Odnaleziona

Text
Aus der Reihe: Wampirzych Dzienników #8
Leseprobe
Als gelesen kennzeichnen
Wie Sie das Buch nach dem Kauf lesen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

ROZDZIAŁ TRZECI

Sam obudził się z pękającą z bólu głową. Podniósł dłonie i podtrzymał głowę, starając się pozbyć nieznośnego bólu. Ale ten nie chciał ustąpić. Sam miał wrażenie, jakby cały świat właśnie walił się na niego.

Spróbował otworzyć oczy i zorientować się, gdzie był i w tej samej chwili poczuł nieznośny ból. Oślepiające słoneczne światło odbiło się od pustynnej skały, zmuszając go, by zasłonił oczy i pochylił głowę. Czuł, że leżał na skalistym, pustynnym podłożu, czuł panującą duchotę i pył przylegający do twarzy. Zwinął się w kłębek i mocniej objął głowę, pragnąc sprawić, by ból odszedł.

Zalały go powracające falą wspomnienia.

Najpierw o Polly.

Przypomniał sobie zaślubiny Caitlin. Noc, w którą oświadczył się Polly. Jej odpowiedź. Radość na jej twarzy.

Przypomniał sobie następny dzień. Jego wyprawę na polowanie. Niecierpliwość, z jaką wyczekiwał ich następnej wspólnej nocy.

Przypomniał sobie, jak ją znalazł. Na plaży. Umierającą. Jej słowa o ich dziecku.

Ogarnął go powracający falami żal. Większy, niż był w stanie znieść. Jakby okropny koszmar odgrywał się ponownie w jego myślach i nie mógł go wyłączyć. Czuł, jakby został odarty ze wszystkiego, co sprawiało, że jego życie miało sens, w jednej wiekopomnej chwili. Odebrano mu Polly. Dziecko. Dawne życie.

Żałował, że wówczas nie umarł.

Potem przypomniał sobie swą zemstę. Swój szał. Zabicie Kyle’a.

I ten moment, kiedy wszystko się zmieniło. Przypomniał sobie, jak duch Kyle’a wniknął w jego ciało. Przypomniał sobie ten nieopisany gniew, obcego ducha i jego energię, które go opanowały i zawładnęły bez reszty. Była to chwila, kiedy Sam przestał być tym, kim był dotychczas. Stał się kimś innym.

Całkowicie otworzył oczy i wyczuł, wiedział to, że jarzyły się jasną czerwienią. Wiedział, że już do niego nie należały. Wiedział, że należały teraz do Kyle’a.

Czuł nienawiść Kyle’a, jego moc, jak krążyła w nim, w każdej cząstce jego ciała, począwszy od palców u nóg, przez nogi, ramiona, aż po głowę. Czuł jego pragnienie siania zniszczenia; pulsowało w nim, jakby obdarzone własnym życiem, jakby coś utkwiło w jego ciele i nie mógł się tego pozbyć. Miał wrażenie, że już nad sobą nie panował. Z jednej strony tęsknił za dawnym sobą, za tym, kim był. Z drugiej zaś wiedział, że już nigdy nie będzie tą samą osobą.

Usłyszał jakiś syk i stukot, i otworzył oczy. Leżał twarzą płasko na skalnych odłamkach, a kiedy podniósł wzrok, zauważył węża w odległości kilku cali, który syczał na niego.

Oczy gada wpatrywały się wprost w oczy Sama, jakby obcował z przyjacielem, wyczuwając podobną energię. Czuł, że jego zajadłość dorównywała mu – i że zamierzał za chwilę zaatakować.

Sam jednak nie obawiał się go. Wręcz przeciwnie – uświadomił sobie, że jego własny gniew nie tylko dorównywał, ale i przewyższał rozdrażnienie węża. I miał równie szybki refleks.

W ułamku sekundy, kiedy wąż zbierał się do ataku, Sam ubiegł go: sięgnął dłonią, chwycił go za gardziel i powstrzymał od ukąszenia, zaledwie cal od własnej twarzy. Przytrzymał go przy swoich oczach i spojrzał w oczy węża z tak bliska, że poczuł jego oddech. Długie kły zwierzęcia, które marzyło jedynie o tym, by zatopić je w gardle Sama, znajdowały się zaledwie o cal od niego.

Sam jednak obezwładnił go. Zaciskał coraz mocniej dłoń wyciskając z niego życie. Wkrótce wąż zawisł bezwładnie, zmiażdżony na śmierć.

Sam odchylił się i cisnął truchłem w pustynne piaski.

