Noc Śmiałków

Text
Leseprobe
Als gelesen kennzeichnen
Wie Sie das Buch nach dem Kauf lesen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

ROZDZIAŁ DRUGI

Oszołomiony Alec stał w paszczy smoka, trzymając w drżących dłoniach Niedokończony Miecz, a smocza krew broczyła na niego jak wodospad. Wyjrzał zza rzędów ostrych jak brzytwa zębisk, równie dużych jak on sam, i skulił się, gdy smok spadał jak kamień w dół, ku oceanowi. Zbliżali się do lodowatych wód Zatoki Śmierci i chłopak czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Wiedział, że jeśli nie zabije go siła uderzenia, zostanie zmiażdżony cielskiem martwego gada.

Alec, nadal w szoku że zdołał uśmiercić tę wielką bestię, wiedział, że ciężar smoka i prędkość, z jaką spadał, sprawią, że opadnie na samo dno Zatoki Śmierci i pociągnie go ze sobą. Niedokończony Miecz mógł uśmiercić smoka – lecz żaden miecz nie zdołał go zatrzymać. Co gorsza, rozluźniające się szczęki stwora zamykały się, tworząc potrzask, z którego Alec nigdy nie zdoła uciec. Wiedział, że musi poruszać się szybko, jeśli ma mieć jakiekolwiek szanse na przeżycie.

Krew ze smoczego podniebienia lała się na jego głowę, a Alec wyciągnął miecz i – gdy szczęki niemal już się zwarły – zebrał się w sobie i skoczył. Wrzeszczał, spadając w lodowatym powietrzu. Ostre jak brzytwa zębiska smoka drasnęły go po plecach, rozcinając skórę i gdy jego koszula na chwilę zahaczyła się o smoczy ząb, Alec pomyślał, że mu się nie uda. Za sobą usłyszał, jak wielkie szczęki zamykają się, poczuł, jak jego koszula rozdziera się i jej kawałek odrywa – i wreszcie spadał swobodnie.

Alec młócił rękoma i nogami w powietrzu, gotując się do upadku w czarną, spienioną wodę w dole.

Nagle rozległ się plusk. Alec był w szoku, gdy wpadł w lodowate wody, od niskiej temperatury zaparło mu dech w piersi. Ostatnim, co ujrzał, gdy podniósł wzrok, było cielsko martwego smoka, spadające nieopodal niego, mające właśnie wpaść w zatokę.

Cielsko smoka głośno uderzyło w powierzchnię, wzniecając na wszystkie strony wielkie fale. Na szczęście ominęło Aleca o włos, a fala wzniosła się i oddaliła od ciała. Poniosła Aleca w górę na dobre dwadzieścia stóp, nim się zatrzymała – i, ku przerażeniu Aleca, wszystko zaczął wciągać ogromny wir.

Alec płynął w przeciwnym kierunku ze wszystkich sił, lecz nie udawało mu się to. Choć starał się jak mógł, ani się obejrzał, a wielki wir wciągał go pod powierzchnię.

Alec płynął z całych sił, nadal ściskając w dłoni miecz. Był już dobre dwadzieścia stóp pod wodą, kopiąc i opadając w lodowatych wodach. Rozpaczliwie uderzał nogami, próbując wypłynąć na powierzchnię. Promienie słońca igrały na powierzchni wody i Alec spostrzegł, że w jego stronę płyną ogromne rekiny. Zauważył właśnie kadłub okrętu kołyszącego się wysoko na powierzchni wody i wiedział, że pozostało mu jedynie kilka chwil na przeżycie.

Chłopak kopnął ostatni raz i wynurzył się wreszcie na powierzchnię, chwytając łapczywie powietrze; po chwili poczuł, jak chwytają go czyjeś silne ręce. Podniósł wzrok i zobaczył, że Sovos wciąga go na pokład okrętu i sekundę później był w powietrzu, wciąż ściskając w dłoni miecz.

Kątem oka spostrzegł jednak jakiś ruch i gdy się odwrócił ujrzał, że z wody wyskakuje ogromny czerwony rekin, zamierzający się na jego nogę. Nie było czasu do stracenia.

Alec poczuł, że miecz drży w jego dłoni, podpowiadając mu, co ma robić. Nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego. Zamachnął się i wrzasnął, opuszczając broń z całych sił obojgiem rąk.

