Kostenlos

Tomek Baran

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Przyszła z nim zaraz i aż się za głowę ujęła, zobaczywszy chorego.

– Loboga! temu tylko Pan Jezus pomódz może – szepnęła.

– Sprobujcie, babko. Lekujcie tego mojego parobka kochanego.

– Przemierzyćby go potrzeba, albo i okadzić i zażegnać… bo ja wiem co!…

– Wszystko róbcie, aby mi tylko nie zamarł chudziaszek. Loboga! taki sielny parobek. Na wiosnę byłby już do pasania – a taki układny, taki obserwant, taki dobry, loboga! – jęczał ze łzami Tomek.

– Jak Pan Jezus kogo miłuje, to mu niczego nie żałuje… Ale, Tomek, ojciec duchowny mi powiedzieli, żebyś ty zaraz szedł na stacyę; będzie naczelnik, przyjedzie oglądać te zaspy. Idź zaraz i telko nie bądź hardy, obłapiaj grzecznie za nogi i proś. Ksiądz przyjedzie później i pogada, tak mi powiedział.

– A chłopaka tak zostawić?

– Idź, chłopaka dojrzę, co bedzie trzeba koło niego zrobić – zrobię.

– Dobraście, babko, że i rodzona nie byłaby lepsza.

– Ale! dlaczego-to miałabym być zła!…

– Insze kobiety nie mają takiego pomiarkowania.

– Bo insze widzą tylko swoich chłopów, dzieciska i kłopoty… No idź już.

Tomek wprawdzie z pewnem ociąganiem poszedł na stacyę.

Stara przyniosła ze wsi ziół, siwy gliniany garnczek z pokrywką i zaczęła w nim coś warzyć. Jóźka rozebrała do naga i ułożyła go na środkuizby – podesławszy mu snopek prostej słomy; leżał cicho i bez tchu, był nieprzytomny.

Potem wrzuciła do garnka trochę gromnicznego wosku i skoro się rozpuścił we wrzątku, zaczęła nim chłopca nacierać, mruczał coś niezrozumiale.

Dziewczyny zbiły się pod piecyk i z trwogą spoglądały na ceremonię.

Stara pozostałą od nacierania wodą odlała rodzaj trójkąta, w środku którego leżał Józiek, i przystąpiwszy do pierwszego kąta izby powiedziała głośno i z namaszczeniem:

– Czarnemu kapeczkę – białemu kwatereczkę! – Odlała kroplę w kąt, a całym strumieniem chlusnęła na izbę. Powtórzyła to trzy razy. Potem wzięła glinianą pokrywkę, nałożyła na nią rozżarzonych węgielków, na to nasypała suchych bobków owczych, suchych kwiatów, zwanych »stulipysk«, pół wianka rosiczki, poświęconej w oktawę Bożego Ciała. Dmuchała dziewięć razy, aż się rozżarzyło wszystko i cienki strumień dymu popłynął w powietrze – wtedy zaczęła okadzać leżącego i szeptać jakąś formułę odczyniania.

Okadzała następnie ściany; wyszła na dwór i nie zważając na zaspy, okrążyła chałupę trzy razy, nie odetchnąwszy i okadzając bezustannie.

Chłopak wciąż leżał wyciągnięty i nieruchomy. Ciało miał pokryte sinawemi plamami, obrzękłe, suche i świecące.

Jagustynka, wytarłszy go raz jeszcze wodą, okręciła w płachtę i położyła na łóżku, a później zajęła się dziećmi.

Tomek tymczasem już naczelnika zastał na stacyi, zobaczył go spacerującego z dozorcą po olbrzymiej i wspaniale brudnej sali klasy III. Wyciągnął się zaraz przy drzwiach, niby struna, i czekał, bo dalej postąpić kroku nie śmiał.

A oni chodzili tam i z powrotem, tak zajęci rozmową, że nawet nie zauważyli jego wejścia. Ile razy przychodzili bliżej, tyle razy Tomek prostował się jeszcze sztywniej i otwierał już usta, ale jakoś prędko zawracali, że zawsze było za późno. Wreszcie, po długiej pauzie i czekaniu na sposobność, zebrał w sobie odwagę i powiedział stłumionym i drżącym głosem:

– Dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika.

Nie usłyszał naczelnik, bo półgłosem mówił…

– Przedewszystkiem, skłaniam się ku paryzmowi, ku monarchii Paryża nad światem – i uśmiechał się słodko do wspomnień i skubał delikatnie szpakowatą, iście senatorską brodę.

– Dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika – powiedział znowu Tomek, ale nieco głośniej, bo się niecierpliwił i niepokój o Jóźka przejmował go coraz większy.

– Pan naczelnik bawił długo w Paryżu?

– Piętnaście lat. Mgnienie, powiadam wam, rozkoszne mgnienie.

– Dopraszam się łaski wielmożnego naczelnika! – krzyknął prawie Tomek, bo myśl, że tam Józiek może kona, tak ostrym przejęła go strachem, że już nie wiedział, co robić.

Naczelnik, usłyszawszy go, przystanął, wrzucił z precyzyą monokl w oko i rzekł:

– Ha! cóż ty, bracie, powiesz?

Tomek rzucił mu się do nóg i gadał prędko i bezładnie:

– Dostałem dymisyę, wielmożny naczelniku, wygnali mnie. Pietnaście lat służyłem i zostałem bez służby… do roboty nie chcą mnie wziąć… pięciorgo sierot zostało bez chleba… Przyszedłem się dopraszać łaski wielmożnego naczelnika… bieda tak mnie już zmogła, że i tchu złapać nie mogę… Na plancie wszystkie roboty znam… poczciwie służyłem…

– Panie naczelniku, to ten Tomek Baran, dróżnik, wydalony ze służby za kradzież żelastwa kolejowego.

– Nie kradłem, wiel… naczel… a wygnali mnie… Nie wzionem, jak na spowiedzi świętej mówię… Wygnali mnie sierotę… i lemeryture wzieny, strączkę z pensyi wzieny… kaucye wzieny… Zostałem bez niczego, jak ten palec.

– Mógł być pociągnięty do odpowiedzialności karnej – szepnął dozorca, obojętnie patrząc w okno.

– Widzisz, a toż zasłużyłeś, bracie, na więzienie, ha! – powiedział poważnie naczelnik.

– Przez co ja miałem iść do kryminału! Zabiłem to? ukradłem co? – zawołał żywo Tomek i aż zadygotał cały ze złości nagłej.

– Z litości się to zatarło, bo ma dużo dzieci.

– Nie wsadzono cię, bo miano litość nadtwojemi dziećmi, ha! Powinieneś być wdzięcznym, ha! – powtarzał wolno i uroczyście naczelnik.

– Przyszedłem się dopraszać sprawiedliwości. Pan dozorca przecież wiedzą, co mi urządzili. Pan dozorca sam…

– Denuncyacya! Zaraz pan naczelnik pozna nasz lud kochany.

– Denuncyanty my z dziada pradziada nie były, to i nie będziemy. Do oczów staje i powiem, jak było – a pietnaście lat strączki, choćby i bez procentów, nie daruję, jako i nie daruję kaucyi…

– Nie dostanie składek emerytalnych, bo prawo jest wyraźne.

– Prawo jest to, co sprawiedliwe, a sprawiedliwa, rzecz wygnać niewinowatego!… sprawiedliwa, nie oddać pieniędzy, przez tyle lat z krwawicy odtrącanych! sprawiedliwa!…

Do sądu choćby pójdę dochodzić prawa, bo mi się krzywda stała! – wołał Tomek, unosząc się coraz bardziej.

– No, gadaj tu z chamem! Nie znasz instrukcyi?

– Znam to, że instrukcye pisali dla siebie, a narodowi prawdę drogo borgują. Oszukiwać, to i parch albo drugi pies potrafi…

– Milczeć, chamie! Cóż ty, psiakrew! mordę tu będziesz rozpuszczać i pyskować? – krzyknął ze szlachecka pan dozorca.

– Ukrzywdzony jestem, to i pyskować będę.

– Złodziej jesteś, bydlaku jeden.

– Ja złodziej! – ty ciarachu zapowietrzony, ja złodziej! – ty frybro! ja! – krzyczał Tomek, zaciskając pięści, i posuwał się bezwiednie naprzód.

– Szwajcar! za drzwi z tym chamem, a jak się nie uspokoi, do policyi! Chodźmy, panie naczelniku. A bydło!

Wyszli na peron.

– Już ja ci żebra, ciarachu, policzę, już ja cię przyrychtuję, psie zapamiętały, aże cię frybra jangielska pokręci – szeptał Tomek i taki huragan gniewu i nienawiści zalał mu serce i mózg, że aż pot rzęsisty uperlił mu czoło, aż trząsł się cały w spazmie wściekłości i miał szaloną ochotę biedz za dozorcą, chwycić go za gardło i bić… bić… bić… Rychło się jednak otrząsnął z tego uczucia, wyszedł ze stacyi, i co tylko miał sił, leciał ku domowi.