Skoczył na nogi i rozejrzał się po otoczeniu. Wokół leżał piach i skalne odłamki – bezkresna pustynia. Odwrócił się i zauważył dwie rzeczy: najpierw grupkę dzieci ubranych w łachmany, przyglądających się mu z zaciekawieniem. Kiedy zwrócił się w ich stronę, rozpierzchły się i cofnęły pospiesznie, jakby zobaczyły dzikie zwierzę wstające z grobu. Sam czuł w sobie szał Kyle’a, czuł jak go przenikał i sprawiał, że miał ochotę pozabijać je wszystkie.

Lecz druga rzecz, którą zobaczył, odwróciła jego uwagę. Miejskie mury. Potężna, kamienna ściana pięła się setki stóp w górę i rozciągała w nieskończoność na boki. Sam zdał sobie sprawę, że obudził się na obrzeżach starożytnego miasta. Przed sobą miał ogromną, sklepioną bramę, przez którą przepływał strumień ludzi ubranych w prymitywne odzienie. Nosili proste szaty, tuniki, typowe w czasach rzymskich. Żywy inwentarz tłoczył się do środka i na zewnątrz razem z ludźmi. Sam zdążył już wyczuć skwar i zgiełk panujące za tymi murami.

Zrobił kilka kroków w stronę bramy i dziatwa rozpierzchła się przed nim, jak przed jakimś potworem. Zastanawiał się, czy aż tak strasznie wyglądał, ale nie przejmował się tym. Czuł, że koniecznie musiał wejść do tego miasta i dowiedzieć się, dlaczego tutaj wylądował. Ale w przeciwieństwie do dawnego Sama, nie czuł już potrzeby zwiedzania go; ale raczej pragnął je zniszczyć, roznieść w drobny pył.

Jakąś częścią świadomości starał się otrząsnąć z tego, przywrócić dawnego Sama. Zmusił się, by pomyśleć o czymś, dzięki czemu mógłby powrócić do dawnego ja. Zmusił się, by pomyśleć o Caitlin, swojej siostrze. Ale to wspomnienie było mgliste; nie potrafił już przywołać jej twarzy, pomimo wszelkich starań. Próbował wspomnieć uczucia, którymi ją darzył, wspólną misję, ojca. Gdzieś w głębi serca wiedział, że wciąż mu na niej zależało, że nadal chciał jej pomóc.

Ta maleńka część jego jaźni wkrótce ustąpiła jednak innej, tej nikczemnej. Nie poznawał już siebie. A ten nowy Sam zmusił go, by przestał myśleć o tym i ruszył przed siebie, wprost do miasta.

Wmaszerował przez miejskie bramy, rozpychając ludzi łokciami na boki. Jakaś starsza kobiecina z koszem na głowie znalazła się za blisko i Sam uderzył ją w ramię z taką siłą, że poleciała w bok, a jej kosz wywrócił się, rozsypując wokoło owoce.

– Hej! – wrzasnął jakiś mężczyzna. – Patrz, co zrobiłeś! Przeproś ją!

Mężczyzna podszedł do Sama, wyciągnął dłoń i bezmyślnie chwycił kurtę Sama. Powinien zorientować się, iż nigdy nie byłby w stanie jej rozpoznać, czarnej, skórzanej i obcisłej. Mężczyzna powinien uzmysłowić sobie natychmiast, że to odzienie pochodziło z innego wieku – i że Sam był ostatnią osobą, z którą powinien zadzierać.

Sam spuścił wzrok i popatrzył na dłoń mężczyzny, jak na jakiegoś owada, po czym chwycił za nadgarstek i z siłą stu mężczyzn zaczął go odwracać. Oczy człowieka rozszerzyły się ze strachu i bólu, jednak Sam wciąż przekręcał jego dłoń. W końcu mężczyzna obrócił się i upadł na kolana. Mimo to Sam dalej wykręcał mu rękę aż do chwili, kiedy usłyszał odrażające chrupnięcie, a mężczyzna wrzasnął. Jego ręka została złamana.

Sam odchylił się i dokończył dzieła, kopiąc mocno w twarz i przewracając pozbawionego świadomości mężczyznę na ziemię.

Scenie tej przyglądała się niewielka grupka przechodniów i kiedy Sam ruszył dalej, pozostawiła mu wiele wolnego miejsca. Nikt jakoś nie kwapił się znaleźć w pobliżu.

Sam poszedł dalej w stronę tłumów i wkrótce znalazł się w samym ich środku. Wtopił się w bezkresny strumień ludzkich ciał, który wypełniał miasto po brzegi. Nie był pewien, w którą stronę się skierować, ale poczuł ogarniające go nowe pragnienie. Czuł krążącą w jego ciele chęć pożywienia się. Pragnął krwi. Zadania śmierci.

Pozwolił, by zmysły przejęły nad nim kontrolę. Czuł, jak poprowadziły go w konkretną uliczkę. Kiedy w nią skręcił, zauważył, że stopniowo się zwężała, ginęła w mroku, pięła wzwyż i była odizolowana od reszty miasta. Najwyraźniej zaczynała się tu obskurna dzielnica, a i tłum wyglądał niechlujnie i podejrzanie.