Rozległ się odgłos stali przecinającej ciało i Alec przyglądał się w szoku, jak Niedokończony Miecz przecina ogromnego rekina wpół. W czerwonej wodzie zaroiło się natychmiast od rekinów pożerających mięso.

Kolejny rekin rzucił się na jego stopy, jednak tym razem Alec poczuł, że ktoś podnosi go wysoko i upadł z hukiem na pokład.

Przetoczył się i jęknął, cały obolały i posiniaczony, i odetchnął ciężko z ulgą, wyczerpany, ociekając wodą. Ktoś natychmiast okrył go pledem.

– Jak gdyby zabicie smoka nie wystarczyło – rzekł Sovos z uśmiechem, stając nad nim i podając mu bukłak wina. Alec pociągnął duży łyk, aż poczuł ciepło w brzuchu.

Wśród żołnierzy na okręcie panowały chaos i podniecenie. Aleca to nie zdziwiło: wszak nieczęsto smok padał od miecza. Obejrzał się i pośród ciżby na pokładzie ujrzał Merka i Lornę, którzy musieli zostać wyciągnięci z wody wcześniej. Merk wyglądał mu na łachudrę, być może na najemnego zabójcę, a Lorna była olśniewająca, było w niej coś eterycznego. Oboje ociekali wodą i wyglądali na oszołomionych i szczęśliwych, że udało im się przeżyć.

Alec spostrzegł, że żołnierze wpatrują się w niego niby rażeni piorunem. Podniósł się z wolna, w szoku, gdy zorientował się, co właśnie uczynił. Mężczyźni przenosili wzrok z miecza, ociekającego wodą w jego dłoni, na niego, jak gdyby był jakimś bogiem. On także spojrzał na miecz, czując jak ciąży mu w dłoni, niby coś żywego. Utkwił spojrzenie w tajemniczym, błyszczącym metalu, jak gdyby był to obcy mu przedmiot i przywołał w pamięci chwilę, gdy dźgnął smoka i swój szok, gdy przeciął nim jego ciało. Nie mógł się nadziwić mocy tego oręża.

Bardziej nurtowało go jednak pytanie, kim on sam jest. Jakim cudem on, prosty chłopak ze zwykłej wioski, zdołał uśmiercić smoka? Co też krył dla niego los? Zaczynał przeczuwać, że jego los nie miał być zwyczajny.

Alec usłyszał kłapanie tysiąca szczęk, a gdy wyjrzał za burtę, ujrzał ławicę czerwonych rekinów pożerających ogromne cielsko smoka, które unosiło się na powierzchni wody. Czarne wody Zatoki Śmierci przybrały teraz barwę krwistej czerwieni. Alec patrzył na unoszące się cielsko i dotarło do niego, że naprawdę to zrobił. Jakimś cudem zdołał zabić smoka. On, w pojedynkę, spośród wszystkich mieszkańców Escalonu.

W powietrzu poniosły się głośne ryki i gdy Alec podniósł głowę, ujrzał tuziny smoków kołujących w oddali, plujących strumieniami płomieni, żądnych zemsty. Choć wszystkie patrzyły na niego, niektóre zdawały się lękać do niego zbliżyć. Kilka odłączyło się od stada, gdy spostrzegły jednego ze swoich unoszącego się martwego na wodzie.

Pozostałe jednak piszczały rozwścieczone i zanurkowały prosto na niego.

Patrząc jak rzucają się w dół, Alec nie zwlekał. Ruszył ku rufie, wskoczył na reling i zwrócił się ku nim. Poczuł, jak przepływa przez niego moc miecza, dodając mu odwagi, i gdy stał tak, poczuł nową, żelazną determinację. Miał wrażenie, że miecz go prowadzi. On i oręż byli teraz jednością.

Stado smoków rzuciło się prosto na niego. Przewodził im ogromny gad o rozjarzonych zielonych ślepiach, który ryczał, plując przy tym ogniem. Alec trzymał miecz uniesiony wysoko i czuł, jak drży mu w dłoni, dodając odwagi. Wiedział, że ważą się losy Escalonu.

