nie mając o tém najmniejszego pojęcia, cóż więc uczynią?

Rzecz prosta. Po długiém, nieruchomém staniu i patrzeniu, Esterka ściska swe obie piąstki i przykłada je do oczu, z których wytryska prawdziwa fontanna łez. Mendele naśladuje ją w zupełności, z tą tylko różnicą, że żałośnie i rozdzierająco krzyczéć zaczyna: Tatele! Esterka, jako starsza, wié dobrze, iż ojciec usłyszéć ich nie może, bo już jest gdzieś daleko… daleko, ale matka bliżéj. Poprawia więc brata i krzyczy: Mamele! Z wołaniem tém i z piąstkami przy oczach, odwracają się i idą znowu zaułkiem ku domowi…

W téj saméj prawie chwili Szymszel, niewiedzący nic wcale o zgryzocie, która dotknęła dwie jego pociechy, wchodzi do teatralnéj garderoby…

Tu pełno, gwarno i ponsowo, bardzo ponsowo. Ponsowość bije szczególniéj od Mowszy, malarza szyldów, który przechadza się po garderobie w pełnym teatralnym swym stroju, przywdzianym już od południa. Barczysty, silny, z nerwami zahartowanemi i muskułami, rozwiniętemi ciężką fizyczną pracą. Mowsza jest daleko mniéj wrażliwym i skrupulatnym od Szymszela. Przytém, jako cesarz filistyński, nie czuje on na barkach swych zbyt ciężkiéj odpowiedzialności, polegającéj na potrzebie obudzenia czci i sympatyi ludu. Wesołym tedy czuje się i pełnym dobrych myśli. Widać od razu, że stał się duszą przedsięwzięcia całego.

Wygląda téż wcale pokaźnie, jak na monarchę wielkiego państwa przystoi. Ubiór jego składa się z ponsowych, jak krew, inexprimablów i takiéj-że bluzy, przepasanéj złotym galonem. Złota korona z ponsowemi centkami wieńczy mu głowę, a u pasa wisi pałasz prawdziwy, wyproszony i wypłukany u jakiegoś wojskowego niższéj rangi. Mowsza jest cały tak ponsowy, że ktoś, nieznający się na rzeczy, mógł-by mniemać, iż grać on ma rolę średniowiecznego kata.

W gruncie jednak, strój to istotnie monarszy, i monarszo téż wygląda oblicze Mowszy, zaopatrzone we wspaniały, kartonowy nos, potężne, węglowo-czarne wąsy, i również czarną, śpiczastą brodę, „à la Napoléon”. Przechadza się po garderobie od kilku już godzin, pałaszem pobrzękuje, z cicha nuci a głośno i energicznie kieruje należytém umundurowaniem wojska swego. Armia to nielada: składa się z czterech szeregowców i jednego dowódzcy.

Dowódzca, przytém zausznik i piérwszy minister władcy, Icek blacharz, jaśnieje cały od żółtego kaftana, usianego srebrnemi blaszkami. Z natury jest on brunetem, ale że brunetami są téż Samson i filistyński cesarz, on zatém, dla rozmaitości, włożył na głowę perukę, rudą jak ogień, którą przystroił leciuchną rogatywką, tak zieloną, jak trawa w maju. Szeregowcy skromniejsze mają stroje, zawsze jednak o tyle wytworne, że ogólném wyglądaniem swém przynoszą zaszczyt swemu władcy.

 

Wszyscy ci rycerze, jak przystoi rycerzom, wcześnie bardzo przysposobili się do stanięcia na placu boju. Ale Dalila, jako dama, nie jest jeszcze gotową.

Tam, w kątku garderoby, gdzie tak wiele natłoczyło się osób i taki panuje gwar, połączony z jękiem, Mejerek, syn Josiela kuśnierza, ledwie nie mdleje ze wstydu i tajemnéj radości, gdy mu na krynolinę olbrzymich rozmiarów wkładają suknią błękitną, a w perukę, spływającą mu na plecy wełnistemi lokami, upinają dwie ogromne, płaskie, ponsowe róże. Twarz Mejerka pulchna, dziecinna jeszcze prawie, ponsową jest jak te róże; wielkie ręce jego (które od lat już wielu dzielnie dopomagają ojcu w kuśnierskich robotach) z głębokiém zdumieniem wtłaczają się w paliowe rękawiczki, a z głębszém jeszcze ujmują podawany mu wachlarzyk z różowéj materyi. W paliowych rękawiczkach i z wachlarzykiem, Mejerek przyciska się plecami do ściany i stoi prost, sztywno, a ubierające go osoby (płci męzkiéj naturalnie), z cesarzem filistyńskim włącznie, odstępują o kroków kilka, oglądają go z téj odległości od stóp do głowy, i jednogłośne, a pełne zadowolenia, wyrażają twierdzenie: „ładna dama”.

