Kostenlos

Silny Samson

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Jakkolwiek przecież czynności, którym w chwilach owych oddaje się właścicielka sklepu, tajemniczo wyglądają przy mdłém światełku lampki, palącéj się na ziemi za kontoarem, przesadą było-by przypisywać im tragiczne znaczenie. Cipa nie należy do żadnego spisku żydów, ku szkodzie, lub zniszczeniu chrześcijańskiéj ludności skierowanego; nie przygotowuje w skrytości i tajemnicy żadnych zgubnych działań przeciw swéj Meropii, bo ręczę za to państwu, że Meropii żadnéj, która-by wyłącznie jéj własnością była, nie posiada, a nawet wątpię, aby brzmienie wyrazu tego kiedykolwiek w życiu swém słyszała. Działa ona zupełnie na własną rękę, bez żadnéj solidarności z resztą swego narodu. Meropią jéj jest zbiorowa istota, nosząca imię: kupującéj publiczności; a możebnemi władzami, które ją skłaniają do owych różnych przysypywań i przelewań, czyniących dobre gatunki towarów miernemi, a mierne szkaradnemi, są: mąż uczony, dzieci pięcioro i trzydzieści rubli podstawowego w przedsięwzięciu kapitału. Meropia Cipy, kupująca publiczność, posiada snadź smak i węch wytrawny, gdyż członkowie jéj, zaledwie zawarłszy znajomość z jéj towarami, wnet nabywać je przestają (po mnogich w dodatku, a niestety słusznych, wyrzutach, krzykach i łajaniach), tak, że wyszukiwanie coraz nowéj klienteli stanowi dla Cipy cel, nigdy nieustających starań i zabiegów. Stara się téż i zabiega w sposoby najróżniejsze: jękliwemi prośbami, całowaniem rąk, oddawaniem każdemu, kto zażąda, wszelkich zażądanych przysług. Ażeby zasłużyć się publiczności i zdobyć od czasu do czasu jakiś grosz naddatkowy, staje się naprzemian: posłańcem publicznym, listonoszem, stręczycielką sług, pośredniczką między pożyczającymi a chcącymi pożyczać, sprzedającymi a chcącymi nabywać. W sklepie siaduje dorywczo tylko, od czasu do czasu; wyręcza ją tam matka, z sióstr która, sąsiadka jaka; ona zaś sama całemi dniami biega ze wschodów na wschody, dźwiga pod ramieniem ciężkie zawinięcia, nosi na plecach stosy staréj odzieży, staje pokornie u progów różnych, z dwoma koszami w rękach, z których jeden zawiera bakalie, a drugi herbatę i butelki z winem, kłóci się z kucharkami i stróżami domów, którzy ją do dobroczyńców jéj puszczać nie chcą, przekupuje surowość ich parą fig, albo garsteczką orzechów; niekiedy wpada w niecierpliwość, i z osobami płci swojéj, które wytwarzają dla niéj uciążliwą konkurencyą, zawodzi na ulicach takie kłótnie, iż zbliżają się ku niéj stróżowie porządku publicznego i do ustąpienia z placu walki skłaniają ją siłą pięści. Raz nawet w ręku tych grubiańskich przedstawicieli wielkiéj idei pozostał spory kawał aksamitnego niegdyś kołnierza, zdobiącego watowany jéj kaftan.

Cipa, po zginionéj w ten sposób świetności stroju swego, zapłakała rzewnemi łzami… Chwila ta rozczulenia była przecież u niéj całkiém wyjątkową. W ogólności nie skarży się nigdy na nic, a jeśli czasem ktoś, spotkawszy okiem żałośliwe spójrzenie jéj, zapyta ją z większém lub mniejszém współczuciem:

– Cóż, Cipo, czy wielka tam u was biéda?

Nigdy nawet na pytanie to nie odpowiada twierdząco, tylko mówi:

– Nu! jak Pan Bóg chce, tak jest.