Chłopak poczuł przypływ odwagi, jakiej wcześniej nie znał i wydał okrzyk bitewny; wtedy miecz rozjarzył się. Promień intensywnego światła wystrzelił w górę, zatrzymując ścianę ognia w pół drogi na niebie. Nie ustawał tak długo, aż płomienie zmieniły kierunek, a gdy Alec ponownie ciął mieczem, smok zawył i zaczął się miotać, po czym runął prosto w dół i wpadł do wody.

Kolejny smok rzucił się w dół i Alec ponownie uniósł miecz, zatrzymując ścianę ognia i zabijając stwora. Inny smok obniżył lot i opuścił szpony, jak gdyby chciał pochwycić Aleca. Ten odwrócił się i ciął, i ku swemu zdumieniu ujrzał, że miecz odrąbał stworowi łapy. Smok zawył, a Alec w tym samym ruchu zamachnął się znów i ugodził go w bok, zadając mu głęboką ranę. Smok wpadł do oceanu i gdy miotał się w wodzie, nie potrafiąc się wznieść, został napadnięty przez rekiny.

Inny smok – nieduży, czerwony – zanurkował z drugiej strony z otwartymi szeroko szczękami – tym razem Alec pozwolił, by poprowadził go jego instynkt, i skoczył w górę. Miecz zapewnił mu moc i chłopak skoczył wyżej, niż byłby w stanie sobie wyobrazić, nad łbem smoka, i wylądował na jego grzbiecie.

Smok pisnął i szarpnął się, lecz Alec trzymał się mocno. Bestia nie zdołała go zrzucić.

Alec poczuł, że jest silniejszy od smoka, że jest w stanie nim kierować.

– Smoku! – zawołał. – Rozkazuję ci! Atakuj!

Smok nie miał wyboru. Odwrócił się i skierował ku górze, prosto w stado spadających smoków. Tuzin gadów leciał w dół. Alec zwrócił się ku nim bez cienia lęku, wzleciał ku górze, by się z nimi zetrzeć. Gdy starli się w powietrzu, Alec ciął mieczem raz za razem z siłą i prędkością, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy. Oderżnął skrzydło jednemu ze smoków, podciął gardło innemu, po czym dźgnął jeszcze innego w bok szyi, okręcił się i odciął ogon kolejnego. Jeden za drugim smoki spadały jak kamienie i z głośnym pluskiem wpadały do wody, tworząc wir w zatoce.

Alec nie ustępował. Raz po raz atakował stado, przecinając niebo, nie cofając się ani razu. Walczył zapamiętale i niemal nie zauważył, gdy kilka pozostałych jeszcze smoków odwróciło się wreszcie z piskiem i odleciało, przestraszone.

Alec nie mógł w to uwierzyć. Smoki. Przestraszone.

Chłopak spojrzał w dół. Spostrzegł, jak wysoko się znajduje, ujrzał Zatokę Śmierci rozciągającą się w dole, setki okrętów, z których większość stała w płomieniach, i tysiące unoszących się na wodzie martwych trolli. Także Wyspę Knossos ogarnęła pożoga, a jej fort runął. Panował tam wielki chaos i zniszczenie.

Alec spostrzegł ich flotę i pokierował smoka niżej. Gdy się zbliżyli, chłopak uniósł miecz i zatopił go w grzbiecie smoka. Stwór pisnął i runął w dół, a gdy zbliżyli się do wody, Alec skoczył i wpadł do wody obok okrętu.

Natychmiast wyrzucono liny i wciągnięto Aleca na pokład.

Gdy znalazł się na okręcie, nie drżał już. Nie było mu już zimno, nie był też zmęczony, słaby ani przestraszony. Czuł za to moc, jakiej wcześniej nie znał. Przepełniały go odwaga i siła. Miał wrażenie, że narodził się na nowo.

Zabił stado smoków.

I nic w całym Escalonie nie mogło go teraz zatrzymać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Wezuwiusz, zbudzony ostrymi szczypcami, które przesuwały się po zewnętrznej stronie jego dłoni, z trudem uniósł jedną powiekę, a drugą wciąż miał zamkniętą. Podniósł wzrok, zdezorientowany, i spostrzegł, że leży twarzą w piasku. Fale oceanu rozbijały się za nim, a lodowata woda obmywała tył jego nóg. Przypomniał sobie wszystko. Po tej wielkiej bitwie wyrzuciło go na wybrzeże Zatoki Śmierci; zastanawiał się, jak długo leżał tak bez przytomności. Poziom wody z wolna podnosił się, gotując się, by go zabrać, jeśli się nie przebudzi. Jednak to nie chłód wody go zbudził – a stwór na jego dłoni.

