Kostenlos

Silny Samson

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Pierzchnął od niego cudowny, upajający sen; zrozumiał, że nie jest Samsonem, owym potężnym atletą i poetycznym bohaterem Biblii, ale Szymszelem, synem Gerszuna, uczonym czasów dzisiejszych, który przeszłość swą spędził i przyszłość całą spędzić ma w téj ciasnéj, szaréj izbie, nad tą księgą, która i teraz, jakby dziwiąc się opuszczeniu, w którém ją pozostawiono, leży rozwarta na stole, z długiemi wierszami, wijącemi się nakształt węży pod światłem lampki.

Rzecz dziwna! Przy spójrzeniu na księgę, wyraz niesmaku, prawie wstrętu, przyoblekał zbladłą twarz Szymszela. Odwrócił od niéj oczy i, z wolna bardzo postąpiwszy kroków parę, siadł na stoiku przy stole. Widocznie patrzéć nie może na księgę, bo wciąż odwraca od niéj wzrok niechętny i smutny. Głęboka zmarszczka powstaje pomiędzy brwiami jego i rzuca mu na twarz całą wyraz posępnéj, jakby gniewnéj zadumy.

Zakosztował życia czynu, ofiary, dręczących, lecz zarazem rozkosznych, kolei cierpień i szczęścia, klęsk i tryumfów. Aż oto był to sen tylko, i wracać mu teraz przychodzi do martwych kart, o zżółkłém obliczu, do siedzącéj wiecznie, pół martwéj, postawy, do dumań nieskończonych, rozróżniań subtelnych, studyów mozolnych.

– A co z tego wszystkiego wyniknie dla mnie i – dla ludzi?

Pomyślał o ludziach… A cóż on pocznie teraz z tą gorącą, rzewną miłością dla ludzi, która tam na deskach teatralnych płonęła w potężnym łonie Samsona i pozostała już w słabéj piersi Szymszela – czuje on silnie, że pozostała na zawsze! Czém ją wyrazi? ku czemu jéj użyje? Jakiemi czynami będzie mógł uspokoić jéj palące żądze? A cóż pocznie z przeczuciem téj, innéj miłości, roznieconém… płomienném okiem i gibką kibicią Dalili-widma; z przeczuciem miłości téj tkliwéj i upalnéj, która, goszcząc w wielkiém sercu Samsona, napełniała je łzami i westchnieniami niewymownéj tęsknoty…

Ideały!

Szymszel nie znał imienia ich, ale, gdy raz przeleciały mu przed wzrokiem, przywiązał do nich duszę. Przeleciały mu przed wzrokiem ideały czynu, miłości, chwały… O! kędyż zniknął, dlaczego stał się tak drobnym, jak atom piasku, dawny, jedyny ideał jego suchéj, subtelnéj, jałowéj uczoności?… Czyliżby w piersi i głowie tego żyda, o smukłém nerwowém ciele, wytwornych rysach, głębokiéj źrenicy i cienkich ustach, które drżą od każdego wrażenia, jak delikatny liść od powiewu wiatru; czyliż-by w głowie i piersi żyda tego, który twarz dzieci zwykł był okrywać namiętnemi pocałunkami, a wśród ciemnych nocy miewał anielskie widzenia, istniały nieznane, nieuprawne warstwy uczuć, imaginacyi i zdolności tych, które, gdy znane są i uprawiane, czynią człowieka sposobnym do ukochania ideałów i sięgania po nie silném, natchnioném ramieniem?

Pochylił głowę i spojrzał po całém swém ubraniu.

Dziwny uśmiech przewinął mu się po ustach.

Biały płaszcz Samsonowy owijał mu kolana i stopy miękkiemi zwojami, szkarłatna szata rzucała połyski złote, paciorki naszyjnika okrywały mu jeszcze pierś, przy świetle lampki, blaskami rubinów, szmaragdów i srebra, a na czole czuł muskanie pióropusza, zwieszającego się z rycerskiego hełmu. Uśmiechnął się dziwnie, długo, aż podniósł ręce i powoli zdjął z swéj głowy pozłocisty hełm z pióropuszem. Postawił go na stole i wpatrzył się w nego gorejącemi oczyma, z których po chwili stoczyły się na blade policzki dwie duże łzy.

– Żegnaj mi, silny Samsonie! Mężu wielki, któryś mnie nauczył, że są na świecie bohaterskie czyny, wielkie miłości ku ludziom, piękne Dalile i… mali, słabi nieszczęsni Szymszele!

Dowiedział się, że nigdy nie był wielkim, ani mądrym, ani szczęśliwym… I załamał ręce tak gwałtownie, że aż kości zatrzeszczały w stawach, a potém założył je sobie na szyję i rozpinać począł naszyjnik swój z rubinów, szmaragdów i srebra. Rozpiął go, zdjął i w obu rękach trzymał przed sobą, a z-za téj sieci błyszczących sznurów błyskały czarne źrenice jego, nabrzmiewające znowu wielkiemi łzami.

