Kostenlos

Arena Jeden

Text
Aus der Reihe: Trylogii o Przetrwaniu #1
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

DZIESIĘĆ

Nie wiem, jak długo jestem nieprzytomna. Podnoszę sklejone powieki i budzę się z olbrzymim bólem głowy. Coś jest nie w porządku, a ja nie potrafię zdecydować, co takiego.

Wtedy zdaję sobie sprawę: wszystko jest do góry nogami.

Czuję krew nabiegającą do twarzy. Rozglądam się, próbując rozgryźć, co się stało, gdzie jestem i czy w ogóle jeszcze żyję. Wówczas, powoli, wszystko zaczyna do mnie docierać.

Samochód leży do góry nogami, silnik zgasł, a ja wciąż tkwię przypięta pasem do fotela kierowcy. Wokół panuje cisza. Zastanawiam się, jak długo już tak wiszę. Powoli poruszam ręką, starając się sprawdzić, czy odniosłam jakieś rany. W tej samej chwili czuję ostry ból w ramionach i barkach. Nie wiem, czy jestem ranna, ani gdzie, i nie mogę tego stwierdzić tak długo, jak zwisam do góry nogami z fotela. Muszę odpiąć pas.

Sięgam, nie mogąc dojrzeć klamry, i podążam palcami za paskiem, aż dotykam coś zimnego i plastikowego. Naciskam kciukiem. Najpierw nie reaguje.

Wciskam mocniej.

No, już.

Nagle słyszę kliknięcie. Pas odskakuje, a ja lecę w dół z wysokości może jednej stopy, ląduję na twarzy na metalowym dachu i czuję, jak ból głowy staje się jeszcze gorszy.

Odzyskuję trzeźwość umysłu dopiero po kilku sekundach. Powoli podnoszę się na kolana. Oglądam się i widzę obok siebie Bena, który, wciąż przypięty pasem, wisi do góry nogami. Jego twarz pokrywa krew, która kapie mu powoli z nosa. Nie wiem, czy żyje, czy też nie. Oczy ma jednak zamknięte, co biorę za dobry znak – przynajmniej nie są otwarte i nieruchome.

Sprawdzam tylną kanapę, gdzie siedział chłopak – i od razu tego żałuję. Leży na dnie samochodu z szyją wygiętą pod nienaturalnym kątem, oczyma otwartymi i nieruchomymi. Nie żyje.

Czuję się za to odpowiedzialna. Może powinnam zmusić go, by wcześniej wysiadł z samochodu. Jak na ironię, miałby więcej szczęścia, gdyby został z łowcami, zamiast ze mną. Ale w tej chwili nic już nie mogę na to poradzić.

Widząc chłopaka martwym, z większą mocą odczuwam powagę sytuacji; jeszcze raz sprawdzam swe ciało w poszukiwaniu jakichś ran, nie wiedząc nawet, gdzie ich szukać, gdyż i tak wszystko mnie boli. Kiedy jednak obracam się, czuję pulsujący ból w żebrach, za każdym razem, kiedy nabieram głębiej powietrza. Sięgam tam i czuję, że miejsce jest wrażliwe na dotyk. Czuję, że pękło mi kolejne żebro.

Mogę się poruszać, ale boli jak diabli. Wciąż też odczuwam piekący ból w ręce, gdzie utkwił odłamek podczas pierwszego zderzenia. Głowa mi ciąży, jakby była w imadle, w uszach mi dzwoni i dokucza uporczywy ból głowy, który nie chce ustąpić. Prawdopodobnie mam wstrząśnienie mózgu.

Lecz nie ma czasu, by się nad tym teraz rozwodzić. Muszę sprawdzić, czy Ben żyje. Sięgam ręką i potrząsam nim. Nie reaguje.

Rozważam, jak najlepiej wydostać go z auta i zdaję sobie sprawę, że nie ma na to łatwego sposobu. Zatem sięgam w jego stronę i mocno wciskam przycisk zwalniający zatrzask. Pas odlatuje i Ben leci na dół, lądując twardo twarzą na metalowym dachu. Stęka głośno, a mnie zalewa fala ulgi: Ben żyje.

Leży zwinięty w kłębek, jęcząc co chwila. Sięgam ręką i popycham go mocno raz po raz. Chcę go obudzić, sprawdzić, jak ciężkie odniósł obrażenia. Zwija się, lecz nadal nie wydaje się w pełni świadomy.

Muszę wydostać się z samochodu. Dostaję tu klaustrofobii, zwłaszcza będąc w pobliżu tego zmarłego chłopaka wpatrującego się wciąż we mnie nieruchomymi oczyma. Sięgam ręką w poszukiwaniu klamki od drzwi. Wzrok zachodzi mi mgłą, utrudniając znalezienie, zwłaszcza że wszystko jest odwrócone do góry nogami. Macam drzwi obiema rękoma i w końcu ją znajduję. Ciągnę mocno, ale nic się nie dzieje. Świetnie. Drzwi pewnie się zacięły.