W chałupie zastał sporo ludzi i Jóźka już konającego.

Chłopak, z gromnicą w ręku, leżał na wznak, wyprężony jak drzewo, i rzężał, chwytając z trudem spieczonemi ustami powietrze.

Ludzi się naszło ze wsi i klęczeli koło łóżka, odmawiając za starym Andrzejem, kościelnym, litanię. Twarze były surowe, a w oczach tkwił wyraz spokojnej, jakby kamiennej rezygnacyi. Dziewczyny, siostry konającego, zawodziły głośnym płaczem, i w całej izbie, pełnej żółtych gromnicznego światła refleksów, rozpoczął się tragiczny nastrój.

– Jezu Marya! Jezu Marya! – ryczał Tomek i ogłupiałemi oczyma wpijał się w twarz jedynaka, i targał sobie włosy z niemocy rozpaczliwej.

– Cicho, Tomek, cicho! Panu Jezusowi podoba się wziąć duszyczkę do swojej chwały, to i cóż ty, robaku marny, poradzisz na to? co? – uspokajała go półgłosem Jagustynka.

– Syneczku mój, dzieciąteczko moje kochane, śrybło moje i złoto! – jęczał Tomek.

– Okadziłam, zmierzyłam – i nic… Wola Twoja, Panie…

 
»Od wszelkiej rozpaczy! —
 

szeptał drżącym głosem kościelny.

 
Wybaw nas, Duchu święty Boże«
 

odpowiadały prędko kobiety, i ten szept głosów gorących, westchnień, płaczów, zdenerwowania, rozlewał się po izbie, niby żółty strumień, i powracał do konającego, który w gloryi gromnicznego światła leżał, wyprężał się coraz sztywniej, usta otwierał szerzej i lewą ręką szarpał sukmanę, okrywającą mu piersi.

– O mój syneczku złoty! O moje dzieciątko kochane – ryczał Tomek. – Odchodzisz nas, robaku kochany, odchodzisz! Na ojcowe płakanie nic nie baczysz, żałośliwości naszej się nie litujesz, sieroty biedne nas zostawiasz!… i idziesz se, dziecino najmilsza, do Jezusiczka… o!… o!… o!…

– O bracie serdeczny, nie sieroć ty nas; – parobku najmilszy, nie odchodź ty nas, – jęczała Marysia, podtrzymując mu gromnicę.

 
– »Od potępienia wiekuistego/
Wybaw nas, Duchu święty Boże…
 

brzmiały znowu silniej głosy.

– Nie pognasz ty już krówków, parobku kochany. Nie wyciarachasz ty już za łeb siostrów, jedynaku, nie polecisz ty już na wieś. Nie będziesz sobie na wiosnę wypatrywać ptaszków, nie będziesz… nie będziesz…

– Tomek, nie płacz, Tomek, bo…

 
Od nagłej i niespodziewanej śmierci
Wybaw nas, Duchu święty Boże.
 

– A z rana to już wyrzekał: Tatulu, powiada, ja nie zamrę. Tatulu, nie dacie mnie Kostusi. Tatulu, ja od was nie pójdę!… – i tak się skamlał, jak pies, co widzi zatracenie i śmierć. O biedne my sieroty, biedne! Czem ci, synu, ulżyć, czem!… A jego, biedaka, we wnętrzu cosik gnietło, bo sie tylko za ten kochany kałdunek trzymał i postękiwał z boleścią… Paciorek z Marysią mówił, to mu po policzkach te łzy kochane ciurkiem się lały i tak się trząsł w sobie, kiej osika!

 

Józiek przestał naraz rzęzić, otworzył usta w długim chrapliwym oddechu, drgnął cały gwałtownie, uniósł nieco głowę i, powłócząc błędnie oczyma po obecnych, opadł na poduszkę i wyciągnięty, wpatrzony szklanemi oczyma w pułap, z jakimś krzykiem okropnym na oniemiałych ustach – skonał.

Gromnica wypadła mu z rąk, palce się rozprężyły, twarz wypogodziła, i tak pozostał obojętny na wszelkie dobro i wszelką nędzę.

Podniósł się krzyk i płacz wstrząsający.

