– Ale, miej baba dziecko, jak ci sto lat minie.
– Nie gadałbyś, Czerwiński, nie byłam to młoda, co?
– Pan Bóg wstąpił w niebo, dyabeł w babę, a kwas w piwo – tylko, że niewiadomo kiedy! – miarkuj se to, niewiasto, bo ci tak Czerwiński rzekł.
W kącie na skrzynce siedział młody chłopak, organistów miejscowych syn, a przed nim stała bardzo stara kobieta i szeptała przyciszonym, dźwięcznym głosem:
– Siedemdziesiąt sześć roków żyje, paniczku – tom widziała i białe, i czarne, i różne. Sługiwałam i u takich państwa, co tylko w ogiery jeździły, na srybrnych miseczkach jedli i po zagranicznemu gadali – a gdzie są oni teraz! gdzie? I na książce umię, i gospodynią pierwszą na całą wieś byłam, i dzieci miałam, i dobra wszystkiego dotąd… o… i wszystko gdzieś przeszło, skapiało, jak to słońce latowe, co go nam Pan Jezus daje grzesznym na pocieszenie. Wiem ja wszystko, paniczku, wiem, czy to pańskie życie, czy to chłopskie życie – to zawżdy nic innego, tylko ostatnia mizeracya jest. Ja prosta baba jestem, siedmdziesiąt i sześć roków mam – to sobie już wszystko wymiarkowałam. Paniczku! sześć tysięcy lat świat se stoi?
– Prawie sześć tysięcy lat.
– A widzi paniczek, że ja wszystko wiem, a według tego tak myślę: że tyle tysiączków świat stał sobie beze mnie i dobrze było, to przez co ja tyle roków przecierpiała!? Co tu po mnie było?
– Ano trudno, Pan Bóg życie dał… to…
– Paniczku, przerwała mu szybko stara – ja prosta baba jestem, a paniczek uczony, bo na organach grać gra, po łacińsku z ojcem duchownym paniczek śpiewa i wie, kiedy wyciągnąć nutę cienką, a kiedy grubą – ale powiem: może ja grzeszne mam myśli, – ale powiem: to pewnikiem dyabeł wypuszcza sobie duszyczki na świat, żeby cierpiały, żeby się tłukły w ostatniej mizeracyi przez tyle lat, co ja. To nie Pan Bóg, choć w książkach stoi i księdze mówią: nie. Coby ta Jezusiczkowi przyszło z tego, że tyle narodu się nacierpi, nabieduje, namarnieje… Pan Bóg jest dobry pan i sprawiedliwy… Nie słodkie jest życie, nie aksamitne – tylko drze niby zgrzebło, aże się człowiek krwią serdeczną oblewa.
– Co wy też, Jagustynko, wygadujecie, przecież to grzech…
– Tylko krzywdę drugiemu człowiekowi robić jest grzech, a jabym psa nie żgła kijaszkiem, bo żyw i takoż cierpi przez to. Paniczku, prosta baba jestem, ale serce mam, jak ten węgielek, przez ogień spieczone, przez gorzkość, com ją piła całe życie i za siebie i za drugich, i wiem, że dyabeł dał życie, aby się ludziska po wiek wieków marnowali po świecie, przez złość do Pana Boga, ale Jezusiczek najukochańszy zlitował się nad nami, przeparł złego i po trochu wybiera se ludzi do swojej chwały – i wybierze kiedyś wszystkich. Ja tylko czekam, aż kostucha przyjdzie i rzeknie: Pódzi!… czekam i pacierz oto mówię, niechby najprędzej oczy przywrzeć, nie mieć już nijakiej turbacyi, ni biedy – i odpocząć sobie rzetelnie, odpocząć, paniczku…
Wyprostowała się nad drzemiącym organiściakiem i suchą, przeradloną troskami i starością twarz zwiesiła, a w wybladłych, przepalonych łzami oczach błysnęły jakieś łzy… obtarła je szybko za paską, westchnęła cicho i zwróciła się do Tomka, siedzącego samotnie na skrzynce, z flaszką w garści.
– Tomek! tobie z oczów coś złego patrzy – szepnęła, dotykając jego ramienia.
– A coby, jak nie bieda? bo to babka nie wiedzą?…
– Słyszałam coś, ale ludzie różnie gadają, że nie wiadomo, kiej wiara, a kiej para.
– Dymisyę mi dali – szepnął chłop smutnie.