– Żegnaj mi, silny Samsonie, mężu wielki!…

W tém podniósł powieki, i ręce, trzymające naszyjnik, opadły mu na kolana. Ujrzał przed sobą widok, o którym nie wiedział z razu, co oznaczał. Naprzeciw niego mroczna głębina izby usianą była sześciu parami żywo połyskujących punkcików. Punkciki te były oczyma ludzkiemi i połyskiwały z różnéj wysokości i w różnéj od siebie odległości, ale ludzkie postacie, do których one należały, całkiem się kryły w cieniu. Wszystkie te sześć par oczu tkwiły w twarzy Szymszela, a wyrażały podziw, zachwyt, radosne zdumienie. W chwili, gdy opuścił na kolana ręce z naszyjnikiem, punkciki te czarne, błękitne, szare, lecz wszystkie rozpalone błyszczącą iskrą, poczęły posuwać się ku niemu, w górze zaś, najwyżéj, dojrzał jeszcze dwa inne światełka, złote całkiem, podobne do dwóch dukatów, a z miejsca, w którém świeciły, wychodziło monotonne, głośne mruczenie.

Był to kot bury, który siedział w wysokim otworze pieca, patrzył na pana domu i mruczał. Poniżéj znajdowała się cała gromadka rodzinna, uśpiona w chwili przybycia Szymszela, lecz która się potém obudziła i, siedząc na ziemi, każde na tém miejscu, na którém znalazło go obudzenie, wpatrywała się w świetny strój męża i ojca.

Siedzieli tak wszyscy i patrzyli od dawna, tamując oddech w piersi, aby nie spłoszyć widziadła w szkarłatach i złocie, które wydało im się senném zjawiskiem. Potém Cipa piérwsza wysunęła się z mroku, chyłkiem jakoś, cicho bardzo, bardziéj pełznąc, niż idąc, ku kolanom męża.

U kolan przysiadła znowu, podniosła ciemną, pomarszczoną twarz, otoczoną brzegami czarnego, okrągłego czepca, włożonego na noc zamiast peruki, splotła ręce na watowanéj spodniczce, z pod któréj wyglądały stopy w niebieskich pończochach, otworzyła usta i patrzała mu w twarz oczyma, utopionemi w miodzie czułości.

Za nią wyłoniły się z cienia ognisto-włose główki Mendelka i Esterki, Enoch wychylił bladą i chudą twarz swą, nad którą sterczał zmięty daszek zsuniętéj w tył czapki, Liba stanęła za wszystkiemi, z warkoczykiem rozplatającym się w płowe pasma, i z Lejzorkiem na ręku.

Milczeli wszyscy.

I Szymszel milczał długo, patrząc z kolei na postacie te, które teraz otoczyły go już z blizka.

Potém ogarnął je wszystkie jedném spójrzeniem i, szybko ukrywszy twarz w obie dłonie, zaniósł się głośnym, jękliwym płaczem.

Wśród płaczu mówił:

– Biedne moje dzieci! oj biedne, biedne wy, moje rybki, brylanty! Co ja dla was zrobię? Co ja dla was zrobić mogę? Ja sam biedny, słaby, mały i taki – ciemny, i taki – głupi! i wy będziecie zawsze biedne, małe, i ciemne, i głupie!

Nagle płakać i jęczéć przestał, ze stołka zerwał się i, przed oknem stanąwszy, w ciemności wzrok swój pogrążył. Stał tak chwilę, aż ujrzał znowu… wielką, długą pręgę złotą, która na tle czarnéj nocy utworzyła złotą drabinę, ze szczeblami pełnemi aniołów, i z białym, litośnym, cierniami uwieńczonym, a wianki wijącym aniołem modlitwy u szczytu.

Zwrócił się Szymszel ku gromadce swéj rodziny i z rąk Liby pochwycił małego Lejzorka…

Wtedy, gdyby ktokolwiek stał na ciemném podwórku, za okienkiem, w którém błyszczało mdłe światło lampki, ujrzał-by był obraz szczególny.

W głębi mrocznéj izby, na tle jéj najdalszém, połyskiwały wciąż, jakby zawieszone w powietrzu, złote oczy kota, bliżéj odbijały od tła mrocznego blade, ściągłe twarze Liby i Enocha, których usta otwierały się od zdumienia, bliżéj jeszcze, Esterka i Mendelek stali, trzymając się za ręce i szeroko roztwierając błękitne oczy swe, kryjące się prawie w opadającéj na czoła ogromnéj gęstwinie ognistych kędziorów; przy nim Cipa, w okrągłym czepku, oblepiającym jéj głowę, przelękniona i zasmucona płaczem męża, splatała na piersi ciemne swe dłonie; a najbliżéj, tuż przy oknie, wysmukły żyd z roztarganemi czarnemi włosy, w szkarłatnéj sukni, błyszczącéj złocistém wyszyciem, pochylał się nad stołem, w obu wyciągniętych rękach swych, trzymał dwuletnie dziecię w szaréj koszulinie i, przykładając je do saméj prawie szyby okna, a kędyś w górę, w górę, posyłając błagalne, łzawe spojrzenie, z całéj piersi swéj wołał:

– Sandalfonie, Sandalfonie! proś Jehowę, żeby zrobił go „Silnym Samsonem!”