 

Wezuwiusz spojrzał w bok, na swą wyciągniętą na piasku rękę, i ujrzał sporych rozmiarów fioletowego kraba, który wbijał szczypce w jego dłoń i wydzierał z niej nieduże kawałki ciała. Nie spieszył się, jak gdyby Wezuwiusz był trupem. Przy każdym jego ruchu Wezuwiusz czuł falę bólu.

Wezuwiusza nie zdziwiło zachowanie stwora; rozejrzał się i zobaczył na całej plaży tysiące ciał, pozostałości po jego armii trolli. Leżały, pokryte fioletowymi krabami. Odgłosy uderzeń ich szczypców niosły się w powietrzu. Od odoru rozkładających się trollich ciał zemdliło go, aż prawie zwymiotował. Krab na jego dłoni był pierwszym, który odważył się zawędrować aż do Wezuwiusza. Inne najpewniej wyczuły, że dalej żyje i cierpliwie czekały. Jednak ten jeden odważny krab podjął ryzyko. Teraz już tuziny stworów zwracały się w jego kierunku, niepewnie idąc w ślady pierwszego kraba. Wezuwiusz wiedział, że w ciągu kilku chwil przykryje go i pożre żywcem ta niewielka armia – o ile wcześniej nie zabiorą go lodowate wody Zatoki Śmierci.

Wezuwiusz poczuł silny przypływ wściekłości. Wyciągnął wolną rękę, chwycił fioletowego kraba i powoli zacisnął dłoń. Krab próbował mu się wymknąć – ale Wezuwiusz mu na to nie pozwolił. Stwór wierzgał odnóżami i próbował schwycić Wezuwiusza szczypcami, lecz ten trzymał go mocno, nie pozwalając mu się obrócić. Ściskał coraz mocniej, powoli, nie spieszył się, czerpiąc ogromną przyjemność z zadawania bólu. Stwór piszczał, wydając okropny, wysoki dźwięk, gdy Wezuwiusz powoli zaciskał dłoń w pięść.

Wreszcie pęknął. Wezuwiusz usłyszał satysfakcjonujący szczęk skorupy, a fioletowa krew pociekła po jego dłoni. Upuścił rozgniecionego na miazgę stwora.

Wezuwiusz podźwignął się nieco chwiejnie na jedno kolano, a wtedy tuziny krabów rozpierzchły się, wyraźnie zaszokowane widokiem podnoszącego się trupa. Jeden za drugim zaczęły się odwracać i gdy wstał, tysiące krabów rozbiegły się. Plaża opustoszała, gdy Wezuwiusz stawiał pierwsze kroki na brzegu. Szedł przez cmentarzysko i z wolna wszystko mu się przypominało.

Bitwa na Knossos. Zwyciężał, miał właśnie zabić Lornę i Merka, gdy zjawiły się te smoki. Przypomniał sobie upadek z wyspy; utratę armii; przypomniał sobie, jak jego flota stanęła w płomieniach; i wreszcie jak nieomal się utopił. Był to pogrom i Wezuwiusz płonął ze wstydu na samą myśl o nim. Odwrócił się i spojrzał na zatokę, miejsce swej porażki, i spostrzegł w oddali wciąż płonącą wyspę Knossos. Zobaczył pozostałości swej floty, unoszące się na wodzie, rozbite na kawałki. Niektóre okręty wciąż płonęły. I wtedy usłyszał pisk wysoko w górze. Podniósł głowę i zamrugał.

Wezuwiusz nie pojmował tego, co ujrzał przed sobą. To niemożliwe. Smoki spadały z nieba i nieruchome wpadały jak kamień do zatoki.

Martwe.

Wysoko w górze dostrzegł jakiegoś człowieka na jednym z tych gadów. Toczył walkę z nimi wszystkimi, trzymając się kurczowo smoczego grzbietu i dzierżąc w dłoni miecz. Reszta stada w końcu odwróciła się i uciekła.

Spojrzał na powrót w stronę wody i na widnokręgu ujrzał tuziny okrętów pod banderą Zaginionych Wysp. Widział, jak mężczyzna zeskakuje z ostatniego smoka i płynie w ich stronę. Spostrzegł dziewczynę, Lornę, i najemnika, Merka, i świadomość, że przeżyli, rozwścieczyła go.