– Bez co?
I w głosie jej zadźwięczało ogromne współczucie.
– Bez co?… bo trzeba było dawać dozorcy: to gąski pod jesień, to masła na zapusty, prosiaka i jajków na Wielkanoc, to kuraka na Świątki – a ja nie nosiłem, jak drugie: skąd wziąłbym? Dzieciom nie było co dać jeść – kobieta mi się z biedy zmarnowała, krowa padła też nie przez dobrość, kartofle, wiecie, jakie były łoni… mniej wykopałem, niż wsadziłem. Darłem się prawie, i ani żonie, ani niczemu nie poradziłem; harowałem na służbie i w domu, i w dzień i w nocy, a biedy nie zmogłem. Dozorca ciągle pomstował na mnie – com mu miał dać? pod żebro może, bo sam z dziećmi nie mieliśmy co na ząb położyć. Pędził mnie i pilnował przez złość coraz barzej. Pisał do naczelnika laporta, że jestem hardy, że lenciaj, że na służbie śpię, że plantu nie obchodzę – potem powiedział, że żelazo ukradłem z magazenu, że…
– Tomek, wziołeś? powiedz mi prawdę, już ci wszystko jedno, co?
– Nie wzionem, babko, nie – żebym tu jak zły pies skapiał przy świętej spowiedzi, prawdę mówię; nie kradłem nigdy, kradli nieraz drugie kolegi, ale mój ojciec nie kradli, to i jego syn nie będzie złodziejem. Biedny ja jestem, ale i tak złodziejem nie jestem.
– I tylko cię przez to wygnali. Powiadali, że żelazo znaleźli u ciebie…
– Juści. Rzetelna prawda, znaleźli, ino że nie ja przyniesłem. Rafałów Michał obiecał dać dozorcy pięćdziesiąt rubli, jak go zrobi dróżnikiem, a że wakansu nie było, to un podrzucił u mnie żelazo i denuncyował. Rewizyę zrobili u mnie, znaleźli i wygnali mnie. Wszystko przepadło, bo, chociem wiedział, kto to zrobił – świadka nie miałem. Sześcioro narodu zostało bez chleba. Zarobić niema gdzie, jeść niema co, żyć nie można, a jak Jezus miłosierny nie pomoże, nie ścierpię, nie ścierpię!
Jęczał bezradnie i łzy mu pociekły strumieniem po sczerniałej twarzy.
– O dolo ludzka: tylko płacz policzki przeźre, tylko dusza z bolenia skurczy się, jak ptaszek na mrozie, a żaden poratunek znikąd nie przyjdzie. Tylko głupi naród mówi, że jest jaka dobroć na świecie; oj, jest dobroć, aże gardłem wyłazi! – szepnęła gorzko stara.
– Nie daj się, Tomek; i złego Pan Jezus przeparł, to czemuby poczciwy człowiek nie poradził biedzie z pomocą Panienki Najświętszej – rzekła mu pocieszająco i poszła do szynkwasu: kupiła dwa rządki bułek, kwartę kaszy jaglanej i z tem powróciła do niego.
– Tomek, weź kaszę i bułeczki dla dzieci, biedna jestem sierota, dać-bym dała, ino nie mam co. Kto ma, kupi co chce, a ja komornicą jestem. Ale! Tomek, poradzę ci coś…
– Poradźcie, babko, to wam Pan Jezus i ta Przenajświętsza zapłacą za mnie biednego.
– Idź jutro do dozorcy, obłapij go za nogi, może się ulituje; przecież sam ma dzieci, bo samemu tobie zdychać z głodu, nic to – ale bidota taka, co jeszcze nic nie kalkuluje, nie potrafi ścierpieć i grzech jest, coby skamlały dzieciska z głodu.
– Nie, babko, nie pójdę – szepnął z ponurą zaciętością Tomek. – Niech skapieję, przyjdzie zdechnąć z głodu, to zdechnę, a jego prosić nie będę. Leżałem ja temu piekielnikowi u nóg i o robotę jak pies skamlałem i jak pies skamlałem o zmiłowanie nad dziećmi – to mnie kopnął nogą i kazał wyciepnąć za drzwi!… Nie, nie pójdę, bo się boję grzechu, bo się boję – bo jak go zobaczę, to mnie tylko ciągotki bierą, żeby go za gardziel chwycić i jak złego zwierzaka zakatrupić!