Szarpię za klamkę raz po raz, ale wciąż bez skutku.

Odchylam się więc, przyciągam kolana do klatki piersiowej i kopię drzwi z całej siły obiema stopami. Rozlega się zgrzyt metalu, drzwi otwierają się z hukiem i do wnętrza samochodu wpada zimne powietrze.

Wytaczam się z samochodu na zewnątrz, na świat ginący w bieli. Znów pada śnieg i to obficie, jak mało kiedy. Dobrze jest jednak być znowu na zewnątrz. Podnoszę się na kolana i wstaję powoli. Czuję, jak krew uderza mi do głowy i przez chwilę wszystko kręci się wokół mnie. Z wolna ból głowy ustępuje. Dobrze jest móc znowu stanąć na nogach i oddychać świeżym powietrzem. Kiedy próbuję się wyprostować, odzywa się ból w klatce i ramieniu. Odciągam ramiona do tyłu i czuję się zesztywniała, posiniaczona na całym ciele. Jednak nie czuję żadnych innych złamań i nie widzę krwi. Mam szczęście.

Pospiesznie podchodzę do drzwi pasażera, klękam na kolano i otwieram je jednym szarpnięciem. Sięgam do wnętrza, chwytam Bena za koszulę i próbuję go wyciągnąć. Jest cięższy, niż myślałam. Muszę pociągnąć mocniej; ciągnę powoli, lecz zdecydowanie i w końcu wydostaję go na zewnątrz, na świeży śnieg. Wpada twarzą w biały puch i to wreszcie go otrzeźwia. Przetacza się na bok, ścierając śnieg z twarzy. Potem podnosi się na czworaka i otwiera oczy, wpatrując się w ziemię i ciężko oddychając. Krew kapie mu z nosa i plami biały śnieg.

Zdezorientowany, mruga kilkakrotnie powiekami, po czym odwraca się i podnosi wzrok na mnie, osłaniając dłonią oczy przed padającym śniegiem.

– Co się stało? – pyta, mamrocząc niewyraźnie.

– Mieliśmy wypadek – odpowiadam. – Jak z tobą?

– Nie mogę oddychać – mówi nosowo, składając dłonie pod twarzą, by złapać płynącą z nosa krew. Kiedy w końcu odchyla się w tył, spostrzegam, że jego nos jest złamany.

– Masz rozwalony nos – mówię.

Spogląda na mnie, pojmując to z wolna i z jego oczu wyziera strach.

– Nie martw się – mówię i podchodzę do niego. Podnoszę obie dłonie i kładę mu na nosie. Pamiętam, jak tata uczył mnie nastawiać złamany nos. Był późny wieczór, kiedy wrócił do domu po bójce w knajpie. Nie mogłam w to uwierzyć. Kazał mi patrzeć, powiedział, że przyda mi się nauczyć czegoś pożytecznego. Stał przy mnie w łazience, nachylił się nad lustrem, podniósł dłonie i to zrobił. Wciąż pamiętam trzask, jaki wtedy się rozległ.

– Nie ruszaj się – mówię.

Jednym, szybkim ruchem sięgam z obu stron jego zakrzywionego nosa i mocno naciskam, wyprostowując go. Ben krzyczy z bólu, przez co i ja czuję się źle. Ale wiem, że właśnie to należało zrobić, by nos wrócił na swoje miejsce oraz by powstrzymać krwawienie.

Sięgam w dół i podaję mu garść śniegu, kładąc na dłoniach i podnosząc je, by przyłożył do nosa.

– To powstrzyma krew i zmniejszy opuchliznę – mówię.

Ben przykłada grudkę śniegu do nosa, która po kilku chwilach zmienia barwę na czerwoną. Odwracam wzrok.

Odsuwam się i przyglądam naszemu pojazdowi: leży do góry nogami, podwoziem świecąc ku niebu. Trzy nienaruszone opony obracają się wciąż, bardzo powoli. Odwracam się i spoglądam z powrotem na autostradę. Jesteśmy około trzydzieści jardów od drogi – musieliśmy potoczyć się naprawdę całkiem daleko. Zastanawiam się, jak wielką mają nad nami przewagę.

To zadziwiające, że wciąż żyjemy, zważywszy na to, z jaką prędkością jechałam. Przeczesując wzrokiem rozciągającą się przede mną autostradę, uświadamiam sobie, jak wielkie mieliśmy szczęście. Gdybyśmy wywrócili się wcześniej, nasz samochód runąłby do urwiska. I gdyby nie gruba śnieżna pokrywa, która osłoniła nas przy uderzeniu, zapewne skończyłoby się to o wiele gorzej.

Lustruję nasz samochód, zastanawiając się, czy istnieje jakiś sposób, by z powrotem go uruchomić. Bardzo wątpię. Co oznacza, że już nigdy nie odnajdę Bree, jak również, że pozostaniemy tu, pośrodku niczego, zdani na własny los i umrzemy prawdopodobnie już po jednym dniu. Nie mamy wyboru: musimy znaleźć sposób, by samochód z powrotem nadawał się do jazdy.