Ulicę wypełniali żebracy, pijacy i ladacznice. Sam otarł się łokciami z kilkoma szubrawymi, otyłymi, nieogolonymi i pozbawionymi niektórych zębów mężczyznami, którzy akurat napatoczyli się mu na drodze. Upewnił się, by nachylony nisko mógł zderzyć się barkami z nimi na tyle mocno, by odpadali od niego na wszystkie strony. Wszyscy mieli jednak na tyle rozsądku, by nie stawać mu na drodze, a jedynie krzyczeć z oburzenia:

– Hej!

Sam szedł dalej i wkrótce znalazł się na niewielkim placu. Na środku dostrzegł około tuzin stojących w kręgu, odwróconych plecami do niego, rozentuzjazmowanych mężczyzn. Podszedł do nich i przepchnął się do środka, by zobaczyć, czym się tak ekscytowali.

Po środku zobaczył dwa koguty, które rozszarpywały się nawzajem, całe we krwi. Sam obejrzał się i dostrzegł, jak ludzie robili zakłady, płacąc starożytnymi monetami. Walka kogutów. Najstarszy sport na świecie. Tak wiele stuleci dzieliło go od jego czasów, a jednak w tym przypadku nic to nie zmieniło.

Miał dość. Zaczął się denerwować, musiał wywołać jakiś zamęt. Wmaszerował na środek kręgu, wprost ku obydwu ptakom. W tej samej chwili tłum zareagował krzykiem oburzenia.

Sam zignorował wszystkich, chwycił jednego koguta za gardło, podniósł wysoko i zakręcił nim nad głową. Usłyszał odgłos pęknięcia i ptak zwisł bezwładnie ze złamaną szyją w jego dłoni.

Sam poczuł, jak jego kły wydłużyły się i zatopił je w ciele koguta. Zaczął spijać jego krew, która pociekła mu po twarzy i spłynęła po policzkach. Wkrótce wyrzucił ptaka. Był wciąż nienasycony. Drugi kogut czmychnął przed nim tak szybko, jak tylko potrafił.

Tłum wlepiał wzrok w Sama w wyraźnym szoku. Jednakże, były to typy spod ciemnej gwiazdy i tak łatwo przed nikim nie ustępowały. Spoglądali na Sama gniewnie, sposobiąc się do walki.

– Zniszczyłeś nasz sport – warknął jeden z nich.

– Zapłacisz za to! – wrzasnął inny.

Kilku przysadzistych mężczyzn dobyło krótkich sztyletów i rzuciło się na Sama. Sam ledwo się wzdrygnął. Widział to wszystko niejako w zwolnionym tempie. Jego wielokrotnie szybszy refleks pozwolił, by chwycił nadgarstek któregoś z nich w połowie uderzenia i wykręcił do tyłu, łamiąc mu rękę. Potem odchylił się i kopnął mężczyznę w tors, posyłając z powrotem do kręgu.

Kiedy podszedł do niego kolejny mężczyzna, Sam rzucił się na niego i zanim ten zdążył zareagować, zatopił mu kły w gardle. Pił łapczywie, rozbryzgując krew na wszystkie strony, a mężczyzna wył z bólu. W kilka chwil wysączył z niego życie i mężczyzna padł na ziemię.

 

Pozostali wpatrywali się w niego z przerażeniem. W końcu dotarło do nich, że znaleźli się w obecności potwora.

Sam zrobił krok w ich kierunku, a oni odwrócili się i pognali przed siebie. Ulotnili się niczym muchy. Chwilę później Sam był jedyną osobą, która pozostała na placu.

Pokonał wszystkich. Ale to mu nie wystarczyło. Nie było końca rozlewowi krwi, śmierci i zniszczeniu, jakich pożądał. Chciał zabić każdego w tym mieście. A nawet wówczas nie miałby dość. Jego niemożność nasycenia swego pożądania irytowała go co nie miara.

Odchylił się i z twarzą zwróconą ku niebu zaryczał. Był to ryk zwierzęcia, które nareszcie wydostało się na wolność. Jego krzyk rozpaczy poszybował w górę, pod niebo i odbił się echem od kamiennych murów Jerozolimy, rozbrzmiewając głośniej od dzwonów i wznoszonych modłów. Na krótką chwilę zatrząsł murami, zawładnął całym miastem – i jak było długie i szerokie, wszyscy jego mieszkańcy zatrzymali się, by posłuchać i nauczyć się bać.