Szeptał przytłumionym nienawiścią głosem i pięści zaciskał coraz silniej, potem chwycił się za piersi i znowu zaczął:
– Aż mnie w piersiach boli, tak się zmagam, ale ścierpiałem tyle, że więcej nie wiem, czy poradzićbym poradził.
– Baran, trzymaj ty w sobie tego wilka mocno, trzymaj, bo o nieszczęście nie trudno.
– Do boru jutro pójdę siągi rąbać.
– Koszula nie rządzi, kiedy brzuch błądzi.
– Od ćwierci sążnia złoty i groszy dziesięć psiadusza Żyd tylko płaci i potrzeba na to dobrze dwa dni żebra wyciągać.
– Tomek, idź ty zaraz do proboszcza i proś – on się zna z urzędnikami, to mógłby przemówić za tobą, aby ci robotę jaką na plancie dali.
– Hale, kiedy ksiądz jeździ do dozorcy i znają się ze sobą dobrze…
– Głupiś, ksiądz zawdy na sprawiedliwość i na biedny naród ma większe uważanie. Poradzić ci co może i pomódz.
– Nie mam co w pazury wziąć, a tak gołkiem, bez niczego, śmiał nie będę.
– Głupiś, dzieciska mu na podarunek nie weźmiesz, a co innego masz?
– Prawda, ale… zawsze… nie zanieść nic dobrodziejowi…
– Głupiś, mówię ci, idź zaraz, do nóg dobrodziejowi padnij, wszystko opowiedz – a tylko się w piersi bij, a płacz, i mów o dzieciskach – to zobaczysz, że ksiądz zmięknie zaraz.
– Ta! to i pójdę – szepnął prędko przekonany i wstał ze skrzynki, kożuch obciągnął, baranicę na głowę nadział i przepychał się przez alkierz i przez tańczących.
Stara wyszła za nim, przed karczmą powiedziała mu jeszcze:
– Tomek, nie bądź hardy z dobrodziejem i proś grzecznie, bo chłop bez gruntu to jak ptak we wodzie, rozpłaszczy się skrzydełkami i musi piukać, coby mu drugie pomogły, boby sam utonął.
Nie odrzekł nic, bo go taki mróz owionął, że aż się zachłysnął zrazu, ale baranicę głębiej jeszcze nasunął na oczy i poszedł prosto od karczmy przez pola wydeptaną ścieżką.
– „Będziem jedli, będziem pili, będziemy się weselili!” – śpiewały za nim skrzypeczki.
– „Jak Bóg da, jak Bóg da!” – mruczały ciszej basy, podrygując wesoło, ale Tomek nie słuchał tych głosów, co się wydzierały przez strzechę karczmy i rozpryskiwały w mroźnem powietrzu, niby brylantami skrzący się deszcz dźwięków – tylko szedł ostro.
Na polach widno było od śniegu i księżyca, jak w dzień.
Olbrzymie białe chmury leżały w przestrzeniach, co się rozciągały nad ziemią w wielkim majestacie ciszy i ogromu, niby srebrno-płowe opony. Równiny, pofalowane wzgórzami, poznaczone nagimi szkieletami drzew, zsypiskami kamieni – rozlewały się morzem, oślepiającem białością skrzącego się śniegu. Taka głęboka cisza panowała w polach, że Tomek długo jeszcze słyszał odgłosy karczmy i chwilami odwracał się, by spojrzeć na nią i na migocące złote plamki światełek wsi, a potem przyśpieszał jeszcze kroku i biegł, nie zważając na mróz, kłujący go w policzki i zapierający mu oddech.
Przydrożne, oszroniałe krzyże rzucały błękitne, długie cienie; zdejmował przed nimi czapkę, żegnał się nabożnie i wzdychał głęboko – czasami zabijał ręce skostniałe o ramiona, zaciskał mocniej pas i szedł dalej.
Czasami stado kuropatw podrywało się z cichym a przejmującym krzykiem, kołowało chwilę i zapadało w białej, srebrnawej mgle, wiszącej nad śniegami – to znowu zając sadził przez pola, przystawał, nasłuchiwał, stawiał słupka i pomykał dalej; to znowu jakaś bezkształtna, szara chmura płynęła przez przestrzenie i rzucała błękitnawy cień na śniegi; to jakiś głos suchy mrozu leciał nad ziemią i, rozbity w miliardy drgań, skrzył się w blaskach i mącił ten boski spokój nocy zimowej; to pomruk, podobny do westchnienia ciężkiego biegł od lasów, to szum głuchy i odległy – i była znowu cisza, martwota, pustka i wielka, słodka senność na ziemi.