Zdarzają się i tacy, którzy, znając nieco bliżéj domowe stosunki Cipy, a widząc ciemną, pomarszczoną twarz jéj, wilgotną nieraz od potu zmęczenia i wstrząsaną pomimowolnemi, nerwowemi drganiami, mawiają do niéj:

– A cóż bo ten twój mąż przez całe życie robi? Dlaczego on ci nie pomaga?

Wtedy z twarzy Cipy znika wyraz znękania, a zastępuje go coś nakształt gniewu.

– On ma swoję robotę – odpowiada mrukliwie – on nie może pomagać mi w handlu.

– Jesteś więc, Cipo, bardzo nieszczęśliwą, mając takiego męża niezdarę.

Słysząc to, Cipa podnosi głowę.

– Żebym ja miała dziesięć córek, to ja-bym Pana Boga prosiła, ażeby im wszystkim dał takie szczęście, jak moje.

Przy słowach tych, oczy jéj promienieją i śmieją się, rozrzewniony uśmiech okrąża zwiędłe usta, a rumieniec wzruszenia, czy zawstydzenia, opływa pomarszczono czoło aż po brzeg czarny peruki…

Ba! sztuki dokazał-by ten, kto-by uzdolnił Szymszela do pomagania Cipie! W piérwszych latach małżeństwa swego, Cipa, sama nie znając jeszcze całéj rozciągłości, jakiéj dosięgła uczoność jéj małżonka, pozostawiała go w sklepiku do pilnowania i sprzedawania towarów, w czasie jéj nieobecności. Pilnować pilnował i nawet bardzo sumiennie, bo, jak kamień, nieporuszony siedział za kontoarem, trzymając głowę w obu dłoniach i dumając nad tém, jak-by się dały pogodzić dwa, znajdujące się w Misznie, przeciwne sobie twierdzenia, rabbi Gamaliela i rabbi Eliezera, albo, jakie wnioski wyprowadzić należy z pewnego powiedzenia rabbi Papy, z którego-to zresztą powiedzenia wyprowadzonych już zostało przez różnych komentatorów wniosków sto i dziesięć. Szymszel przecież usiłował wywieźć z niego wniosek sto jedenasty, i dumając nad nim, pilnował powierzonego sobie sklepiku, bez żadnéj przykrości, ni przeszkody. Ale, gdy przyszło do drugiéj części zleconéj mu roboty, czyli do sprzedawania, rzecz zaczynała być wielce trudną dlatego, że nie mogła wesprzéć się na rozmowie, gdyż Szymszel nie rozumiał wcale języka, w którym przemawiali do niego kupujący. Parę razy jednak zdarzyło się, iż, znalazłszy na prędce tłómacza, za pośrednictwem jego rozmówił się z przybyłymi, i żądane towary im sprzedał, lecz, gdy Cipa, po powrocie do domu zbadała sposób, w jaki sprzedaż ta dokonaną została, zmieniła się w posąg rozpaczy nieruchomy, niemy, i tylko głową żałośnie kiwający. Pokazało się, że Szymszel, ważąc zbywany towar, odważył go półtora razy więcéj, niż należało (udawał bowiem tylko, że zna się na wadze, w gruncie zaś nic a nic mechanizmu jéj nie rozumiał), a zdając resztę z podanych sobie pieniędzy, przeliczył się na swą niekorzyść o całe dwadzieścia groszy, (na wartości monety znał się tyle, co i na wadze). Nie wiem dlaczego kupujący goj, tym razem spostrzegając wybornie omyłkę Szymszela, nie sprostował jéj, lecz przeciwnie, przenajspokojniéj z niéj skorzystał. Stało się to zapewne dlatego, iż więcéj, niż w świadectwo oczu własnych, wierzył on w to, że żyd ani odważyć, ani przeliczyć na niekorzyść swoję nie może, i dlatego jeszcze, że z Meropii, czyli z ofiar, wyzyskiwaniu poddanych, korzystać lubią nietylko żydzi sami, ale także i niektórzy gojowie… Dość, że Cipa, wyręczywszy się parę razy przez męża w sklepikowych czynnościach, wyręczać się nim nadal poprzestała. Ręką swą zgrubiałą i ciemną powiodła z wolna po czarnych jego włosach, popatrzała mu chwilę w twarz, uśmiechając się z nieśmiałą czułością, i powiedziała:

– Nu! idź ty do swojéj roboty! ja już sama wszystkiemu dam radę… niech twoja głowa będzie o wszystko spokojną.

Szymszel poszedł do swojéj roboty, czyli do swoich uczonych ksiąg i dumań. Głowa jego była spokojną, a serce opływało w słodycze różnego rodzaju. Szczęśliwym był on w sposób wieloraki. Duma wielka i doskonałe zadowolenie z siebie napełniały pierś jego wtedy, gdy do ciasnéj i brudnéj jego izdebki wchodzili ludzie różni, mężowie nieraz poważni bardzo bogacze, ba! nawet uczeni, i zapytywali go o znaczenie różnych ciemnych miejsc w świętéj nauce, prosili o rady w różnych drobniutkich punktach religijnéj kazuistyki, albo po prostu o opowiedzenie im téj lub owéj historyi, poczerpniętéj z Hagady, téj lub owéj legendy, przypowieści i t. d. Szymszel tłómaczył, wyjaśniał, radził, opowiadał, wpadał sam w zapał, graniczący z extazą, i zachwyceniem napełniał serca słuchaczy swych, którzy odchodzili z głębokiemi ukłonami, oddawanemi mądrości i wymowie jego…

Była to jedyna uciecha Szymszela. Drugą, i nie najmniejszą czerpał on, jak już wiemy, z ojcowskiéj miłości swéj, rozdzielonéj pomiędzy pięć przedmiotów, z których każdy zachwycał go innemi wdziękami i budził w nim czułość tkliwą, zachwyconą i wiecznie radosną. Smutek najlżejszy nie mieszał się z tą czułością. Teraźniejszość dzieci nie sprawiała Szymszelowi troski żadnéj. Troszczyła się o nią srodze Cipa; ale, że nigdy o troskach owych mężowi nie mówiła, więc nie wiedział o nich nic wcale. Co do przyszłości, jeżeli kiedy Szymszel, patrząc na pięć pociech swych, pomyślał o niéj, wnet mówił sobie:

– Enoch, Mendele i Lejzorek, będą uczonymi, Liba i Esterka wyjdą za mąż za uczonych.

I nie była to nawet prosta nadzieja, ale pewność która, zupełnie uspakajając Szymszela co do przyszłéj doli jego dzieci, dawała mu w dodatku uszczęśliwiający przedsmak chronicznéj i bezwyjątkowéj w rodzinie jego uczoności.

Trzeciém i najwyższém może źródłem szczęścia była dla Szymszela – praca. Tak. Próżniakiem on nie był wcale, jak o tém mógł-by mniemać ktoś, powierzchownie na rzeczy patrzący. Ja, która często bywam w sklepiku Cipy i ztamtąd spoglądam w głąb’ sąsiedniéj izby, na własne oczy widuję nieraz Szymszela, tak, ale to tak zapracowanego, że mu aż pot kroplisty występuje na zbladłe od znużenia czoło, krwiste plamy rumieńców występują na policzki, obrosłe czarnym włosem, a wargi drgają nerwowo od wzruszeń, doznawanych w walce z trudnościami zadania. Szymszel pracuje z całego serca, z całéj duszy i ze wszystkich sił swoich, lecz cóż za pyszne, wspaniałe nagrody otrzymuje w zamian za wysilenia swoje! Jakich odkryć dokonywa! Jak głębokie a ważne rozwiązuje zagadki! Jakie cudowne miewa złudzenia!