W téj chwili wchodzi Szymszel. Garderobę zalega cisza, znak uszanowania. Nie przerywa jéj Szymszel ani jedném słowem. Zbliża się do stołu, na którym złożony jest jego teatralny kostium i zaczyna przywdziewać go z tak uroczystym wyrazem twarzy i takiém skupieniem ducha, z jakiemi zwykle przywdziewa przed modlitwą tałes i tefilę.

Pora téż już wielka, aby artyści ukończyli swoje toalety. Sala teatralna kipi niecierpliwością zgromadzonych w niéj widzów.

Jaka to sala! gdzie ona znajduje się i jakim sposobem zdobyła ją sobie na wieczór dzisiejszy kompania amatorów? Długo-by opowiadać! Trudności, kłopotów i męczarni wszelakich było z nią niemało. Koniec końców jednak, istniała ona, a wiodła ku niéj z ulicy wielka pieczara, alias sień, w któréj mrocznych i mglistych głębinach, przy świetle łojowéj świeczki ustawiono bufet, dźwigający na sobie znakomitą obfitość lepkich i miernie ponętnych cukierków, czarnych, jak noc, makagig, nadgniłych jabłek i t. p.

Pieczarą tą płynęły tłumy, płynęły, płynęły, aż wpłynęły do sali bardzo wązkiéj, a niezmiernie długiéj, z podłogą, ku dogodzeniu widzom, okrytą spadzisto ułożonemi klocami drzewa. Kloce te posiadały powierzchnię pół-okrągłą, nie można więc powiedziéć, aby stanie na nich przedstawiało warunki zupełnego komfortu. Przy odrobinie złéj woli, znalazło-by się téż coś do zarzucenia i oświetleniu; było ono bowiem urządzone w ten sposób, iż oświecało tylko ścianę i kilka ławek, najbliżéj sceny stojących, a przeznaczonych dla najwyższych sfer społecznych, pozostawiając głębie sali w mrokach, ciemnych jak rozpacz.

Orkiestry nie było wcale żadnéj (jakkolwiek sztuka, wybrana do grania, jest operą), ale na miejscu, gdzie pospolicie znajduje się orkiestra, stało krzesło, a na niém siedział Josiel, kuśnierz. Siedział on z twarzą, zwróconą nie ku scenie, lecz ku publiczności, nie artystami bowiem tym razem, lecz publicznością miał dyrygować. Artyści, umiejący doskonale swe role, zwłaszcza przy pomocy i dozorze energicznego i przytomnego Mowszy (cesarza filistyńskiego), dadzą sobie radę wybornie.

Ale publiczność – żywioł to burzliwy i niekarny.

W celu więc właśnie regulowania nieprawidłowych częstokroć ruchów publiczności, Josiel, reżyser, usiadł na miéjscu tém, gdzie zazwyczaj bywa orkiestra…

I teraz także ludzie, stojący na pół-okrągłych klocach, zaczynają poruszać się i szemrać z niecierpliwością widoczną… minuta jeszcze, a wybuchną wrzawą ogłuszającą. Lecz za szerokiemi plecami Josiela podnosi się kurtyna… a głośne szemrania milkną, jak zaklęte, a śród téj ciszy grobowéj rozlega się przeciągłe, groźne, po kilkakroć powtórzone, ryczenie lwa…

Scena przedstawia pustynią.

W głębi kilka palm rysuje się wśród tła mglistego. Oaza to zapewne, a z oazy téj wychodzi lew potężnych rozmiarów, orzechowego koloru, i z bardzo błyszczącemi oczyma. Król pustyni niedarmo wydał ów ryk straszliwy. Ma on węch wprawny i poczuł snadź zbliżenie się człowieka.

Ale otóż i ów człowiek.

Wychodzi on, tak jak i lew, z pomiędzy palm, tylko z przeciwnéj strony. Domyślamy się, iż jest to Samson.

Ale byłże-by to Szymszel?

Co za metamorfoza! Cipa sama, gdyby tu była, nie poznała-by męża swego: wydaje się wyższym, mężniejszym; strój jego, którego kompozycyą sam kierował, niepozbawiony jest blasku i powagi. Składa go suknia szkarłatna, olśniewająca złotemi wyszywaniami, i biały, fałdzisty płaszcz, na który spływa las włosów, czarnych jak noc, a długich do pasa. Piersi Samsona okryte są całe dyamentowym naszyjnikiem, a na głowie dźwiga hełm złocisty, z wielkim pióropuszem, zdobnym w dyamenty.