Tomek nie zważał na nic, bo sobie w myśli układał: jakto on przyjdzie do księdza, jak padnie mu do nóg, jak powie: Dobrodzieju! jak się rozpłacze i zacznie przed tym kochanym ojcem wyjawiać swoje strapienia i nędzę swoją, i tak się już przejmował, że łzy rozczulenia zabłysły mu w oczach, stoczyły się po policzkach i zamarzły na wąsach. A potem myślał o domu i dzieciach:
– Marysię dam w służbę, Józwę też – będzie dziewuchom lepiej, a i mnie lżej – ale coś go zabolało w sercu na myśl rozstania się z dziećmi. – Śpią se robaki kochane, śpią – pomyślał, obmacując starannie bułki i kaszę, które miał w zanadrzu. – Pan Jezus da doczekać wiosny, to o robotę będzie łatwiej i ony coś niecoś zarobią – myślał. – Praży też Jezusieczek, praży – szepnął, rozcierając sobie twarz śniegiem. – Folguje se Pan Jezus, folguje… – i przystawał, nasłuchując. Od stodół dworskich, z daleka majaczących szaremi ścianami, dochodziły odgłosy psiej wrzawy. Zaczął iść wolniej i coraz lepiej wytężał wzrok i trwożliwiej, bo ten psi gwar, naszczekiwania, skowyty – brzmiały coraz bliżej i groźniej. Wkrótce zobaczył kilkunastu psów, coś zajadle rozrywających pomiędzy sobą.
Na folwarku owce zdychały na motylicę całemi setkami, więc je służba po odarciu ze skóry wywłóczyła za budynki i zakopywała w śnieg. Ze wszystkich stron psy się zlatywały do biesiadnego stołu i przez całe dni i noce ucztowały, żrąc się o padlinę.
Tomek ominął je z daleka i poszedł naprzełaj ku wsi, rozrzuconej po stokach wzgórza, uwieńczonego małym, drewnianym kościołem i gromadą lip potężnych, co usiadły niby starce dokoła i swojemi olbrzymiemi rosochatemi ciałami broniły go od wichrów i złej doli, gwarząc szeptem w ciche miesięczne noce.
Plebania stała niżej nieco, w środku ogrodu, rozrzuconego na zboczu wzgórza i dotykającego wsi. Przed gankiem, większym niż niejedna chłopska chałupa, Tomek się zatrzymał, czapkę zdjął i zaczął przestępować z nogi na nogę, bo odwaga opuściła go zupełnie; zaglądał w oświetlone, ale przysłonięte roletami okna, drapał się po głowie, spluwał, to znowu się żegnał dla nabrania odwagi, ale wejść nie śmiał.
Kościół stał tak blizko i tak czerniał tajemniczo, a okna tak dziwnie się lśniły księżycowem światłem, lipy miały dzisiaj taki groźny wyraz, a krzyże odwiecznych grobowców na cmentarzu były tak wielkie i tak się ostro rysowały na tle śniegów, że Tomka jakiś zabobonny strach ściskał za gardło. Zaczął w sobie dygotać, ale stał wciąż.
Chwilami posępna chmura odgradzała księżyc od ziemi, rzucając przejrzysty, niby od wachlarza, cień, to znów w ogrodzie, w krzakach coś zatrzeszczało tajemniczo; czasem gonty na kościele albo żerdzie w płotach pękały z hukiem od mrozu, to znowu wrony łopotały skrzydłami i tłukły się z wrzaskiem po drodze, po kupach śmieci; koń gdzie w stajni zarżał, rozległ się bek owiec, albo kwik świń, odgryzających przy korycie, przedarł się z księżych chlewów i drżał chwilę w powietrzu, aż cisza znowu zapadła i ogarnęła wszystko.
Tomek wciąż stał, patrzył machinalnie na białe opary, podnoszące się z oparzelisk, to na błyszczące gdzieniegdzie we wsi światełka. Przyszły mu na myśl dzieci, więc tylko szepnął: „Bidoty kochane”, i zaraz wszedł, przezwyciężając nieśmiałość, prosto do kancelaryi proboszczowskiej.