– Musimy go odwrócić – mówię z nagłą determinacją. – Musimy postawić go z powrotem na koła i zobaczyć, czy wciąż działa. Musisz mi pomóc.

Powoli dociera do Bena to, co mówię. Pospiesznie staje u mego boku, lekko kulejąc na początku. Stajemy przy sobie, po jednej stronie samochodu i zaczynamy pchać.

Udaje nam się rozkołysać auto, po czym, wykorzystując siłę rozpędu, popychamy je coraz mocniej. Muszę używać wszystkich sił, na jakie mnie stać, a do tego ślizgam się w śniegu i czuję rozrywający ból w bicepsie i żebrach.

Samochód wychyla się coraz dalej, i akurat, kiedy zaczynam zastanawiać się, czy dam jeszcze radę, popychamy go jeszcze tylko raz. Sięgam nad głowę, napierając wciąż i stawiając małe kroki w śniegu do przodu.

I tyle wystarczy. Samochód, leżąc na boku, przekracza swój punkt ciężkości i nagle ląduje z hukiem na kołach, wzbijając ogromną chmurę śniegu. Stoję, łapiąc oddech, podobnie jak Ben.

Przyglądam się zniszczeniom. Są rozległe. Maska, dach i bagażnik wyglądają, jakby przeszły gradobicie. O dziwo jednak, szkielet samochodu przetrwał nienaruszony. Jednakże, mamy poważny problem. Jedna z opon – ta postrzelona – jest w tak złym stanie, że nie ma mowy, by jechać na niej dalej.

– Może jest zapasowa – mówi Ben, czytając mi w myślach. Spoglądam na niego, a on już podbiega do bagażnika. Jestem pod wrażeniem.

Podchodzę tam również. Wciska przycisk kilka razy, lecz klapa nie otwiera się.

– Uważaj – mówię, i kiedy odsuwa się do tyłu, podnoszę kolano i uderzam w nią piętą. Klapa odskakuje.

Zaglądam do środka i z wielką ulgą zauważam spoczywającą tam zapasową oponę. Ben sięga do środka i chwyta ją, ja natomiast odwijam wykładzinę i znajduję lewarek i klucz. Zabieram je i idę za Benem, który zmierza na przód samochodu. Nie tracąc ani sekundy, Ben bierze lewarek, wpycha go pod podwozie, po czym bierze klucz i zaczyna kręcić. Jestem pełna podziwu dla jego obycia z narzędziami i tego, jak szybko udaje mu się podnieść samochód. Odkręca wszystkie śruby, ściąga bezużyteczną oponę i ciska ją w śnieg.

Przykłada nowe koło i kiedy ja przytrzymuję je w miejscu, Ben wkręca śruby jedna po drugiej. Dokręca je jeszcze i opuszcza samochód. Wówczas cofamy się i spoglądamy na koło, które sprawia wrażenie, jakby było całkiem nowe. Ben zadziwił mnie swymi mechanicznymi umiejętnościami; nigdy nie spodziewałabym się tego po nim.

 

Nie marnując czasu, otwieram drzwi kierowcy, wskakuję na miejsce i przekręcam kluczyki. Ale mina mi rzednie, jako że nie słyszę żadnego odgłosu. Samochód padł. Włączam zapłon raz i drugi, ale nic, żadnego efektu. Myślę, że wypadek w jakiś sposób uszkodził samochód. W umyśle narasta poczucie beznadziei. Czy nasz wysiłek ma iść na marne?

– Podnieś klapę – mówi Ben.

Pociągam za dźwignię. Ben biegnie na przód auta, a ja wysiadam i dołączam do niego. Stoję nad nim, podczas gdy on bawi się jakimiś kablami. Jestem zaskoczona jego sprawnością.

– Jesteś mechanikiem? – pytam.

– Niezupełnie – odpowiada. – Mój tata. Sporo mnie nauczył, kiedy jeszcze mieliśmy samochody.

Przytrzymuje dwa przewody przy sobie i powoduje iskrę.

– Spróbuj teraz – mówi.

Pospiesznie wracam do samochodu i włączam zapłon z nadzieją, modląc się o cud. I tym razem samochód budzi się z rykiem do życia.

Ben zatrzaskuje klapę, a ja dostrzegam uśmiech zadowolenia na jego twarzy, która puchnie już od złamanego nosa. Podchodzi pospiesznie i otwiera drzwi. Zamierza już wsiąść, kiedy nagle nieruchomieje, spojrzawszy na tylne siedzenie.

Podążam za jego wzrokiem i przypominam sobie o tym chłopaku w tyle.

– Co z nim zrobimy? – pyta Ben.