Wezuwiusz spojrzał znów na brzeg i przyglądając się swym martwym poddanym, zjedzonym przez kraby albo zabranym przez wodę i pożartym przez rekiny, czuł się samotny jak nigdy wcześniej. Ze zdumieniem spostrzegł, że przeżył jako jedyny z armii, którą prowadził.

Wezuwiusz obrócił się i skierował wzrok ku północy, ku kontynentalnemu Escalonowi. Wiedział, że gdzieś tam daleko na północy Płomienie opadły. W tej właśnie chwili jego wojska opuszczały Mardę i najeżdżały Escalon, miliony trolli zmierzały na południe. Wezuwiuszowi udało się wszak dotrzeć do Wieży Kos i zniszczyć Miecz Ognia. Jego armia z pewnością przeszła już granicę i rozdzierała Escalon na strzępy. Potrzebowali kogoś, kto ich poprowadzi. Potrzebowali jego.

Wezuwiusz może i przegrał tę bitwę – lecz musiał pamiętać, że wygrał wojnę. Chwila jego największej chwały, chwila, na którą czekał całe swe życie, jeszcze nie nadeszła. Nastał czas, by chwycił za ster, by poprowadził swych ludzi ku ostatecznemu zwycięstwu.

Tak, pomyślał, prostując się, lekceważąc ból, rany i przejmujący chłód. Dostał to, po co przyszedł. Niech dziewczyna i jej ludzie błąkają się po oceanie. Jego czekało wszak zniszczenie Escalonu. Zawsze mógł powrócić i zabić ją później. Uśmiechnął się na tę myśl. Tak, zabije ją. Rozerwie ją na strzępy.

Wezuwiusz ruszył truchtem, po czym przyspieszył. Skieruje się na północ. Dołączy do swych poddanych. I poprowadzi ich ku największej bitwie wszech czasów.

Nadszedł czas, by raz na zawsze zniszczyć Escalon.

Wkrótce Escalon i Marda będą jednym.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kyle przypatrywał się z zadziwieniem, jak szczelina w ziemi rozszerza się, a tysiące trolli spadają głęboko w otchłań, młócąc wokoło rękoma, i tracą życie. Nieopodal stał Alva z uniesioną laską, od której biły promienie intensywnego światła, tak jasne, że Kyle musiał osłonić oczy dłonią. Unicestwiał armię trolli, w pojedynkę chroniąc północ. Kyle walczył do utraty sił, podobnie jak Kolva u jego boku, i choć położyli tuziny trolli w zaciekłej walce wręcz, nim zostali ranni, ich siły były ograniczone. Jedynie Alva powstrzymywał trolle przed opanowaniem Escalonu.

Trolle szybko zorientowały się, że zginą w szczelinie i zatrzymały się po drugiej stronie, pięćdziesiąt stóp przed nią, zdając sobie sprawę, że nie mogą posunąć się dalej. Spojrzały na Alvę, Kolvę, Kyle’a, Dierdre i Marco, a w oczach ich rozgorzała frustracja. Gdy szczelina powiększała się dalej w ich kierunku, odwróciły się z paniką w oczach i uciekły.

Niebawem głośne dudnienie oddaliło się i wokoło zapadła cisza. Fala trolli ustała. Czy uciekały z powrotem do Mardy? Przegrupowywały się, by najechać inną część kraju? Kyle nie miał pewności.

Gdy wszystko wokoło ucichło, Kyle leżał na ziemi, cierpiąc od poniesionych ran. Patrzył, jak Alva powoli opuszcza swą laskę i światło wokoło niego przygasa. Wtedy Alva zwrócił się ku niemu, wyciągnął dłoń i położył ją na jego czole. Kyle poczuł, jak fala światła wdziera się do jego ciała, poczuł, jak robi mu się cieplej, jak się rozjaśnia, a po chwili poczuł, że jest całkowicie zdrów. Usiadł, zaszokowany, czując się znów sobą – i pełen wdzięczności.