Raz naprzykład udało mu się odkryć, że w Kedaszim, czyli w księdze piątéj Talmudu, traktującéj o ofiarach, znajduje się wymienione imię zwierzęcia pewnego, które, jako nieczyste, nie mogło być składaném w ofierze Panu, a o jakiém-to imieniu dotąd jeszcze nikt nie wiedział. I teraz także, z odkrytego w księdze Kedaszim imienia tego, nikt a nikt nie domyślił się, jakie mianowicie zwierzę ma ono oznaczać, niemniéj przecież odkrycie to dostarczyło samemu Szymszelowi rozkoszy, będącéj zwykłym udziałem wynalazców, a w gminie całéj stało się prawdziwym ewenementem. Jakże!… małą to rzeczą było dowiedziéć się, że zwierzę jakiéś, niewiadomo jakie właściwie, ale takie a takie imię noszące, nie mogło być, według prawa, składaném Panu w ofierze, w świątyni zburzonéj przed dwoma tysiącami lat?

 

Innym znowu razem, Szymszel ujrzał rzecz nadzwyczajną. Było to w nocy. Cipa spała, dzieci spały, ale on nie spał i przy lampie, o długim, kopcącym kominie, nad książką siedząc, pracował. Pracował długo i niezwalczony sen ogarniać go już zaczynał, gdy nagle, podniosłszy oczy z nad księgi, wyprostował się, pobladł śmiertelnie, rozwarł usta i oczy szeroko, i tak już w na-pół przerażonéj, a na-pół zachwyconéj postawie pozostał. Nie dziw, bo oto co ujrzał w téj chwili.

Za oknem, przed którém siedział, wisiała gruba ciemność nocy. Na czarném jéj tle, przed oderwanemi od księgi, krwią nabiegłemi oczyma Szymszela, błysnęła naprzód długa, złota pręga, potem rozszerzała się zwolna, rozdzielała się na pręgi drobniejsze, aż rozwinęła się w drabinę złotą, któréj szczyt dotykał niebios, ciężkich jesiennemi chmurami, a podstawa wspierała się o zroszone deszczem kamienie podwórka. Dokoła ciemność panowała czarna, a na tle jéj promieniały szczeble téj drabiny złotéj, z których na każdym stał anioł. Aniołowie to byli różni. Szymszel rozpoznawał ich z kolei, niby istoty, których nigdy wprawdzie dotąd nie widział oko w oko, ale których portrety widywał nieraz na kartach czytanych ksiąg. Tam, u samego dołu drabiny, wspierając ją potężnemi barkami swemi, stał Sar-ha-Olam, archanioł wiedzy. „Niedarmo w Hagadzie nosi on tytuł książęcia świata” – pomyślał Szymszel, bo szkarłatna opona opływała olbrzymią postać jego, a na głowie swéj dźwigał koronę, złożoną z liter misternie zwikłanych, a pałających na podobieństwo promieni tych, które strzelają ku niebu z męczeńskich stosów. Zresztą duch to był dumny i z chłodném obliczem, otaczały go mgły srebrzyste, o których Szymszel domyślił się, że były wyłanianemi przez ducha myślami. Mgły te, srebrnemi pasmami odrywając się od łona anioła wiedzy, ulatywały w otaczające go ciemności i, gdy zdawały się walczyć z niemi w przestrzeni, Sar-ha-Olam patrzył na walki te wielkiém, spokojném, przejrzystém okiem, a płomienne litery, splatające koronę jego, układały się w wyraz „zwyciężę!”