Nie mogę tego utaić przed państwem, że wszystko to złoto jest szychem, a dyamenty, – to blaszki i paciorki. Ale nic niéma sfałszowanego w obliczu Samsona: powaga i męztwo, które malują się na niém, najczystszéj są wody. Znać, że artysta wchłonął w siebie rolę swą tak zupełnie, iż zidentyfikował się z osobą, którą miał przedstawiać.

Śmiały i pewny swéj siły, postępuje on ku królowi pustyni, i błyszczący wzrok jego spotyka spokojném, trochę nawet szyderskiém okiem. Król pustyni, zdumiony tą zuchwałością, podnosi się i staje na tylnych łapach, (Mowsza, przysiadłszy za kulisami, pociąga sznurek, okręcony około tylnych łap króla pustyni) i wydaje ryk przeciągły, straszny, (co za potężne płuca miewają czasem malarze szyldów! ) który to ryk słysząc, publiczność truchleje i odetchnąć nie śmié; ale Samsona nic nie przeraża. Jednym podskokiem przesadza on scenę, i zanim przebrzmiał wielki krzyk przerażenia, grozą sytuacyi wydarty z łona widzów, rozdziera króla pustyni na dwie równiuteńkie połowy.

– Brawo, brawo, brawo, – wołają na ławkach wyższe sfery, a z mroków, w których pogrążone są sfery zwyczajne, odzywają się głosy, radości i tryumfu pełne, a tak wrzaskliwe, że Josiel, kuśnierz, powstaje z miejsca swego, i obiema rękoma machając ku mrokom, woła: – Sztill!

Mroki zapadają w ciszę, a Samson, stojąc u brzegu sceny, ukazuje widzom plaster miodu, znaleziony w paszczęce rozdartego lwa, tego lwa nieszczęśliwego, którego dwie połowy leżą z dala od siebie, z oczyma, po śmierci, jak za życia, przeraźliwie błyszczącemi.

Ukazując widzom plaster miodu, Samson całą twarz ma obleczoną wyrazem więcéj niż miodowéj, niebiańskiéj słodyczy. Rozedrzéć lwa, zdumiewającą w istocie musiało być niespodzianką dla Szymszela, który dotąd ani przeczuwał w sobie sił podobnych. Widać, że radość wielka napełnia mu pierś, która podnosi się szerokim, silnym oddechem, i z któréj téż wybucha po chwili pieśń chluby i wesela.

Głos jego jest pięknym, szerokim i dość wyrobionym tenorem.

Pomimo niezupełnie doskonałych warunków akustyki, dźwięki tego głosu napełniają salę od krańca do krańca, a tak są przejmujące i czyste, tak pełnym, wezbranym, płyną strumieniem, że nawet wyższe sfery słuchają ich z przyjemnością nieudaną wcale, a co się tycze sfer zwyczajnych, utopionych w mroku, te, po opadnięciu zasłony, wybuchają tak wielkim entuzyazmem, iż Josiel-reżyser długo i mozolnie pracować musi nad jakiém takiém uregulowaniem tego publicznego ruchu, grożącego doszczętném zniszczeniem wszelkich prawideł porządku.

Odsłona druga nie wiele się różni od pierwszéj co do treści, ale forma, w jakiéj się objawia, jest wcale inną.

Spostrzegamy niwę, zarosłą zbożem.

Jest tam, conajmniéj pięćdziesiąt ździebeł słomy, stojącéj w postawie prostéj i w przyzwoitéj od siebie odległości.

Nad zbożem stoi Samson i śpiewa.

Ze śpiewu tego dowiadujemy się, że niwy te są filistyńskie, a on zniszczyć je zamierza. Jakoż, zaledwie skończył śpiewanie swojéj aryi, nabrzmiałéj srogą ku filistynom nienawiścią, wśród zboża z szybkością błyskawicy przebiegać zaczęły rude lisy (tym razem nietylko już Mowsza, ale i zausznik jego, Icko, i jeden z szeregowców, pociągali pewne, im tylko wiadome, sznury).

Za lisami zaś tuż zabłysły ogniki sine i purpurowe, które paliły się dość długo, aż zgasły i napełniły tak scenę, jak salę całą, gęstym dymem i silnym zapachem siarki.

Sfery wyższe, siedzące bliżéj owego pożaru i ulatującego zeń dymu siarczanego, nie dały tym razem żadnego aplauzu, bo zakrztusiły się silnie i na długo, lecz w mrokach panowała radość wielka, któréj objawów nie poskramiał tym razem Josiel-reżyser, albowiem zakrztusił się także i, chowając głowę w czerwoną chustkę do nosa, kaszlał zawzięcie.