W jednej chwili dowiedzieli się, że wśród nich grasował demoniczny potwór.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Caitlin i Caleb wędrowali w dół stromym górskim zboczem w kierunku wioski Nazaret. Powierzchnia była skalista i częściej ześlizgiwali się niż szli, wzbijając kłęby kurzu. W miarę, jak szli coraz dalej, krajobraz zaczął się zmieniać i skały ustąpiły kępom zielska i sporadycznym palmom, a potem trawie. W końcu znaleźli się w oliwnym gaju, idąc wśród rzędów oliwnych drzewek i dalej, w kierunku miasta.

Caitlin przyjrzała się dokładnie gałązkom i zauważyła mnóstwo niewielkich oliwek połyskujących w słońcu. Zachwyciła się ich pięknem. Im bliżej miasta się znajdowali, tym bardziej płodne były drzewka. Caitlin spojrzała przed siebie i z punktu, w którym się znajdowała, dostrzegła widok całej doliny i miasteczka, niczym z lotu ptaka.

Nazaret trudno było nazwać miastem, jako że była to niewielka wioska usadowiona wśród potężnych dolin. Wyglądało na to, że zamieszkiwało ją kilkaset osób w kilkunastu tuzinach niewielkich, parterowych domostw postawionych ze skalnego budulca. Kilka z nich wyglądało na zbudowane z białego wapienia. W oddali Caitlin dostrzegła wieśniaków, którzy wyciosywali bloki w potężnych wapiennych kamieniołomach otaczających miasteczko. Słyszała cichy dźwięk ich młotów niesiony echem nawet na taką odległość i widziała jasny wapienny kurz unoszący się w powietrzu.

Nazaret okalał niski, wijący się mur, wysoki może na dziesięć stóp, który wyglądał staro nawet w tej chwili. W środku znajdowała się szeroka, otwarta, sklepiona brama. Nie było przy niej żadnego strażnika. Caitlin podejrzewała, że po prostu nie było takiej potrzeby; w końcu była to zaledwie niewielka mieścina położona gdzieś pośrodku całkowitego pustkowia.

Caitlin uświadomiła sobie, że zaczęła się zastanawiać, dlaczego obudzili się w tych czasach i w tym miejscu. Dlaczego w Nazaret? Wróciła myślami do przeszłości. Próbowała przypomnieć sobie, co wiedziała o tym miejscu. Pamiętała, że kiedyś dowiedziała się czegoś o Nazaret, ale nie mogła sobie tego przypomnieć. I dlaczego w pierwszym wieku? Dlaczego tak radykalnie cofnęła się w czasie − ze średniowiecznej Szkocji aż tutaj? Zdała sobie sprawę, że zaczęła tęsknić za Europą. Nowy krajobraz wraz z palmami i pustynną spiekotą był dla niej taki obcy. Caitlin zastanawiała się przede wszystkim nad tym, czy Scarlet była gdzieś za tymi murami. Miała nadzieję – modliła się – żeby tak było. Musiała ją odszukać. Nie zazna spokoju dopóki jej nie znajdzie.

Weszła razem z Calebem przez miejską bramę z poczuciem wielkiego zniecierpliwienia. Czuła, jak jej serce biło mocno na myśl o odszukaniu Scarlet– jak również odkryciu, dlaczego akurat tutaj zostali wysłani? Czy jej Tato był tu i czekał na nią?

Kiedy wchodzili do miasteczka, uderzyło ją, jak bardzo tętniło życiem. Ulice pełne były biegających, krzyczących i bawiących się dzieci. Psy szwendały się gdzie popadnie, tak samo jak kurczaki. Po ulicach wałęsały się owce i woły, a przy każdym domostwie widniał osiołek, bądź wielbłąd przywiązany do palika. Wieśniacy poruszali się niespiesznie, ubrani w proste tuniki i szaty, niosąc na barkach kosze z różnymi towarami. Caitlin poczuła się, jakby weszła do wehikułu czasu.

Kiedy mijali wąskie uliczki i niewielkie domostwa, ludzie zatrzymywali się i spoglądali na nich. Caitlin uświadomiła sobie, że musieli wyglądać nienaturalnie, nie z tego świata. Spojrzała w dół i zauważyła swe nowoczesne ubranie – skórzany, obcisły strój bojowy – i zaczęła się zastanawiać, co ci ludzie sobie o niej myśleli. Pewnie sądzili, że była obcym, który spadł z nieba. Nie winiła ich za to.

Przed każdym domem był ktoś, kto przygotowywał posiłek, sprzedawał towary, czy pracował w swoim rzemiośle. Minęli kilka ciesielskich rodzin, mężczyzn siedzących przed domem, piłujących, wymachujących młotkiem, wykonujących różne przedmioty − począwszy od łóżkowych ram po komody i drewniane osie do pługa. Przed jednym z domów pewien mężczyzna wznosił wielki, gruby na kilka stóp i wysoki na dziesięć krzyż. Caitlin zdała sobie sprawę, że na tym krzyżu ktoś miał być ukrzyżowany. Wzdrygnęła się i odwróciła wzrok.