Powyżéj wznosili się aniołowie inni, różni, mniejsi i więksi, bardziéj i mniéj promieniści. Szymszel poznawał ich wszystkich, każdego zwąc po imieniu. „Oto jest anioł Metatron – mówił sobie w duchu – Bądź pochwalony, aniele Metatronie, który strzeżesz Izraela jako źrenicy w oku swojém i biedną jego głowę osłaniasz skrzydłami swemi.” Skrzydła anioła Metatrona śnieżyście białe są i tak jak tałesy, płaszcze owe, w których modlą się synowie Izraela, obramowane ciemnemi szlakami. Znak to żałoby, w który Przedwieczny przyodział Metatrona, gdy lud, nad którym obrońcą i stróżem on stoi, stracił ojczyznę.

– A oto jest anioł Uryel z jedenastu towarzyszami, którzy rządzą dwunastu miesiącami w roku. A oto aniołowie wichru i ognia… wyglądają jako tęczowe tumany, lecz barwy ich bledną co chwila… rozpraszają się oni, znikają, i ztamtąd, kędy stali, leci już tylko dźwięk jakby struny, pękającéj z długim żałośnym poświstem… A oto… bądź pochwalony, o Sandalfonie, aniele modlitwy!

Tak; u szczytu drabiny złotéj, któréj podnóże wspiera archanioł wiedzy, o potężnych ramionach, w płaszczu szkarłatnym i koronie z hieroglifów splecionéj, stoi anioł modlitwy, wysmukły i biały, z włosem złocistym, uwieńczonym cierniami, z głową łagodnym ruchem tak przechyloną ku ziemi, jak gdyby wiecznie wsłuchywał się w lecące od niéj szmery.

Szymszel patrzy na Sandalfona wzrokiem śmielszym daleko, niż spoglądał na innych aniołów. Po ustach jego wije się nawet uśmiech przyjacielskiego porozumienia. Anioł-powiernik to i anioł-przyjaciel ludzi. W dłoniach jego pełno kwiatów. Zmieniają się one wciąż… coraz to inne są, a on je wciąż splata w wieńce niezmiernéj długości.

– Wiem – myśli Szymszel – są to modlitwy ludzkie, które z nad ziemi płyną, płyną, płyną ku Jehowie, a Sandalfon chwyta je w przelocie, w kwiaty przemienia, w wieńce uplata i ściele Przedwiecznemu pod stopy. Przedwieczny pozna już tam, czyje to są i jakie błagania.

Sandalfon, zbierając wszystkie modlitwy ludzkie, czuje snadź w sobie wielki smutek i litość, bo oko jego goreje łzą ogromną, tak błyszczącą, jak najpiękniejszy brylant. Szymszel patrzy na tę łzę i myśli: „Bądź pochwalony, aniele Sandalfonie, za to, że taką litość czujesz nad ludźmi!” A powiedziawszy to, zaczyna przyglądać się kwiatom, płynącym z dłoni Sandalfona, jak długa barwna wstęga, i nadziwić się piękności ich nie może. Szkarłatne kielichy wyrastają w oczach jego do wielkości takiéj, że okienko, przez które patrzy na nie, pomieścić ich nie może; róże, białe jak śnieg, błyszczą srebrnemi łzami, na krwawych łodygach wyrastają liście czarne z żałobą białych rąbków, błękitne gwiazdy sypią z siebie deszcz złotych iskier, żółte tulipany wyglądają jak dzwony ogniste z wielkiemi sercami, kołacącemi w nich mocno i porosłemi ciemnym piołunem. Szymszel patrzy na wszystkie te cudowności, do ust jego przylgnął uśmiech zachwycenia, głowę z podziwu wielkiego przechyla w obie strony, a ręce mimowolnym ruchem podnosi w górę.

Nagle, złota drabina i napełniający ją aniołowie, srebrzyste łzy Sar-ha Olama, walczące z ciemnościami, i przecudowne kwiaty Sandalfona – bledną, zlewają się w tuman niewyraźny, tu i owdzie centkowany jeszcze złotem i purpurą, aż znikają całkiem. Szymszel ciężką ręką przeciera powieki i smętnym wzrokiem spogląda dokoła.