Alva przyklęknął przy Kolvie, położył dłoń na jego brzuchu i jego także uleczył. Po chwili Kolva podniósł się, wyraźnie zaskoczony tym, że stanął znów na nogi, z błyszczącym spojrzeniem. Później przyszła kolej na Dierdre i Marco. Alva położył na nich dłonie i ich także uzdrowił. Sięgnął laską i dotknął także Leo i Andora, którzy podnieśli się o własnych siłach. Magiczne moce Alvy uleczyły wszystkich, nim się wykrwawili.

Kyle stał zadziwiony, doświadczywszy na sobie mocy tej magicznej istoty, o której przez większość swego życia słyszał jedynie pogłoski. Wiedział, że znalazł się w obecności prawdziwego mistrza. Wyczuwał także, że jest to ulotna obecność; że jest to mistrz, który nie może tu pozostać.

– Udało ci się – powiedział Kyle, pełen podziwu i wdzięczności. – Powstrzymałeś cały naród trolli.

Alva pokręcił głową.

– Nic podobnego – odrzekł powoli i wyraźnie wyważonym, pradawnie brzmiącym głosem. – Jedynie je spowolniłem. Wielkie i straszliwe zniszczenie nadal zbliża się ku nam.

– Ale jak to? – upierał się Kyle. – Ta szczelina – nigdy jej nie przekroczą. Zabiłeś tak wiele tysięcy trolli. Czyż nie jesteśmy bezpieczni?

Alva pokręcił głową ze smutkiem.

– Nie widziałeś nawet ułamka tego narodu. Nadejdą ich miliony. Rozpoczęła się wielka bitwa. Bitwa, która zadecyduje o losach Escalonu.

Alva przeszedł po ruinach Wieży Ur, wspierając się na lasce, a Kyle przyglądał się mu, jak zawsze zaintrygowany tą zagadką. Wreszcie odwrócił się ku Dierdre i Marco.

– Pragniecie powrócić do Ur, czyż nie? – zapytał ich.

Dierdre i Marco skinęli głowami z nadzieją w oczach.

– Ruszajcie – rozkazał.

Popatrzyli na niego wyraźnie skołowani.

– Ale tam nic nie pozostało – powiedziała dziewczyna. – Miasto zostało zniszczone. Zniknęło pod wodą. Teraz rządzą nim Pandezjanie.

– Powrót do tego miejsca byłby oddaniem się w ręce śmierci – wtrącił Marco.

– Teraz, owszem – odparł Alva. – Niebawem jednak będziecie tam potrzebni, gdy rozpocznie się wielka bitwa.

Dierdre i Marco, nie potrzebując zachęty, odwrócili się, dosiedli razem Andora i ruszyli z kopyta w las, na południe, z powrotem do miasta Ur.

Leo pozostał u boku Kyle’a. Kyle pogładził go po łbie.

– Myślisz o mnie i myślisz o Kyrze, co, mały? – spytał Kyle Leo.

Leo pisnął z czułością i Kyle wiedział, że wilk pozostanie u jego boku i będzie go strzegł, jak gdyby był Kyrą. Wyczuł, że ma w nim wspaniałego towarzysza walki.

Kyle spojrzał na Alvę pytająco, a Alva odwrócił się i utkwił wzrok w lesie na północy.

– A my, mistrzu? – spytał Kyle. – Gdzie jesteśmy potrzebni?

– Tutaj – odrzekł Alva.

Kyle spojrzał w stronę widnokręgu, tak jak Alva patrząc na północ, w stronę Mardy.

– Nadchodzą – dodał. – A my trzej jesteśmy ostatnią nadzieją Escalonu.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kyrę ogarnęła fala paniki, gdy szarpała się w pajęczej sieci, wijąc się, rozpaczliwie próbując się uwolnić, a wielki stwór przesuwał się powoli w jej stronę. Nie chciała na niego patrzeć, ale nie potrafiła się powstrzymać. Odwróciła się i ogarnęło ją przerażenie, gdy ujrzała ogromnego, syczącego pająka, który szedł w jej stronę, przesuwając jednym za drugim swymi masywnymi odnóżami. Wpatrywał się w nią wielkimi czerwonymi ślepiami, unosił długie, kosmate czarne nogi i rozwarł szeroko szczękę, obnażając żółte kły, z których kapała ślina. Kyra wiedziała, że pozostało jej jedynie kilka chwil życia – i że będzie to straszliwa śmierć.