Kiedy skręcili w kolejną uliczkę, całą jej stronę zajmowali kowale. Wszędzie walały się kowadła i młoty, a metaliczny brzęk dzwonił w całej okolicy, jakby każdy kowal wtórował jakiemuś innemu. Były tam również glinianki, w których wielkie płomienie podnosiły temperaturę rozgrzanego do czerwoności metalu, z którego rzemieślnicy wykuwali podkowy, miecze oraz inne wytwory metalowej obróbki. Caitlin zauważyła twarze dzieci, czarne od sadzy, siedzących przy swoich ojcach i obserwujących ich pracę. Czuła się źle, widząc, że dzieci musiały pracować w tak młodym wieku.

Rozglądała się za Scarlet, za ojcem, za jakąkolwiek wskazówką, która wyjaśniłaby powód ich pobytu w tym miejscu – ale nie znalazła niczego.

Skręcili w kolejną uliczkę. Tym razem trakt wypełniali kamieniarze. Mężczyźni ociosywali ogromne wapienne bloki, tworząc pomniki, oraz ogromne, płaskie prasy. Na początku Caitlin nie wiedziała, do czego miały służyć.

Caleb podniósł dłoń i wskazał jedną z nich.

– To prasy do tłoczenia wina i oliwy – powiedział, jak zwykle czytając w jej myślach. – Używają ich, by miażdżyć winogrona i oliwki, i uzyskiwać z nich wino i oliwę. Widzisz te korby?

Caitlin przyjrzała się bliżej i podziwiała kunszt wykonywania podłużnych płyt z wapienia i misternych żelaznych przekładni. Była zaskoczona widokiem niezwykłych urządzeń, zważywszy na czasy i miejsce. Z równie wielkim zaskoczeniem uświadomiła sobie, na czym polegało pradawne winiarstwo. Oto była tutaj, w sięgającej tysiące lat przeszłości, a mimo to ludzie wytwarzali butelki wina i oliwy dokładnie tak, jak to miało miejsce w dwudziestym pierwszym wieku. A kiedy przyjrzała się szklanym butelkom napełnianym powoli winem i oliwą, zdała sobie sprawę, że wyglądały dosłownie jak te, których sama nieraz używała.

Tuż obok przebiegła grupka dzieci, ganiających jedno drugie, śmiejących się i w tej samej chwili wzbite przez nie kłęby kurzu osiadły na stopach Caitlin. Spojrzała w dół i uświadomiła sobie, że ulice nie były tutaj wybrukowane – pomyślała, że była to zbyt mała miejscowość, by było ją stać na utwardzone ulice. A jednak wiedziała, że Nazaret z czegoś słynęło i nie dawało jej spokoju to, że nie mogła przypomnieć sobie, z czego. Kolejny raz pluła sobie w brodę, że nie uważała na lekcjach historii.

– To miasto, w którym żył Jezus – powiedział Caleb, czytając w jej myślach.

Caitlin poczuła, jak kolejny raz zaczerwieniła się, kiedy w tak prosty sposób pochwycił jej myśli. Nic przed nim nie ukrywała, lecz mimo to nie chciała, by odczytywał jej myśli, kiedy w grę wchodziły jej głębokie uczucia do niego. Czuła się wówczas skrępowana.

– Żyje tutaj? – spytała.

Caleb skinął głową.

– Jeśli przybyliśmy w jego czasach – powiedział. – Najwyraźniej trafiliśmy do pierwszego wieku. Widać po ich ubraniach, po architekturze. Byłem już tu kiedyś. Ciężko zapomnieć te czasy i to miejsce.

Na myśl o tym Caitlin otworzyła szeroko oczy.

– Naprawdę sądzisz, że mógłby tu być? Jezus? Że chodzi tymi ścieżkami? Teraz? W tym mieście?

Caitlin ledwie to pojmowała. Próbowała wyobrazić sobie, jak skręca za róg i ni stąd ni zowąd napotyka Jezusa. Ta myśl zdawała się niewyobrażalna.

Caleb zmarszczył brwi.

– Nie wiem – powiedział. – Nie wyczuwam jego obecności. Być może rozminęliśmy się z nim.

Caitlin zaniemówiła. Rozejrzała się wokół z respektem.

Czy mógł tu być? zastanawiała się.

Oniemiała z wrażenia i poczuła jeszcze większe znaczenie ich misji.

– Może tu być, to ten okres – powiedział Caleb. – Ale niekoniecznie w Nazaret. Dużo podróżował. Do Betlejem. Nazaretu, Kafarnaum – i Jerozolimy, oczywiście. Nie jestem jednak pewien, czy jesteśmy dokładnie w czasach, kiedy tu był. Jeśli tak, to może być wszędzie. Izrael jest duży. Gdyby był tu, w tym mieście, wyczulibyśmy to.