Przed nim na stole, z wązkiego kominka dogasającéj lampki wymyka się dym brudny, cuchnący; dokoła niego, na łóżkach, kufrze i na ziemi pod piecem szemrzą senne oddechy i chrapania, z pod pierzyny odzywa się kaszel Liby, kot głośno mruczy, śpiąc obok skurczonego w kącie Enocha; za oknem dnieje, lecz grube chmury zasłaniają niebo, a duże mętne krople deszczu spadają z nich na brudne kamienie podwórka, po którém przelatują długie jęki i pogwizdy wiatru.

Szymszel powstał, przywdział tałes, opasał czoło rzemieniem z tefilą i, wznosząc w górę obie ręce, dziękował Bogu za to, że dał mu, niby drugiemu Jakóbowi, ujrzéć żywemi oczyma anioły swe – i za to, że uczynił go tak bardzo, tak bardzo szczęśliwym…

Szymszel był tém szczęśliwszy, że głębokich a licznych uciech jego nie mąciła żadna troska, żadna boleść, których tyle doświadczają wszyscy, nieobcy uczuciom, noszącym nazwy: humanitaryzm, filantropia, dbałość o sprawy ogółu i t. d. Uczuć tych Szymszel nietylko nie doświadczał, ale nie wiedział nawet, że istnieją na ziemi. Oprócz nauki, któréj oddawał się, dzieci, które kochał, i żony, dla któréj doświadczał uczucia pobłażliwego, jakby litośnego przywiązania – nic na szerokim świecie nie obchodziło go w stopniu najmniejszym.

Ze społeczeństwem, otaczającém szczupły ten krąg, śród którego upływało mu życie, nie miał nigdy stosunków żadnych. Ani znał go, ani znać chciał. Mowy jego nie rozumiał. Nienawiści dla niego żadnéj nie miał i miéć nie mógł, bo nie istniało ono dla niego. Nie myślał o niém nigdy. Co się zaś tyczy społeczeństwa tego, z którém wiązała go jedność pochodzenia, wiary i mowy, czuł dla niego życzliwość, która przecież utrapień, ni trosk nie sprawiała mu żadnych. Chętnie otwierał przed niém skarby wiedzy swojéj. Zresztą nie wdawał się w żadne sprawy i nie łamał sobie głowy nad dodatniemi lub ujemnemi warunkami zbiorowego jego bytu. Jeżeli kiedykolwiek o uszy jego obiło się westchnienie: „źle jest z nami, ” – odpowiadał; „tak Bóg chce,” a jeżeli westchnienie to przybierało formę zapytania: „co będzie z nami?” – mawiał: „tak będzie, jak Bóg zechce,” przyczém wspominał sobie proroctwa o przyjściu Mesyasza, proroctwa, które w mniemaniu jego spełnić się muszą niewątpliwie, i uśmiechał się na-pół tajemniczo, na-pół rozkosznie.

Spokój jego był tak niezmąconym, jak zupełném i głębokiém było zadowolenie z samego siebie, jak wielorakiém i żywo uczuwaném było jego szczęście.

Jedyne zmartwienie, którego doświadczał od czasu do czasu, sprawiała mu znoszona niegdyś przez żydów niewola babilońska. Myśląc lub czytając o niéj, stawał się smutnym, zamyślał się i przyciszonym głosem nucił pieśń o rzekach Babilonu i ziemi wygnania. Martwiło go téż niekiedy zburzenie świątyni jerozolimskiéj. Cesarza rzymskiego, Tytusa, który tego dokonał, nienawidził z całego serca, namiętnie, zjadliwie. Była to jedyna nienawiść, którą nosił w swém sercu. Częściéj jednak, niż nienawiści téj, oddawał się żalowi. Niekiedy, czytając historyą o oblężeniu Jerozolimy przez wojska rzymskie i o wszystkiém, co nastąpiło potém, brał głowę w obie dłonie, jęczał i płakał.