Szarpiąc się, słyszała dokoła siebie stukot kości na sieci; rozejrzała się i zobaczyła pozostałości wszystkich ofiar, które zginęły tu przed nią i wiedziała, że jej szanse na przeżycie są znikome. Była uwięziona i niewiele mogła na to poradzić.

Kyra zamknęła oczy, wiedząc, że nie ma innego wyjścia. Nie mogła polegać na świecie zewnętrznym. Musiała wejrzeć w głąb siebie. Wiedziała, że odpowiedź nie kryje się w jej zewnętrznej sile, jej zewnętrznym orężu. Jeśli będzie polegać na zewnętrznym świecie, zginie.

Jej wewnętrzna moc jednak – jak wyczuwała – była rozległa, nieskończona. Musiała zaczerpnąć ze swej wewnętrznej siły, przyzwać moce, z którymi lękała się zmierzyć. Musiała wreszcie zrozumieć, co nią kierowało, pojąć efekt końcowy swego duchowego szkolenia.

Energia. Tego uczył ją Alva. Kiedy polegamy na sobie, używamy jedynie ułamka naszej energii, ułamka naszego potencjału. Zaczerpnij z energii świata. Cały wszechświat pragnie ci pomóc.

Krążyło to w jej żyłach, czuła to. Było to coś szczególnego, coś, z czym się urodziła, co przekazała jej matka. Była to moc, która krążyła we wszystkim, niczym rzeka płynąca pod ziemią. Była to ta sama moc, której zawsze trudno jej było zawierzyć. Była to najgłębsza część niej samej, część, której nie ufała jeszcze całkowicie. Była to ta część, której najbardziej się lękała, bardziej niż jakiegokolwiek wroga. Chciała przyzwać swą matkę, rozpaczliwie pragnęła jej pomocy. Wiedziała jednak, że nie dotrze do niej tutaj, w krainie Mardy. Mogła liczyć tylko na siebie. Być może to – bycie zupełnie samą, poleganie jedynie na sobie – było ostatnią częścią jej szkolenia.

Kyra zamknęła oczy, wiedząc, że zrobi to teraz albo nigdy. Wyczuła, że musi stać się silniejsza niż dotychczas była, niż świat, który widziała przed sobą. Zmusiła się, by skupić się na wewnętrznej energii, a następnie na energii dokoła siebie.

Powoli zaczęła ją wyczuwać. Wyczuła energię sieci, energię pająka; poczuła, jak przez nią przepływa. Z wolna pozwoliła, by stała się częścią niej. Nie sprzeciwiała się jej już. Zamiast tego pozwoliła, by stały się jednością.

Kyra poczuła, że jej ruchy stają się wolniejsze; poczuła, że czas zwalnia. Zaczęła wyczuwać najdrobniejsze szczegóły, słyszała wszystko, czuła wszystko dokoła siebie.

 

Nagle poczuła falę energii i wiedziała – po raz pierwszy – że cały wszechświat jest jednością. Czuła, jak dzielące wszystko ściany kruszą się, czuła, że bariera pomiędzy światem zewnętrznym a wewnętrznym zanika. Poczuła, że ten podział był nieprawdziwy.

Wtedy poczuła przypływ energii, jak gdyby ustąpiła w niej jakaś tama. Dłonie jej zapłonęły, jak gdyby stały w ogniu.

Kyra otworzyła oczy i zobaczyła pająka. Był już blisko i patrzył na nią, gotując się do skoku. Odwróciła się i kilka stóp dalej ujrzała swą laskę zatkniętą w sieci. Wyciągnęła rękę, nie wątpiąc już w siebie. Przyzwała laskę, a broń przecięła powietrze prosto w jej wyciągniętą dłoń. Ścisnęła ją mocno.

Kyra użyła swej mocy, wiedząc, że jest silniejsza niż wszystko, co widzi przed sobą, i zawierzyła sobie. Uniosła rękę, w której trzymała laskę, a ta oderwała się od sieci.

Dziewczyna obróciła się raptownie i w chwili, gdy kły pająka zbliżały się do niej, wyciągnęła rękę i wetknęła laskę w jego paszczę.

Pająk wydał z siebie przeraźliwy pisk, a Kyra wepchnęła laskę głęboko w jego paszczę i obróciła ją. Pająk próbował zamknąć szczęki, lecz nie mógł, laska mu to uniemożliwiała.