– Co masz na myśli? – spytała zaciekawiona Caitlin. – Jakie to uczucie?

– Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale wiedziałabyś. Ta jego moc. Nie przypomina niczego, co kiedykolwiek doświadczyłaś.

Nagle Caitlin przyszło coś do głowy.

– Widziałeś go kiedyś? – zapytała.

Caleb potrząsnął głową powoli.

– Nie, nie z bliska. Raz byłem w tym samym mieście, o tej samej porze. Jego energia była przytłaczająca. Niepodobna do niczego, co kiedykolwiek czułem.

Caitlin ponownie zdumiała się, słysząc o tym, czego świadkiem był Caleb, o tych wszystkich miejscach i chwilach, których doświadczył.

– Jest tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć – powiedział Caleb. – Musimy wiedzieć, który jest rok. Problem polega oczywiście na tym, że nikt nie liczył lat w sposób, w jaki my to robimy, jeszcze długo po śmierci Jezusa. Nasz rok kalendarzowy opiera się przecież na roku jego narodzin. Kiedy żył, nikt nie liczył lat według daty jego narodzin – większość ludzi nie wiedziała nawet, kim był! Kiedy więc zapytamy ludzi, który jest rok, pomyślą, że oszaleliśmy.

Caleb rozejrzał się uważniej, jakby szukając jakichś wskazówek. Caitlin postąpiła podobnie.

– Wyczuwam jednak, że jest w tych czasach – powiedział powoli Caleb. – Tylko nie tutaj.

Caitlin zlustrowała wioskę z szacunkiem.

– Ale to miasteczko wydaje się takie małe, takie proste. Nie przypomina wielkiego, biblijnego miasta, które sobie wyobrażałam. Wygląda, jak każde inne miasto położone na pustyni.

– Masz rację – odparł Caleb. – Ale właśnie tu mieszkał. Nie w jakimś wspaniałym miejscu, tylko tu, pomiędzy tymi ludźmi.

Poszli dalej, aż w końcu skręcili za róg i znaleźli się na niewielkim placu w samym centrum miasteczka. Był to prosty, mały plac, wokół którego stały niewielkie budynki, a na środku znajdowała się studnia. Caitlin rozejrzała się wokół i dostrzegła siedzących w cieniu starszych ludzi trzymających w dłoniach trzcinowe laski i wpatrujących się w pusty, zakurzony plac.

Zbliżyła się wraz z Calebem do studni. Caleb podniósł rękę i zaczął kręcić zardzewiałą korbą. Powoli sparszywiała lina zaczęła unosić w górę kubeł z wodą.

Caitlin nabrała zimnej wody w złożone dłonie i opryskała sobie twarz. W panującej spiekocie woda przyniosła jej prawdziwa ochłodę. Opryskała twarz jeszcze raz, a potem długie włosy, przeczesując je palcami. Były brudne i tłuste. Zimna woda była niczym zbawienie. Oddałaby wszystko, aby móc wziąć prysznic. Potem nachyliła się, nabrała w dłonie kolejną porcję i wypiła. Miała sucho w gardle i woda dobrze jej zrobiła. Caleb postąpił podobnie.

Obydwoje w końcu odchylili się i oparli o studnię, po czym przeczesali wzrokiem plac. Nie było tu żadnych wyjątkowych budynków, żadnych wskazówek, gdzie powinni się udać.

– Więc, gdzie teraz? – spytała w końcu.

Caleb rozejrzał się, mrużąc oczy przed słońcem i zasłaniając je dłońmi. Zdawał się tak samo zdezorientowany, jak i ona.

– Nie wiem – powiedział beznamiętnym głosem. – Jestem w kropce.

– W innych czasach i miejscach − kontynuował – zazwyczaj nasze wskazówki ukryte były w jakichś kościołach, czy też klasztorach. W obecnych czasach jednak nie ma żadnych kościołów. Chrześcijaństwo nie istnieje. Nie ma żadnych chrześcijan. Dopiero po śmierci Jezusa ludzie zaczęli wokół niego tworzyć religię. W tych czasach istnieje tylko jedna religia. Religia Jezusa: judaizm. Jezus był przecież Żydem.

Caitlin starała się to wszystko pojąć. A było to tak bardzo skomplikowane. Jeśli Jezus był Żydem, jak to sobie pomyślała, to oznaczało, że musiał modlić się w synagodze. Nagle przyszła jej pewna myśl do głowy.

 

– Może w takim razie najlepszym miejscem, w którym powinniśmy ich szukać, jest to, w którym Jezus się modlił. Może powinniśmy poszukać synagogi.