– Cichocie, ludzie – zawołała Jagustynka, otwierając drzwi na rozścież – aby choć bez pacierz cichocie. Niech se duszyczka w cichości odleci, niech ją żałośliwość wasza nie odciąga od Jezusiczka.

Przyciszyło się istotnie, a wkrótce prócz starej rozeszli się wszyscy do domów.

Do samego pogrzebu Tomek tak się czuł zgnębiony biedą i rozpaczą po stracie jedynaka, że całe dnie przesiadywał pod piecem nieruchomy i apatyczny na wszystko; zawijał się tylko jakby we własną boleść i czuł, że jakaś żelazna ręka wzięła mu duszę i tak ją straszliwie gniecie, iż się poruszyć ani krzyknąć z nadmiaru bólu nie potrafił.

Za pogrzebem poszedł i tyle miał przytomności, że trumnę na wozie podtrzymywał, ale patrzał bezmyślnie na ludzi, na świat, nie słyszał prawie śpiewów, ani słów pociechy, jakich mu ludzie i ksiądz nie żałowali.

– To śmierć tak się we mnie rozpiera – pomyślał, wyczuwając jakąś dziwną ciszę w sobie i spokój, ogarniający mu duszę.

– Widzi mi się, że zamrę! – szeptał, powracając sam z cmentarza, bo ludzi zatrzymał ksiądz i mówił coś do nich gorąco, ale Tomek nie uważał, choć słyszał wymawiane swoje imię. Szedł samotnie i patrzał na pola olbrzymie, zasłane puchami śniegów, poznaczone gdzieniegdzie gruszami, to na jasne niebo, to w złotą tarczę słońca, i zdawało mu się, że to wszystko kołysze się zwolna, niby dzwon, i że to słońce bije w te czarne ściany lasów, niby we wręby spiżowe, i że jakieś słodkiedźwięki, podobne do chrzęstu zbóż dojrzewających, do szumu lasów w upały, do świegotania ptasząt w strzechach – ogarniają go, przepełniają mu mózg i duszę słodyczą wielką i kołyszą, i kołyszą coraz senniej, senniej…

– Widzi mi się, że zamrę – myślał, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego, co się w nim działo.

Przyszedł do chałupy, usiadł na dawnem miejscu i nic nie wiedział, co się wkoło niego robi. Walczył z życiem, jak mógł i umiał, ten ostatni cios wyczerpał go już zupełnie: już wiedział, że nie poradzi sam, że musi zginąć, więc mu się już wszystko stało obojętnem, z rezygnacyą kamienną pochylił głowę i poddał się losowi. Nie myślał ani o sobie, ani o dzieciach pozostałych, ani o niczem – czekał jakiegoś końca.

Słyszał, że kilkanaście osób weszło do izby, że chodzą koło niego, że coś mówią – ale nic nie rozumiał. Położył się na ławie plecami do izby, kożuch naciągnął na głowę i tak leżał martwo.

– Kumie! – zaczął przybyły z drugimi Czerwiński, widząc, że Tomek jakby nie wiedział o ich przybyciu. – Kumie! że wam dolega, to jest prosta rzec.

Tomek odwrócił się nieco i tępym, zagasłym głosem powiedział:

– Pewnikiem zamrę, to śmierć się tak we mnie rozpiera.

– Kumie, grzeszne myśli macie. Słuchajcie ino, co wam Czerwiński powie. Przyszliśmy tutaj z dobrej woli, aby was pocieszyć i zapomódz, jakkto może. Biednyś ty, Tomek, i poczciwy, ale hardy jesteś. Do panów poszedłeś prosić o wspomożenie, a my bliższe przecie. Juścik, że się nikt pierwszy wam nie wydzierał z pomocą, bo każdy ma swoją biedę, co go źre, babę, co mu nade łbem klekoce, i swoje kłopoty – ale niema mięsa przez kości, a człowieka przez litości… Miarkuj se tylko, że ci tak Czerwiński rzekł… Czekaliśmy, aż przyjdziesz i powiesz, jak do bratów: Dajcie, wspomóżcie! Biedę mam, dajcie, czy na odrobek, czy na bórg, czy za Bóg zapłać; dalibyśmy, bo wiemy, żeś ukrzywdzony i biedny. Swojaki jesteśmy i krześcijany, a tylko małpa małpie łysty szarpie, a człowiek za człowiekiem powinien trzymać. Zmówiliśmy się, i co kto mógł, przyniósł. Weź, Tomek, i niech wam będzie na zdrowie.