Wtem jednak, ku zdumieniu Kyry, zamknął nagle paszczę i złamał pradawną laskę na kawałki. Złamał to, co nie mogło zostać złamane, strzaskał w paszczy jak wykałaczkę. Ta bestia była potężniejsza, niż się spodziewała.

Pająk skoczył na nią, a wtedy czas zwolnił. Kyra poczuła, że wszystko zbiega się w jednym punkcie. W głębi duszy czuła, że potrafi się uwolnić, że może być szybsza niż ten stwór.

Kyra szarpnęła się w przód i uwolniła, i przetoczyła po sieci; gdy pająk opuścił kły, zamiast niej rozdarł sieć.

Gdy Kyra skupiła się, po raz pierwszy usłyszała niegłośne buczenie w powietrzu, poczuła, że coś ją przyzywa. Odwróciła się i utkwiła spojrzenie w czymś, co znajdowało się po drugiej stronie sieci, po co wyprawiła się do Mardy: Berle Prawdy. Tkwiło zatknięte w bloku czarnego granitu. Było eteryczne, rozjarzone na tle nocnego nieba.

Kyra poczuła z nim natychmiastową więź, poczuła mrowienie w dłoniach i wyciągnęła prawą rękę. Wydała z siebie najgłośniejszy okrzyk bitewny w życiu i wiedziała – po prostu wiedziała – że berło usłucha jej.

Nagle Kyra poczuła, że ziemia pod jej nogami trzęsie się. Wiedziała, że dobywa oręża z samego jądra ziemi i przez jedną wspaniałą chwilę nie wątpiła już w siebie, swe moce ani we wszechświat.

Wtem rozległ się głośny hałas, odgłos kamienia trącego o kamień, i Kyra przyglądała się ze zdumieniem, jak berło z wolna unosi się, wysuwa z granitu. Uniosło się powoli, po czym przecięło powietrze i jego czarny, zdobiony klejnotami trzon znalazł się w prawej dłoni Kyry. Chwyciła go i poczuła, że żyje. Miała wrażenie, że chwyciła węża, że trzyma w dłoni żyjące stworzenie.

Bez chwili wahania Kyra obróciła się i opuściła berło dokładnie w chwili, gdy pająk zbliżył się do niej. Berło nagle przeobraziło się w miecz i rozcięło ogromną sieć na dwie części.

Pająk spadł na ziemię ogłuszony, piszcząc.

Kyra obróciła się raptownie i ponownie cięła sieć. Uwolniła się całkowicie i upadła na nogi. Trzymała berło obojgiem rąk wysoko nad głową, gdy bestia rzuciła się na nią. Dzielnie stawiła jej czoła, dając krok naprzód i uderzając Berłem Prawdy z całych sił. Poczuła, że berło przechodzi przez grube ciało pająka. Stwór wydał z siebie okropny pisk, gdy Kyra przecinała go na pół.

Gęsta czarna krew trysnęła z jego ciała i pająk padł martwy u jej stóp.

Kyra stała, trzymając w drżących dłoniach berło, czując przypływ energii, jakiego nie czuła nigdy wcześniej. Poczuła, że zmieniła się w tej chwili. Poczuła, że stała się potężniejsza, że nigdy już nie będzie taka sama. Poczuła, że wszystkie drzwi otworzyły się i że wszystko jest możliwe.

Wysoko w niebiosach zagrzmiało i błyskawica przecięła niebo. Szkarłatna błyskawica przecięła chmury, rysując na nich linie, jak gdyby chmury ociekały lawą. Potem rozległ się przeraźliwie głośny ryk i ku swojej uciesze Kyra ujrzała, że z chmur wyłania się Theon. Wyczuła, że bariera opadła, gdy dobyła berła. Po raz pierwszy była pewna, że to jej przeznaczeniem jest wszystko zmienić.

Theon wylądował u jej stóp, a ona bez chwili wahania wspięła się na jego grzbiet i wznieśli się wysoko w górę. Grzmoty przetaczały się dokoła nich, gdy lecieli, kierując się na południe, z dala od Mardy, ku Escalonowi. Kyra wiedziała, że zapuściła się na najniebezpieczniejsze tereny i zwyciężyła, że przeszła swą ostateczną próbę.

A teraz, z Berłem Prawdy w dłoni, musiała stoczyć wojnę.