– Myślę, że masz rację – powiedział Caleb. Jakby nie było, wszelakie inne praktyki religijne, jeśli w ogóle można je tak nazwać, uprawiane były w tych czasach przez pogan – i skupiały się na wielbieniu bożków. Jestem pewien, że Jezus nie oddawałby czci w pogańskiej świątyni.

Caitlin rozejrzała się ponownie po mieście, mrużąc oczy i starając się wyszukać jakiś budynek przypominający synagogę. Nie znalazła jednak ani jednego. Wszystkie były prostymi, mieszkalnymi domami.

– Nic nie widzę – powiedziała. – Wszystkie budynki są według mnie podobne do siebie. Zwykłe małe domki.

– Ja też nic nie dostrzegam – powiedział Caleb.

Nastąpiła długa chwila ciszy; Caitlin starała się wszystko przemyśleć. W jej głowie kotłowało się od wszelkich możliwych rozwiązań.

– Myślisz, że mój Tata i tarcza wiążą się w jakiś sposób z tym wszystkim? – spytała. – Myślisz, że jeśli pójdziemy do miejsc, w których był Jezus, to doprowadzi nas to do mojego Taty?

Caleb zwęził oczy, jakby namyślając się nad odpowiedzią przez dłuższy czas.

– Nie wiem – odparł w końcu. – Ale najwyraźniej twój Tata strzeże wielkiej tajemnicy. Tajemnicy, która ma znaczenie nie tylko dla wampirzego rodzaju, ale dla całej ludzkości. Tarczy, czy też broni, która zmieni naturę wszystkich ludzi już na zawsze. Musi być niezwykła. I wydaje mi się, że może pomóc nam dotrzeć do twojego ojca tylko bardzo potężna osoba. Jak Jezus. Według mnie, to by miało sens. Być może, żeby znaleźć jednego, musimy najpierw odnaleźć drugiego. Przecież to twój krzyżyk otworzył zamki do kluczy i sprowadził nas tutaj. I prawie wszystkie wskazówki znaleźliśmy w kościołach i klasztorach.

Caitlin starała się to pojąć. Czy było to możliwe, by jej Tata znał Jezusa? Czy był jednym z jego uczniów? Myśl ta była oszałamiająca, a wrażenie tajemniczości związanej z jego osobą tylko się pogłębiło.

Usiadła na studni, rozglądając się po sennej mieścinie, całkiem zbita z tropu. Nie miała pojęcia, gdzie powinna zacząć poszukiwania. Nic nie wyróżniało się jakoś szczególnie w całej okolicy. Co więcej, była coraz bardziej zdesperowana, by odszukać Scarlet. Owszem, pragnęła znaleźć swego ojca; czuła, jak cztery klucze praktycznie płonęły w jej kieszeni. Nie widziała jednak żadnej wskazówki, by ich użyć – a ciężko jej było skupić się na ojcu, kiedy myśli wypełniała Scarlet. Świadomość tego, że była tam gdzieś sama, samiutka, rozdzierała jej serce. Kto wie, może akurat znajdowała się w jakimś niebezpieczeństwie?

Choć z drugiej strony, nie wiedziała również, gdzie szukać Scarlet. Czuła przemożną bezradność.

Nagle w bramie pojawił się pastuch i powoli skierował się na plac, a za nim podążały jego owce. Miał na sobie długa białą szatę i zakrywający głowę przed słońcem kaptur. Zmierzał w ich kierunku, podpierając się kosturem. Caitlin pomyślała na początku, że szedł do nich, ale potem zdała sobie z czegoś sprawę: szedł do studni. Szedł tu jedynie po to, by się napić, a oni akurat stali na drodze.

Kiedy podszedł bliżej, owce stłoczyły się wokół niego, zapełniając plac i kierując się w stronę studni. Musiały wiedzieć, że była pora pojenia. Po chwili Caitlin i Caleb znaleźli się pośród stada. Łagodne zwierzęta torowały sobie drogę do wody. Powietrze wypełniło ich niecierpliwe beczenie, ponaglające pasterza, by się nimi zajął.

Caitlin i Caleb usunęli się z drogi, kiedy pasterz podszedł do studni i zaczął kręcić zardzewiałą korbą, podnosząc kubeł z wodą. Zdjął kaptur i sięgnął po wodę.

Caitlin była zaskoczona, kiedy zobaczyła, że był całkiem młody. Miał wielką, gęstą jasną czuprynę, taką samą brodę i jasne, niebieskie oczy. Uśmiechnął się i Caitlin zauważyła na jego twarzy, wokół oczu, zmarszczki od słońca. Poczuła też emanujące z niego ciepło i życzliwość.

Chwycił przelewający się kubeł wody i mimo potu na czole, mimo, że wyglądał na spragnionego, odwrócił się i wlał pierwszą porcję do koryta znajdującego się u podstawy studni. Owce stłoczyły się wokół niego, becząc i rozpychając się podczas picia.