Nie mamy już czasu do stracenia. Wysiadam, sięgam do środka i wyciągam jak najdelikatniej, starając się na niego nie patrzeć. Odciągam go kilka stóp po śniegu, do ogromnego drzewa, i układam pod nim. Spoglądam na niego przez chwilę, po czym odwracam się i biegiem wracam do samochodu.

Ben wciąż stoi tak, jak stał.

– To wszystko? – pyta z wyraźnym rozczarowaniem w głosie.

– A czego się spodziewasz? – odpowiadam ze złością. – Całego pogrzebu?

– Nie, tylko wydaje mi się to… nieco bezduszne – mówi. – To przez nas zginął.

– Nie mamy na to czasu – mówię, odchodząc od zmysłów. – I tak wszyscy umrzemy!

Wskakuję z powrotem do uruchomionego auta, myślami będąc z Bree, zastanawiając się, jak daleko od nas są tamci łowcy. Ben wciąż zamyka drzwi, kiedy ja ruszam z piskiem.

Nasz samochód pędzi po zaśnieżonym polu, potem z hukiem wjeżdża na strome pobocze i z powrotem na jezdnię. Wpadamy w poślizg, ale po chwili odzyskujemy przyczepność. Znów prujemy przed siebie.

Wciskam pedał gazu i zaczynamy porządnie przyspieszać. Jestem zdumiona: samochód jest niezwyciężony. Sprawia wrażenie, jakby był nowy.

Nie mija chwila, a już mkniemy ponad setką. Tym razem jestem nieco bardziej ostrożna, będąc wciąż pod wpływem powypadkowego szoku. Dobijam do stu dziesięciu i na tym poprzestaję. Nie mogę ryzykować kolejnej wywrotki.

Sądzę, że prawdopodobnie mają nad nami przynajmniej dziesięciominutową przewagę i możemy ich już nie dogonić. Ale wszystko może się zdarzyć. Wystarczy, że uderzą w jeden paskudny wybój, że przydarzy się im jedna niefortunna przygoda… W innym przypadku, po prostu będę musiała jechać po ich śladach.

– Musimy ich znaleźć, zanim dotrą do miasta – mówi Ben, czytając niejako w moich myślach. Ma ten irytujący zwyczaj. – Jeśli dotrą tam przed nami, nigdy już ich nie znajdziemy.

– Wiem – odpowiadam.

– A jeśli my wjedziemy do miasta, nigdy już go nie opuścimy. Wiesz o tym, prawda?

Ta sama myśl kołacze mi się w głowie od jakiegoś czasu. Ma rację. Z tego, co słyszałam, miasto to śmiertelna, pełna sępów pułapka. Nie jesteśmy przygotowani, by wywalczyć sobie drogę ucieczki.

Wciskam pedał, dodając nieco więcej gazu. Silnik odzywa się rykiem i po chwili mkniemy sto dwadzieścia. Śnieg wciąż obficie pada, odbijając się od przedniej szyby. Wracam myślami do zmarłego chłopaka, widzę jego twarz, jego nieruchome spojrzenie; przypominam sobie, jak sami prawie otarliśmy się o śmierć i z tego powodu pragnę zwolnić. Ale nie mam wyboru.

Jadąc dalej, mam wrażenie, że czas wlecze się nieubłaganie. Za nami dwadzieścia mil, potem trzydzieści, czterdzieści… coraz więcej i więcej, wiecznie w śniegu. Trzymam kierownicę obiema rękoma, nachylając się nad nią, obserwując drogę przed nami bardzo uważnie. Wymijam wyboje, skręcając raz na lewo, raz na prawo, niczym w grze wideo. Przy tej prędkości i w takim śniegu przychodzi mi to naprawdę z dużą trudnością. Mimo to, udaje mi się ominąć niemal wszystkie. Raz, czy dwa wpadamy na jakiś i płacimy za to wysoką cenę. Walę głową w sufit i szczękam zębami boleśnie. Jednak bez względu na wszystko, prę naprzód.

Kiedy mijamy zakręt, dostrzegam w oddali coś, co mnie martwi: ślady samochodu łowców zdają się skręcać z drogi w pole. To nie ma zupełnie sensu i zaczynam zastanawiać się, czy dobrze widzę, zważywszy przede wszystkim na tę zamieć.

Kiedy jednak podjeżdżamy bliżej, upewniam się tylko w swych spostrzeżeniach. Zwalniam gwałtownie.

– Co robisz? – pyta Ben.

Mój szósty zmysł podpowiada mi, by zwolnić, i kiedy docieramy bliżej, cieszę się, że tak postąpiłam.

Hamuję gwałtownie. Na szczęście jechałam tylko pięćdziesiątką. Wpadamy w poślizg i suniemy jeszcze jakieś dwadzieścia jardów, zanim samochód zatrzymuje się zupełnie.

Rychło w czas. Autostrada kończy się nagle ogromnym kraterem, opadając w dół, głęboko w czeluście ziemi. Gdybym nie zatrzymała samochodu, bylibyśmy martwi.

Spoglądam w dół, ponad krawędzią przepaści. Potężny krater ma ponad sto jardów średnicy. Wygląda na to, że w którymś momencie wojny na autostradę spadła wielka bomba.

Skręcam kierownicą i jadę po śladach samochodu łowców, które prowadzą mnie przez ośnieżone pole i dalej na kręte, miejscowe drogi. Po kilku minutach wjeżdżamy z powrotem na autostradę. Ponownie przyspieszam, tym razem osiągając sto trzydzieści.

Jadę coraz dalej i dalej i dalej, i mam wrażenie, jakbym jechała na koniec świata. Pokonuję prawdopodobnie kolejne czterdzieści mil i zaczynam zastanawiać się, jak daleko jeszcze może ciągnąć się ta autostrada. Śnieżne niebo zaczyna ciemnieć. Niedługo zapadnie noc. Mam chęć przyspieszyć jeszcze trochę, do stu czterdziestu. Wiem, że to ryzykowne, ale muszę ich dogonić.

Jadąc dalej, mijamy stare, wciąż wiszące i rdzewiejące znaki, wskazujące główne arterie: Sawmill Parkway; Major Deegan; 287-mą; Sprain… Taconic rozwidla się i odbijam na Sprain Parkway, potem Bronx River Parkway, jadąc wciąż po śladach łowców. Zbliżamy się do miasta i otwarte niebo zaczyna ustępować wysokim, popadającym w ruinę budynkom. Jesteśmy w dzielnicy Bronx.

Czuję, że muszę ich złapać i przyspieszam do stu pięćdziesięciu. W samochodzie robi się tak głośno, że nic nie słyszę.

Kiedy pokonujemy kolejny zakręt, serce zaczyna bić żwawiej: oto, w oddali, widzę ich, jakąś milę przed nami.

– To oni! – krzyczy Ben.

Ale kiedy zmniejszamy dzielącą nas odległość, widzę, gdzie się kierują. Zakrzywiony znak oznajmia nazwę: Most Willis Avenue. Jest to niewielki most opasany żelaznymi belkami, szeroki zaledwie na dwa pasy ruchu. Przy wjeździe stoi kilka wojskowych terenówek Humvee, na których maskach siedzą łowcy niewolników z karabinami maszynowymi skierowanymi w stronę drogi. Na drugim, odległym końcu mostu stoi jeszcze więcej terenówek.

Dodaję gazu, wciskając pedał na ile tylko można, i przekraczamy sto pięćdziesiąt. Świat przelatuje obok nas w postaci niewyraźnych plam. Ale nie doganiamy ich: łowcy również przyspieszają.

– Nie możemy wjechać za nimi! – wrzeszczy Ben. – Nigdy nam się to nie uda!

Ale nie mamy wyboru. Mają nad nami przynajmniej sto jardów przewagi, a most jest około sto jardów dalej. Nie damy rady dotrzeć tam przed nimi. Robię, co mogę. Nasz samochód trzęsie się cały od tej szybkości. Nie ma innej drogi: będziemy musieli wjechać do miasta.

Kiedy podjeżdżamy do mostu, zastanawiam się, czy strażnicy zdają sobie sprawę, że nie jesteśmy od nich. Mam tylko nadzieję, że zdołamy przejechać wystarczająco szybko, zanim się połapią i zaczną do nas strzelać.

Samochód łowców przelatuje obok strażników i wpada na most. My podążamy za nimi, pięćdziesiąt jardów dalej. Strażnicy wciąż nie zdają sobie sprawy. Jeszcze trzydzieści jardów… potem dwadzieścia… i dziesięć….

Kiedy wpadamy na most, jesteśmy wystarczająco blisko, by móc zauważyć przerażone miny strażników. Dopiero teraz uświadamiają sobie, co się dzieje.

Podnoszę wzrok, a strażnicy kierują karabiny w naszą stronę.

Sekundę potem rozlegają się strzały.

Wpadliśmy pod ostrzał z karabinów maszynowych, których kule odbijają się od maski i przedniej szyby naszego samochodu, rykoszetując gdzie popadnie. Daję nura.

Co gorsza, z góry zaczyna coś opadać, co może utrudnić nam przejazd. Nagle dostrzegam zakończoną kolcami, żelazną bramę. Opada na moście, blokując wjazd na Manhattan.

Jedziemy za szybko i nie ma mowy, bym zdążyła w porę zatrzymać się przed nią. Brama opada zbyt szybko, a ja uzmysławiam sobie, zbyt późno, że dosłownie za kilka chwil uderzymy w nią, rozrywając samochód na kawałki.

Przygotowuję się na zderzenie.

JEDENAŚCIE

Gotuję się na najgorsze, widząc, jak zmierzamy wprost na opadającą bramę. Już za późno, by zawrócić, za późno też, by dać po hamulcach. Sądząc po wyglądzie ciężkich, wzmocnionych, żelaznych krat z ostrymi kolcami na dole, nie widzę sposobu, jak mielibyśmy tędy przejechać. Myślę sobie, że naszą jedyną szansą jest zdążyć przed bramą, jechać tak szybko, by prześlizgnąć się pod nią, zanim zdąży całkowicie opaść. Tak więc, wciskam gaz do dechy. Samochód trzęsie się i wyje. Kiedy dojeżdżamy na odległość kilku stóp, strażnicy odskakują na boki, a ja przygotowuje się na uderzenie.

Rozlega się przeraźliwy odgłos metalu rozrywającego metal, oraz hałas tłukącego się szkła. Jest ogłuszający, jakby tuż koło mojego samochodu eksplodowała bomba. Brzmi jak jedna z tych ogromnych pras zgniatających samochód tak długo, aż zostaje z niego płaski klocek.

Nasz samochód zarzuca gwałtownie przy uderzeniu i przez chwilę czuję, jakbym miała umrzeć. Rozbite szkło leci wokoło, a ja staram się jak mogę, by utrzymać kierownicę w miejscu, unosząc jedną dłoń do oczu. I wtem, sekundę później, wszytko się urywa. Ku memu zdumieniu, wciąż jedziemy, przelatując przez most w kierunku Manhattanu.

Próbuję zrozumieć, co się stało. Podnoszę wzrok na dach samochodu i spoglądam ponad ramieniem do tyłu. Uświadamiam sobie, że zdążyliśmy się przebić pod bramą − aczkolwiek opadła wystarczająco nisko, by podziurawić nasz dach, rozdzierając go na kawałki. Wygląda, jakby ktoś przepuścił go przez krajalnicę do chleba. Brama zahaczyła też o przednią szybę, rozbijając ją wystarczająco mocno, by ograniczyć widoczność. Wciąż mogę prowadzić, ale przychodzi mi to z trudem.

Wszędzie leżą kawałki rozbitego szkła i rozdartego metalu. Do wnętrza samochodu wpada mroźne powietrze, a na mojej głowie lądują płatki śniegu.

Oglądam się na Bena i widzę, że jest w szoku, ale nie odniósł żadnych obrażeń. Widziałam, jak zrobił unik dosłownie w ostatniej sekundzie, dokładnie tak samo, jak ja, i to prawdopodobnie uratowało mu życie. Zerkam ponad ramieniem na grupę strażników pozostałych za nami. Przepychają się i przegrupowują, gotowi ruszyć za nami, ale żelazna brama opadła do samego końca i zdaje się, że nie są w stanie z powrotem jej podnieść. Jedziemy tak szybko, że i tak mamy nad nimi wielką przewagę. Przy odrobinie szczęścia, zanim zdążą wspólnymi siłami coś wskórać, nas już dawno nie będzie na moście.

Odwracam się w kierunku drogi przede mną i w oddali, może ćwierć mili dalej, dostrzegam samochód łowców mknący przez Manhattan. Minęliśmy punkt, zza którego nie ma już powrotu. Ledwie do mnie dociera, że jesteśmy już na wyspie Manhattan, że naprawdę przekroczyliśmy most – prawdopodobnie jedyny czynny, będący jedyną drogą do wewnątrz, jak i na zewnątrz. Nie ma już powrotu.

Do tej chwili wyobrażałam sobie, że uratuję Bree i razem wrócimy do domu. Teraz jednak, nie jestem już tego taka pewna. Wciąż jestem zdecydowana ją ocalić – ale nie jestem pewna, jak mam nas stąd wydostać. Odczuwam coraz głębszy strach. Narasta we mnie przeczucie, że jest to misja bez powrotu. Misja samobójcza. Ale liczy się tylko Bree. Jeśli mam zginąć, próbując ją uratować, to niech tak będzie.

Ponownie wciskam gaz do dechy, przyspieszając do ponad stu czterdziestu. Jednak łowcy przyspieszają również, koncentrując się cały czas na tym, aby nam umknąć. Mają nad nami niezłą przewagę i jeśli nie wydarzy się coś złego, trudno będzie ich dogonić. Zastanawiam się, jaki jest cel ich podróży. Manhattan jest bardzo rozległy. Mogą zmierzać gdziekolwiek. Czuję się jak Jaś i Małgosia zagubieni w lesie.

 

Łowcy skręcają gwałtownie w prawo, na szeroki bulwar. Podnoszę wzrok i widzę zardzewiały znak z napisem „Ulica 125-ta”. Podążam za nimi i uzmysławiam sobie, że kierują się na zachód, przecinając miasto. Jadąc za nimi, rozglądam się i spostrzegam, że 125-ta wygląda niczym pocztówka z apokalipsy: wszędzie stoją porzucone, spalone auta, zaparkowane krzywo na środku ulicy. Wszystko zostało rozebrane i zabrane. Budynki splądrowano, stoiska powywracano, pozostawiając na chodnikach jedynie sterty szkła. Większość budynków to tylko puste szkielety, spalone w bombowych nalotach. Pozostałe runęły. Jadąc dalej, muszę skręcać i omijać przypadkowe sterty gruzu. Rzecz jasna, nigdzie nie widać żadnych oznak życia.

Łowcy skręcają ostro w lewo i kiedy skręcam tam za nimi, widzę odwrócony do góry nogami znak z napisem Malcolm X Boulevard. To kolejna szeroka ulica. Kierujemy się na południe, samym środkiem Harlemu. Centrum miasta. Zastanawiam się, dokąd jadą. Skręcamy tak szybko, aż opony piszczą, paląc gumę, wydając głośny hałas, tym głośniejszy, że nasz dziurawy dach jest teraz podatny na działanie żywiołów. Na ulicach wciąż leży śnieg i nasz samochód ślizga się przez dobre dziesięć stóp zanim z powrotem wyprostowuje kierunek jazdy. Pokonuję zakręt szybciej od łowców i zyskuję kilka sekund.

Bulwar Malcolma X wygląda równie źle, co ulica 125-ta: wszędzie widać oznaki destrukcji. Jednakże, zauważam tu też coś jeszcze: porzucone czołgi i wojskowe pojazdy. Spostrzegam jednego Humvee, przewróconego na bok, przypominającego już tylko wrak, i zastanawiam się, jakie bitwy miały tu miejsce. Po środku ulicy leży na boku ogromny posąg z brązu. Objeżdżam go, skręcając gwałtownie, potem mijam czołg i wjeżdżam na chodnik, ścinając z hukiem skrzynkę na listy. Skrzynka przelatuje nad naszym dachem i Ben robi unik.

Skręcam gwałtownie z powrotem na ulicę i dodaje gazu. Zbliżam się. Są już tylko sto jardów od nas. Również skręcają gwałtownie, omijając gruz, wyboje i wraki samochodów. Za każdym razem muszą zwolnić, ja natomiast muszę jedynie jechać w ślad za nimi, więc mogę utrzymać prędkość. Doganiam ich i nabieram przekonania, że uda mi się ich złapać.

– Załatw ich opony! – wrzeszczę do Bena ponad rykiem silnika. Wyjmuję dodatkową broń zza pasa i wciskam mu w żebra, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z drogi.

Ben podnosi broń w dłoniach i przygląda się jej. Najwyraźniej, nigdy jeszcze z żadnej nie strzelał. Czuję jego niepokój.

– Celuj nisko! – mówię. – I upewnij się, że nie trafisz w bak!

– Nie jestem za dobrym strzelcem! – mówi. – Jeszcze trafię swojego brata. Lub twoją siostrę! – odpowiada, krzycząc.

– Po prostu celuj nisko! – krzyczę. – Musimy spróbować. Musimy ich zatrzymać!

Ben przełyka głośno, po czym sięga do okna i otwiera je. Do wnętrza samochodu wpada niesamowity tumult i zimne powietrze. Ben wychyla się i wyciąga broń.

Podjeżdżamy bliżej i Ben zaczyna celować – kiedy nagle wpadamy na olbrzymią dziurę. Oboje podskakujemy, a moja głowa wali w sufit. Oglądam się i widzę, jak broń wylatuje z dłoni Bena na zewnątrz – a potem słyszę stukot, kiedy ląduje na asfalcie za nami. Mina mi rzednie. Nie mogę uwierzyć w to, że upuścił broń. Jestem wściekła.

– Właśnie zgubiłeś naszą broń! – krzyczę.

– Przepraszam! – odpowiada, krzycząc. – Wpadłaś w dziurę! Dlaczego nie uważałaś na drogę?

– Dlaczego nie trzymałeś jej obiema rękoma? – odkrzykuję. – Właśnie zmarnowałeś naszą szansę!

– Możesz zatrzymać się i po nią wrócić – mówi.

– Nie mamy na to czasu! – odcinam się.

Moja twarz nabiega krwią. Zaczynam odnosić wrażenie, że Ben jest zupełnie bezużyteczny i żałować, że w ogóle go ze sobą zabrałam. Zmuszam się, by przypomnieć sobie, jak naprawił samochód, jak ocalił mnie swoim ciężarem tam, na moście. Ale przychodzi mi to z trudem. Jestem po prostu wściekła. Zastanawiam się, czy mogę mu w czymkolwiek zaufać.

Sięgam do swojej kabury, wyciągam swój pistolet i dźgam nim Bena w żebra.

– Ten należy do mnie – mówię. – Upuść go, to cię stąd wyrzucę.

Ben chwyta go mocno obiema rękoma i ponownie wychyla się przez okno. Celuje.

Ale dokładnie w tej samej chwili wyłania się park i łowcy znikają w nim całkowicie.

Nie mogę w to uwierzyć. Wprost przed nami leży Central Park oznakowany ogromnym powalonym drzewem blokującym przejazd. Łowcy objeżdżają je i ja również, w ostatniej sekundzie. Ben odchyla się z powrotem do tyłu, do samochodu, straciwszy szansę, ale przynajmniej wciąż trzyma broń w dłoniach.

Central Park nie przypomina wcale tego z moich wspomnień. Zarośnięty wysokimi do pasa, wyłaniającymi się spod śniegu chwastami i pozostawiony przez te wszystkie lata sam sobie, by rósł dziko, wygląda teraz niczym puszcza. Gdzieniegdzie widnieją poprzewracane drzewa. Ławki są opustoszałe. Pomniki roztrzaskano lub strącono i teraz przechylają się na bok. Dostrzegam też ślady bitwy: czołgi i terenówki Humvee, spalone i poprzewracane, wszędzie, w całym parku. A wszystko to przykrywa śnieg, sprawiając wrażenie surrealistycznej zimowej krainy.

Próbuję nie zwracać na to uwagi i w zamian skupić się na łowcach przed nami. Z pewnością wiedzą, dokąd zmierzają, jako że trzymają się krętej, bocznej drogi, która wiedzie przez cały park. Trzymam się blisko nich w miarę, jak pokonują park zygzakami. Po prawej, nieopodal ulicy 110-tej, mijamy pozostałości ogromnego, pustego basenu. Zaraz potem mijamy to, co zostało z lodowiska, świecącego teraz pustkami, oraz jego niewielkich zabudowań, zniszczonych i splądrowanych.

Skręcają ostro w wąską uliczkę, w zasadzie zwykły szlak. Jestem tuż za nimi. Jedziemy do serca gęstego lasu, niemal zahaczając o drzewa, wjeżdżając i zjeżdżając ze wzniesień. Nie zdawałam sobie nigdy sprawy, że Central Park może być aż tak dziki. Nie widząc nigdzie linii horyzontu, odnoszę wrażenie, jakbym była w zwyczajnym lesie.

Nasz samochód ślizga się po śladach na pokrytej śniegiem ziemi, ale jestem w stanie jechać wciąż za nimi. Wkrótce docieramy do wielkiego wzniesienia i wjeżdżamy na otwarty teren z widokiem na okolicę. Przelatujemy przez szczyt wzniesienia, przez kilka sekund unosząc się w powietrzu, po czym lądujemy z hukiem. Pędzą w dół, a ja zaraz za nimi, zmniejszając dzielącą nas odległość.

Przejeżdżamy przez rozległe pola służące kiedyś do gry w baseball. Pokonujemy je, jedno po drugim, jadąc wprost przez ich środek. Baz już dawno nie ma − a nawet jeśli, to są ukryte pod śniegiem, ale wciąż dostrzegam pozostałości zardzewiałego, łańcuchowego ogrodzenia, które kiedyś wyznaczało miejsce ławek rezerwowych. Jedziemy przez pole bieli, wpadając co chwilę w poślizgi, podążając cały czas ich śladem. Zbliżamy się do nich zdecydowanie. Pozostało już tylko trzydzieści jardów. Zastanawiam się, czy coś dzieje się z ich silnikiem, czy też specjalnie zwalniają z jakiegoś powodu. Tak czy inaczej, nadeszła nasza okazja.

– Na co czekasz? – krzyczę do Bena. – Strzelaj!

Ben otwiera okno i wychyla się, ściskając pistolet obiema rękoma i celując.

Nagle łowcy odbijają ostro w lewo, skręcając gwałtownie. I wtedy uzmysławiam sobie, zbyt późno, dlaczego zwolnili: tuż przede mną znajduje się staw, ledwie zamarznięty. Zwalniając, chcieli zwabić mnie w pułapkę; mieli nadzieję, że wjadę prosto do wody.

Szarpię gwałtownie kierownicą i udaje nam się uniknąć runięcia w wodę. Jednakże, skręciłam zbyt gwałtownie i zbyt ostro, i nasz samochód zaczyna obracać się wokół własnej osi po śniegowym polu, zataczając wielkie kręgi, raz po raz. Kręci mi się w głowie, a wszystko wokół obraca się, zmieniając w niewyraźnie plamy. Modlę się, abyśmy tylko w nic nie uderzyli.

Na szczęście, nie dochodzi do tego. Wokół nas nie ma żadnych budynków – gdyby były, z pewnością wpadlibyśmy na nie. Zamiast tego, po kilku kolejnych obrotach, w końcu stajemy. Siedzę przez chwilę w nieruchomym aucie, oddychając ciężko. Mało brakowało.

Nie spodziewałam się, że ci łowcy będą aż tak sprytni. To był śmiały ruch z ich strony. Muszą dobrze znać te tereny. Wiedzą dokładnie, którędy jechać. Zgaduję, że nikt inny nie zdołał jeszcze zapuścić się za nimi tak daleko, jak my. Oglądam się i widzę, że Ben tym razem zdołał utrzymać broń; kolejny uśmiech losu. Otrząsam się, włączam bieg i wciskam gaz do dechy.