Caitlin ogarnęło osobliwe przeczucie, że być może ten mężczyzna coś wiedział, że być może pojawił się na ich drodze nie bez powodu. Pomyślała, że jeśli Jezus żył, być może ten mężczyzna słyszał coś o nim.

Poczuła zdenerwowanie i odchrząknęła.

– Przepraszam? – powiedziała.

Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią, a ona poczuła moc skrytą w jego oczach.

– Szukamy kogoś. Zastanawiam się, czy wiesz, gdzie mieszka.

Mężczyzna zmrużył oczy i w tej samej chwili Caitlin odniosła wrażenie, że przejrzał ją na wylot. To było niesamowite.

– Mieszka – odparł mężczyzna, jakby czytał w jej myślach. – Lecz już go tu nie ma.

Caitlin nie mogła w to uwierzyć. To była prawda.

– Dokąd poszedł? – spytał Caleb. Caitlin usłyszała w jego głosie wielkie przejęcie. Wyczuła, jak rozpaczliwie zależało mu, by się tego dowiedzieć.

Mężczyzna przeniósł wzrok na Caleba.

– Cóż, do Galilei – odparł mężczyzna, jakby to było coś oczywistego. – Nad morze.

Caleb zmrużył oczy.

– Kafarnaum? – spytał niepewnie Caleb.

Mężczyzna pokiwał głową.

Caleb otworzył szeroko oczy, uzmysłowiwszy coś sobie.

– Wielu za nim podąża – powiedział tajemniczo pasterz. – Szukajcie, a znajdziecie.

Po chwili mężczyzna spuścił głowę, odwrócił się, by odejść, a jego owce wraz z nim. Wkrótce pokonał cały plac.

Caitlin nie mogła pozwolić mu odejść. Jeszcze nie. Musiała dowiedzieć się więcej. I wyczuwała, że ukrywał coś przed nią.

– Zaczekaj! – krzyknęła.

Pasterz zatrzymał się i odwrócił, po czym spojrzał na nią.

– Znasz mojego ojca? – spytała.

Ku jej zaskoczeniu mężczyzna skinął głową powoli.

– Gdzie jest? – spytała Caitlin.

– Tego musisz sama się dowiedzieć – powiedział. – To ty jesteś tą, która niesie klucze.

– Kim on jest? – spytała, rozpaczliwie chcąc się tego dowiedzieć.

Mężczyzna pokręcił powoli głową.

– Jestem zaledwie pasterzem, którego mijasz po drodze.

– Ale ja nawet nie wiem, gdzie szukać! – odparła zdesperowana Caitlin. – Proszę, muszę go znaleźć.

Pasterz uśmiechnął się powoli.

– Zawsze tam, gdzie akurat jesteś – powiedział.

To powiedziawszy, nakrył głowę kapturem, odwrócił się i przeszedł przez plac. Minął sklepioną bramę i chwilę później znikł razem ze swymi owcami.

Zawsze tam, gdzie akurat jesteś.

Słowa mężczyzny dzwoniły jej w uszach. W jakiś sposób wyczuwała, że nie była to tylko alegoria. Im więcej się nad tym zastanawiała, tym bardziej czuła, że powinna potraktować je dosłownie. Jakby mówił jej, że wskazówka była dokładnie tu, gdzie się teraz znajdowała.

Odwróciła się nagle i przeszukała studnię, tę, na której przed chwilą siedzieli. Tym razem coś wyczuwała.

Zawsze tam, gdzie akurat jesteś.

Uklękła i przesunęła dłońmi po starym, gładkim kamiennym murku. Przeszukała całą jego powierzchnię, będąc bardziej niż pewną, że coś tam było, że dotarła do wskazówki.

– Co robisz? – spytał Caleb.

Caitlin przeszukiwała gorączkowo każdą szczelinę, każde pęknięcie w skalistym budulcu, czując, że była na dobrym tropie.

W końcu, kiedy dotarła do połowy studni, zatrzymała się. Znalazła pęknięcie, które było nieco większe od pozostałych. Wystarczająco duże, by wsunęła tam swój palec. Otaczający je kamień był nieco zbyt gładki, a otwór za duży.

Caitlin sięgnęła i spróbowała podważyć kamień. Wkrótce zaczął się poruszać. Obluzowała go jeszcze bardziej, aż wydobyła go z podstawy studni. Ku jej zdumieniu znajdowała się tam niewielka skrytka.

Caleb podszedł bliżej i nachylił się nad nią, kiedy ona sięgnęła w dół mrocznego otworu. Poczuła coś zimnego i metalowego i powoli wyjęła na zewnątrz.

Podniosła dłoń do światła i wyprostowała palce.

Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła.