Buch lesen: «Wilcze gniazdo», Seite 5

Schriftart:

– Nikt nie śmiałby podnosić na tę władzę ręki – odparł Dietrich spokojnie – jak też i nikt z radą nie wystąpi. Niech ojciec święty przysyła klątwy, a Zakon niech za zdobyte krwią swoją ziemie płaci grzywnami, rozsiewając hańbę swojego imienia, my z pokorą tylko schylimy głowę, szanując w tem wolę Wielkiego mistrza – dodał Dietrich, a schylając głowę z udaną pokorą, cofał się ku drzwiom.

– Co to, groźba! rozprzężenie w Zakonie! – krzyczał Zygfryd zrywając się z ławy i stając na całą wielkość olbrzymiej swojej postaci.

– Nie, to uległość – rzekł szyderczo Dietrich.

– Ja zdepczę was wszystkich, tu, pod moją stopą – rzekł Zygfryd, uderzając potężną nogą o podłogę. – Tu, pod moją stopą zegnie głowę Ladislaus, zetrę potęgę Gedymina i Zakon uczynię potężnym! – wołał, podnosząc pięść do góry.

Lecz nagle zachwiał się i runął na ziemię.

A marszałek spojrzawszy z pogardą na leżącego, rzucił, odchodząc:

– Gdyby nie Dietrich von Altenburg, tak runęłaby potęga krzyżacka!

I uderzywszy młotem żelaznym o wiszącą blachę przy drzwiach komnaty, wyszedł z miną zwycięzcy, a na odgłos młota zbiegła się służba, czuwająca snać w pobliżu nad Zygfrydem, który po każdym wybuchu gniewu wpadał w omdlenie.

I znowu powtórzyła się znana nam już scena przywołania ojca Germana z trzeźwiącemi lekami.

Gdy potężny Zygfryd przychodził do siebie, stawał się zwykle łagodnym jak baranek, a raczej obojętnym, spoglądającym na wszystko z bezmiernym spokojem, byleby mu tylko nikt tego pokoju nie naruszał.

To też gdy we dwa dni potem Malborski zamek roił się przyjezdnymi, Dietrich von Altenburg w otoczeniu najprzedniejszych komturów przyjmował dostojnych gości i w imieniu Zygfryda, zawierał z nimi układy. Gdy zaś po skończonych ucztach i rycerskich ćwiczeniach, które na zamku dla przybyłych wyprawiono, goście ci opuszczali krzyżackie zamczysko, Barthelemo niósł papieżowi dary, na znak uległości Zakonu, a posłowie Władysława Łokietka obietnicę zwrócenia ziem żądanych, zapewnienie przyjaźni i prośbę, aby nowo koronowany król wszedł w ugodę z krzyżackim Zakonem dla podniesienia wyprawy krzyżowej przeciw pogańskiej Litwie. Jednocześnie zaś Hochswald z Zygfrydem z Papenheimu i Karolem z Wartburga, dążyli szlakiem ku północno-wschodniej stronie, niosąc sojusz zakonu przeciw zjednoczonym ziemiom pod potężnem ramieniem ukoronowanego małego Ladislausa.

IX

Gdy na malborskim zamku zamieszki i kłótnie wprawiały w wściekłość rycerzy krzyżackiego Zakonu, a rządy Zygfryda rozprzęgającego się porządku przywrócić nie zdołały, gdy marszałek zakonu Dietrich von Altenburg, miotający się bezprzestannie na słabe rządy mistrza, usiłował na swój sposób potajemne prowadzić umowy, Polska pod mądremi rządami Władysława Łokietka wzrastała w potęgę, jednocząc rozproszone ziemie pod jednem berłem.

Monarcha ten zapewniwszy sobie przyjaźń i pozwolenie papieża, Jana XXII, wezwał biskupów i kazał się koronować w Krakowie roku 1319. Koronacyją tą uczynił Kraków najpierwszem miastem w kraju, stolicą, czem przejednał zupełnie niechętnych sobie jego mieszkańców. Sprzymierzył się też i z Węgrami wydając córkę swą Elżbietę za mężnego ich króla Karola Roberta Andegaweńskiego, który również kosem okiem na niemieckie sprawy poglądał, a przeciw Krzyżakom, jako odrośl germańskiej potęgi chętnie pomoc swą Łokietkowi obiecał. Tak więc ów zakon musiał się teraz rachować z Polską, a chociaż mimo rozkazu papieża, nie oddał jej ziemi michałowskiej i pomorskiej, wyzywając ją niejako do wojny, teraz sprawę z potężnym jej królem uważał jako ostrą kość, do przełknięcia trudną. Dietrich więc, nie mogąc od południa lub zachodu zjednać sobie sprzymierzeńców przeciw Polsce, postanowił nieprzyjazną jej dotąd Litwę jeszcze więcej wrogą uczynić. Przez lat trzy żadne znaczniejsze napady od strony Krzyżaków nie trapiły mieszkańców ciemnych puszcz i lasów; jeżeli zaś jaki niewielki napad zniszczył sioło i mieszkańców uprowadził, Dietrich von Altenburg słał zaraz do Gedymina z zapewnieniem, iż to tylko część nieposłusznych ciurów napad uczyniła, on zaś domniemany przyszły Wielki mistrz, dzierżący i teraz już władzę, obiecuje przyjaźń i braterstwo. Prócz tego obiecywał Wielkiemu księciu królewską koronę od samego papieża i cesarza, równającą się godnością i potęgą innym panującym. Namawiał też do wspólnych napadów na Polskę, które i tak Litwa uspokojona od strony Krzyżaków często przedsiębrała.

Wyprawy te robiono tak dla łupu, jako też i z przyzwyczajenia do walki, bez której ludy owe już obejść się nie mogły. Szły więc posły Zakonu do książęcej stolicy, ciesząc się z walki dwóch ludów i zagrzewając do niej tajemnie. Lud litewski krzywem okiem spoglądał na przeciągających posłów krzyżackich; przeczuwał bowiem, iż chcą knezia na wiarę krzyża nawrócić, obawiając się jednak potęgi Zakonu i władzy Gedymina, nie zrywał się do boju.

Lecz i Łokietek miał równą broń z Zakonem. Krzyżacy mieli potęgę miecza, Łokietek miał nowe zjednoczone państwo, łaskę papieża, przyjaźń chwilową niemieckiego cesarza, przyrzeczoną pomoc Węgier a własnych rycerzy i miecze wyrównywające sile i obosieczności krzyżackiej. Odpierał więc napady Litwy, zabierał w walce jeńców, lecz z tymi rozkazywał dobrze się obchodzić. Nie jednemu pozwolił wracać do swoich, a ten, uszczęśliwiony ze swobody, roznosił wśród ludu wieść o malutkim człowieku u sąsiadów nad Wisłą, co wielkim rządzi narodem. I jednał sobie przychylnych pośród zapadłych grodków litewskich, a wielu już Kunigasów miał za sobą.

Słał więc swoich Dietrich, lecz słał i Łokietek na dwór Gedymina a zwykle tak się działo, że ledwo wyjechali zbrojni Krzyżacy, wjeżdżało rycerstwo Łokietkowe. Łączyło się też z Łokietkowemi ziemiami i mazowieckie księstwo, a nieprzychylny mu dotąd stryj Ziemowit, książę na Płocku, widząc potęgę małego synowca, zawarł z nim ugodę przeciw Krzyżakom i wspólnie z nim garnął się do litewskiego knezia. Tak więc zamek jego w Wilnie od dwóch lat ciągłych przyjmował gości, a wzbogacona zajęciem ziem ruskich Litwa, coraz to więcej wychylała się z za ciemnych swoich lasów. Gedymin zaś, zawarłszy roku 1321 przymierze z arcybiskupem ryskim Wilhelmem i przez niego torując sobie drogę do papieża, nie wiele sobie w ostatnich latach robił z Krzyżaków.

Tymczasem wysłani posłowie Zakonu, spotykając po drodze drewniano, gdzieniegdzie opatrzone chrustem zamczyska, wzruszali tylko ramionami z pogardą.

– Po co tyle zachodu? – mówił Zygfryd von Papenheim, u nas stajnie a psiarnie są lepsze, aniżeli te domostwa!

– Nogą kopnąć a cała Litwa się rozwali. Nie rozumiem czemu Wielki mistrz tyle pracy sobie zadaje, mówił dalej Zygfryd nieznający dotąd Litwy. Z tymi, którzy są z nami, podjąłbym się tę psiarnię rozproszyć.

– Boście jeszcze nie probowali litewskiego ramienia, a nie znacie też ich skrytych zabiegów, ozwał się Robert z Wartburga, rycerz doświadczony, co już w niejednej był tutaj walce. Zda się, że to kupa chrustu, gliny, kamieni i kłód drzewa, a gdy z pod tego wszystkiego wyroi się lud gruby i nieociosany jako te kłody i siądzie na karku, to i ostry miecz krzyżacki i świadomość wojenna nie wiele pomoże. Dzikie to, a też jako dzikie rwie się bez pamięci i rzuca na najbardziej uzbrojonego człowieka. A twarde i dumne jako te bory, przez które nie łacno nam się przedzierać było.

I rzeczywiście, na pozór wszystko było do zdobycia łatwe, bo zamiast wałów doskonale usypanych i fos obronnych, tam był rów, owdzie dół na poły napełniony kamieniami, od jednej tylko strony zaczęto kopać porządną fosę, a z wyrzuconej ziemi sypać wał, przekładając go i ubijając gęsto kamieniami a strojąc kopaną murawą. Po chwili trudnej przeprawy przez rowy i korzenie, zaczął się ukazywać na wzgórzu nowo wznoszący się z kamienia zamek, którego wieżyce i baszty jeszcze wykończone nie były.

– I wilki uczą fcguwiaka swoje ochraniać, już nie tylko na swoje rachują pazury, – Zygfryd, spostrzegłszy ów wal obronny i kainieuue mury Gedyniinówejro zuuiku, a wreszcie i domostwa porządnitysze, które WiłijaiWilejkn okrążając, jakby dwoma ramionami, czyniła z natury miastem obronnem.

– Hm, Zakon miał słuszność wysyłając ze zgodą, bo gdy te wilki będą miały oprócz przyjaźni z ryskim biskupem, władzę nad Rusią, wały ochronne i braterstwo z polskim Ladislausem, to z marnej garści dziczy staną się wrogiem, z którym Zakon musi się pilnie rachować, rzekł Robert przypatrując się wałom.

– Robercie von Wartburg, mówisz tak, jakobyś we własną sprawę wiary nie miał, ozwał się milczący dotąd Hochswald. Jesteśmy na to wysłani, przez Wielkiego mistrza, żeby zgody z Ladislausem niedopuścić, a ku nam ją obrócić.

– A który to Wielki mistrz was wysłał, rycerzu von Hochswald, czy ten, co jak beczka na ligarach leży dniem i nocą na ławie, czy ten, co rwie się by jak najprędzej po nim władzę zagarnął? ozwał się z uśmiechem Robert.

– Gardłujcież tak, żeby wam za powrotem mądra głowa od gardzieli na wieki nie odskoczyła, dodał po chwili.

– Co to, groźba? zawołał z iskrzącem okiem Hochswald.

– Nie, to przyjacielska rada towarzysza Zakonu, odrzekł szyderczo Robert.

A w tem od błotnistej strony zamku, gdzie most ruchomy z desek był ściągnięty, a bystro płynąca Wilija niedozwalała przystępu, ozwały się trąby, a potem głos donośny pytający w jakim celu przybywają posłowie. Zygfryd kazał zatrąbić na znak pokoju i zgody. Wkrótce po przedstawieniu tych oznak most z ruchomych desek został rzucony na rzekę, a posłowie Zakonu, trzymając przed sobą miecze w pochwach wjechali w głąb podwórca, pogardzanego przez siebie drewnianego zamczyska.

Tu i owdzie błysnęło za nimi złowrogie spojrzenie Litwina, tu i owdzie syknęło przekleństwo, lecz posłowie ni oka, ni ucha na to w tej chwili nie mieli. Im była potrzebna przyjaźń Gedyminowa!

A snać spodziewano się tych posłów na książęcem zamczysku; bo Gedymin otoczony najprzedniejszymi Kunigasami, mając po prawej stronie sędziwego Tubingasa, a po lewej syna Lubarta, księcia wołyńskiego, siedział na wzniesieniu. Na głowie śpiczasta z sobolich skór kneziowska czapa, na ramionach rysia zarzucona skóra, nogi oparł na żywym w kłąb zwiniętym niedźwiedziu, a stojące przy nim lipowe chodaki świadczyły, iż kneź na przyjęcie posłów niezaniechał codziennych obyczajów. Nogom bez obuwia pozwalał odpoczywać wygodnie w kudłatych zwojach żywego podnóżka, obok którego leżały jeszcze, pysk oparłszy na przednich łapach, dwa niedźwiedzie, jakby gotowe na każde skinienie swojego pana. Żadnego uzbrojenia nie miał Gedymin, lecz za nim stali pachołkowie ze zwieszonym łukiem ku ziemi. Obok Chroniwosa stał Siewros i Jaśko w lniane szaty odziani, a wyrośli i wśród puszcz litewskich zmężnieli. Tuż zaraz za księciem stał ślepiec Bernard z nieodłączną swą gęślą, był on jeszcze bardziej wybladły i zwiędły z otwartemi, choć nic niewidzącemi, w jeden punkt zapatrzonymi oczyma. Ten ostatni miał służyć za tłómacza między przybyłymi a Giedyminem, który, obawiając się zdrady chciał oprócz tłómacza przywiezionej przez posłów Zakonu, mieć jeszcze swojego.

Od chwili bowiem, gdy się Gedymin dowiedział o wychowańcach Wilczego Gniazda tak cudownie Litwie wróconych, zażądał, aby ci do dworu jego należeli. Bernard zaś szczególne miał łaski; nie wydawał on się jawnie z wyznawaną przez siebie wiarą, dziwny jednak urok ciszy i pokoju na otaczających wywierał; rzekłbyś zaczerpnął tego uroku od swego mistrza ojca Germana w zakonie… Sam Gedymin nawet chętnie słuchał jego głosu. Wychowańcy zaś Wilczego Gniazda postawieni byli na urągowisko Krzyżakom, a nie omylił się też w swojej rachubie Gedymin, bo zaledwie weszli pogłowie do komnaty zamkową, rycerz Hochswald aż pokraśniał i zgrzytnął zębami ujrzawszy dawnych wychowawców Zakonu groźnie patrzących na siebie.

– Witam was, mili goście w moim ubogim zamku, wielki to zaszczyt dla tak mizernego księcia, że posłów potężnego Zakonu widzi u siebie. Mówił z udaną pokorą, choć wyniosłym głosem Gedymin, rozkazując wyrazy swe powtórzyć Bernardowi.

– Rozumieliśmy doskonale waszą mowę wielki i potężny książę na Wilnie i całej Litwie. Nam to zaszczyt przynosi, że nas wysłuchać raczycie – ozwał się rycerz Hochswald, władający doskonale litewską mową i właśnie jako tłómacz przybyły.

– Och. nie wiedziałem, że tak znacie nasz dziki język! dla tego też zapewne i nasz tłómacz, który w wojnie oczy postradał, i te oto młokosy dodał wskazując na Siewrosa i Jaśka mowy swej wśród was nie zapomnieli. Jednak chociaż wy władacie naszą dziką mową, wasi towarzysze, a mnie mili goście, zapewne jej nierozumieją i dla tego niechaj ów młody ślepiec powtarza nasze wyrazy. Ale skoro przynosicie nam pokój a zgodę, bywajcie nam mili w naszym biednym grodzisku, jakoby w swoich komnatach, a zasiądźcie z nami do uczty i czarny chleb, co nasza ziemia wydaje i mięsiwo zwierza naszych lasów i miód od naszych pszczół raczcie spożywać.

To mówiąc Wielki książę klasnął w dłonie, a pachołcy postawili przed wzniesieniem książecem stół wielki, dostający wysokością siedzącego Gedymina i całego otoczenia, kiedy w drugim rogu naprzeciwko książęcego wzniesienia, stół się znacznie zniżał. Przy nim na przystawionej ławie Gedymin wskazał miejsca gościom. Wszystko to zaś kazał urządzić przebiegły książę, żeby mając posłów Zakonu przy jednym ze sobą stole, z góry na nich spoglądał.

Posłowie spojrzeli wzajem na siebie, po dumuem czole Hochswalda przeszedł błysk złowrogi, nic jednak żaden nie rzekł na to widoczne nie dobrze wróżące dla sprawy upokorzenie. Nie siedli też na wskazanych miejscach, owszem usunąwszy się na bok zamienili kilka słów po niemiecka półgłosem, tak, że ani ucho Gedymina, ani nawet delikatny słuch Bernarda wyrazów pochwycić nie mógł. Na rozkaz Zygfryda pachołkowie przybyli z nimi, a trzymając dary postąpili ku Gedyminowi, stół zastawiony okrążając; niedźwiedzie jednak nie pozwalały zbliżyć się do knezia. Nie objawiały one swojej ku nieznajomym niechęci, ale spojrzały na nich rozumnemi oczami, co wstrzymało w należytej odległości przynoszących pod czerwoną oponą od Zakonu dary.

– W księgach naszej wiary stoi, – ozwał się Hochswald, – że dobry i wiemy sługa nie powinien tknąć jadła i napoju, nie powinien strząsnąć pyłu podróżnego z odzienia, póki nie spełni rozkazów swojego pana. My też chcemy być wiernymi temu, co zapisano w księgach, a i wiernymi Wielkiemu mistrzowi Zygfrydowi von Feuchtwangen. W imieniu więc tegoż Wielkiego mistrza jako i całego Zakonu, przynosimy dary wielkiemu księciu litewskiemu Gedyminowi, potężnemu władcy ziem ruskich, prosząc, ażeby je przyjął jako znak zgody a braterstwa z Zakonem.

– Dary przyjmujemy, ozwał się Gedymin, kryjąc pod obfitym zarostem uśmiech szyderczy, boć jakżebyśmy śmieli odrzucić dary tak bogatej i potężnej dłoni, jak dłoń krzyżackiego Zakonu.

Posłowie się skłonili nabierając otuchy.

– Zgoda takoż nam do scrca idzie, a braterstwo, chcielibyśmy chadzać w nim z wami, – mówił po chwili Gedymin, lecz u nas jako i u was są postanowienia, że bracia jednaką tylko drogą iść mają, a Zakonu droga i litewskiego księcia, to bodaj wcale jest różna.

– Braterstwo łacno przyjdzie skoro jeno zgodę i dary przyjmujecie; odrzekł Hochswald. To mówiąc, dał znak dwom potężnym pachołkom, którzy się pod owemi uginali darami. Pachołcy zbliżyć się chcieli, lecz zwrócone oczy niedźwiedzi powstrzymały ich znowu na miejscu. Gedymin skinął, Siewros i Jaśko podeszli czekając na rozkazy.

– Mam ja tu, rzekł książę, swoich młodzieniaszków, pewnoć znana Zakonowi ich siła, podołają oni choćby największym ciężarom, a waszym pachołkom oszczędzą strachu przed mojemi sługi, dodał, wskazując na leżące niedźwiedzie.

Siewros zdjął oponę i wziął z rąk pachołków przyłbicę i na konia oponę, Jaśko ujął pięknie wyrobioną zbroję jedną ręką, drugą miecz wielki, a przytrzymawszy pochwę zębami wyciągnął go i podniósłszy ku górze lekko zabłysnął przed oczyma zdziwionych jego siłą posłów krzyżackich. Z temi darami wskoczył na wzniesienie, a tak zwinnie i lekko jakby zamiast miecza trzymał sokoła. Poczem przykląkł przed księciem i podał mu miecz obnażony.

– Dobra wróżba – rzekł Gedymiu wesoło, lackie pacholę miecz obnażony podaje, i to miecz krzyżacki, a litwin prawy hełm od Zakonu przynosi.

To mówiąc, odebranym mieczem, nie wstając ze swego książęcego tronu, krąg przed sobą zakreślił i kilka cięć na prawo i na lewo w powietrzu wykonał. I wreszcie oddał go Jaśkowi, który włożywszy miecz w pochwę, oparł go przy boku księcia, i podając zbroję, gdy jednocześnie hełm i piękną na konia oponę Siewros składał u nóg Gedymina.

– No, tego przymierzać nie będę rzekł Gedymin, bo czapka wielkiego Kunigasa a knezia i te rysie skóry, równie mnie od nieprzyjaciół zasłaniają jako i najtęższe zbroje. Lecz dar Wielkiego mistrza jest my bardzo drogi, a na zamku złożonym będzie jako dowód jego ku nam przyjaźni.

– Przyjaźń ta szczera, a tak przez będącego obecnie Wielkiego mistrza Zygfryda von Feuchtwangen, jako i wszystkich marszałków zakonu z Dietrichem vou Altenburg na czele, jest najgorętszem na przyszłość życzeniem – ozwał się Zygfryd von Pappenheim.

– Przyjaźń ta większą jeszcze miałaby pewność, gdyby wasza książęca mość powolną była pokornym radom zakonu… – dodał Hochswald zbliżając się ku Gedyminowi.

– Na wszelkie rady dość jeszcze czasu – odparł niecierpliwie Gedymin. Stary zaś Tubingas zwrócił swoje ślepe białkiem przewrócone źrenice na mówiącego, chcąc temi oczami, bez wzroku, do głębi mówiącego przeniknąć. Tak zaś kneź, jak i Tubingas co innego pod tą radą rozumieli, pierwszy połączenie się z zakonem przeciw Polsce, drugi przyjęcie chrystyjanizmu. To też Gedymin zmarszczył tylko brwi i wpadł w zadumę, kiedy stary kapłan zacisnął pięść, zerwał się z siedzenia, lecz przypomniawszy sobie słowo dane kneziowi, opadł na siedzenie, tylko ręką w krawędź ławy tak uderzył, jak gdyby chciał ją wyrwać z pod siebie i rzucić na przybyłych. Chroniwos również uczynił jakiś ruch niespokojny i bezwiednie prawie ujął toporek tkwiący za pasem.

– Najlepsza rada pokrzepić się po dalekiej drodze – przerwał wreszcie milczenie Gedymin i klasnął w potężne dłonie.

Na znak ten, pachołkowie wnieśli ogromne misy dymiącego się mięsiwa. Na jednych leżał zwierz poćwiertowany, na innych w całości, nad ogniskiem pieczone wielkie łosie i dziki. Przed kneziem stawiano owe niepocięte zwierzęta, a ten biorąc za nogi darł je w kawały, jeden dając ślepemu Tubingasowi, drugi zabierając sobie, resztę oddawano godownikom, stawiając tylko przed Lubarteni, jako synem książęcym nienapoczęte misy, jako też i przed posłami zakonu. Ci mimo pewnej niechęci jaką widzieli w kneziu i całem jego otoczeniu, dość często rzucali ogryzione kości psom czekającym na kęs swój pod stołem.

Zaraz też za każdym prawie ucztującym zjawił się pachołek, nalewając z wielkich pozłocistych dzbanów napój sycony z miodu i chmielu, a wielce przez krzyżaków lubiany, chociaż oni byli więcej do wina przyzwyczajeni.

Jeden tylko Tubingas nie tknął owego napoju, wylał go za siebie na objatę bogom, a wody kryniczucj kazał przed sobą postawić.

Wkrótce przy uczcie zrobiło się gwarno, twarze zaczerwienione zwiastowały pewne zadowolenie, kryjące jednak w głębi gryzącego robaka nieufności. Bernard, na znak Gedymina śpiewał trącając w gęśle, nucił pieśń starą, lecz pieśń ta była tylko szumem, echem odległem, które przygłuszone zostało coraz to gwarniejszą rozmową.

X

Uczta przeciągnęła się prawie do słonka zachodu, godownicy, jak i gdzie który mógł, legli na spoczynek, a że niewielkie były wymagania ludzi nawykłych do niewczasów wojennych, niewielkiego też potrzeba było przygotowania dla przybyłych gości. Z tem wszystkiem starzec, zarządzający zamkiem Gedymina, krzyżackim posłom wskazał izbę z zasłanemi wilczurą łożami i misternie tkanemi lnianemi ręcznikami, misą wody, a także i przygotowanym dzbanem napoju.

Gedymin legł w swojej komnacie, mimo jednak napoju, długo przewracał się na łożu, a sen nie sklejał jego powiek. Po wesołej uczcie snać jakaś myśl niespokojna trapiła jego głowę. Zasnął wreszcie, lecz widocznie jakieś straszne widziadła snuły mu się po głowie, bo zrywał się często, wymawiając urywane wyrazy, a zaledwie jutrzenka wychyliła się z szarego pomroku, książę siadł na posłaniu i przetarł oczy, otwierając je szeroko. Westchnął wreszcie jak człowiek, który zrzucił z siebie ciężar, lecz jeszcze czuje brzemię jego na swoich barkach.

Na to westchnienie obrócił się ulubiony niedźwiedź, spoczywający opodal łoża, przysiadł na tylnych łapach, łeb podniósł do góry i słuchał, oczekując rozkazów, a może codziennej pieszczoty. Gedymin jednak nie zwrócił na to uwagi, zgło rozerwał na piersiach, jakby to lniane odzienie nawet go dusiło. Spojrzał w ognisko, które jakieś słabe rozlewało światło, odwrócił się od okna, zasuniętego zaporą i plunął trzykrotnie przed siebie, a to wszystko dla tego, żeby zapomnieć snu trapiącego, wreszcie klasnął w dłonie. Na odgłos ten przyczołgał się ulubiony niedźwiedź, dwa inne, śpiące u drzwi wraz z pachołkiem, leniwie mruknęły, a pachołek też otrzeźwiony klapnięciem, jednocześnie z niedźwiedziem stanął przed Gedyminem.

– Tubingas! – zawołał książę.

Pachołek, nierozumiejąc, co znaczy imię ślepca-kapłana, pochylił tylko pokornie głowę, a potem głupowato na księcia poglądał.

– Zwij do mnie ślepego Kunigasa – i ręką wskazał ku drzwiom.

Pachołek czemprędzej zwrócił się, by spełnić wolę pana. Niedźwiedź, widząc biegnącego, posunął się za nim, jakby go chciał ubiedz w spełnieniu rozkazów, rzucił się i jednym susem oparłszy łapy o drzwi, na rozcież je rozwarł. Po twarzy Gedymina przeleciał uśmiech zadowolenia.

– Mądra bestya! – mruknął książę a jednocześnie lekko świsnął.

Niedźwiedź, zwróciwszy swe cielsko, znów jednym susem był u nóg księcia, a przypadłszy na ziemię brzuchem, skulił pod siebie łapy i warował, mrucząc żałośnie, jakby chciał przeprosić, że nie w porę się wybrał ze swą gorliwością. Książę podsunął nogi pod pysk zwierzęcia, niedźwiedź przytrzymując je w wielkich swych łapach, oblizał szerokim jeżykiem. Książę otarł nogi o kudłaty grzbiet ulubieńca, czyniąc to prawie bezwiednie, co dowodziło, że był to jego obyczaj codzienny. Po tych pierwszych krokach rannej toalety, książę, jakby nagle przypomniał sobie jakąś myśl trapiącą, siadł na ławie, niezważając, że niedźwiedź ująwszy w łapy krótkie skórzane spodnie wciągał je księciu, a potem nasuwał na nogi chodaki. Książę poddawał się tym operacyom swego czworonożnego pokojowa, jak się poddaje człowiek, który mając czem innem myśl zaprzątniętą, zezwala na wszystko, co się w około niego dzieje. Gdy jednak niedźwiedź ujął pas i stojąc na dwóch łapach z nim przed panem, nie mógł się doczekać, aby Gedymin go odebrał i dopełnił ubrania, zniecierpliwił się wierny pokojowiec, i cichem mruczeniem oznajmiał swą obecność.

Wtem drzwi się otworzyły i wszedł Tubingas przez Siewrosa poprzedzany. Prąd porannego powietrza, jaki przybyli przynosili ze sobą, orzeźwił Gedymina, podniósł głowę, ujrzał stojącego przed sobą wiernego Meszkę, wziął od niego pas ze skór borsuczych szyty, a zakładając na siebie, zawołał:

– Do kąta, Meszka!

Niedźwiedź posunął się leniwie, spoglądając na lnianą opończę, którą zwykł był jeszcze swemu panu podawać, poszedł jednak na swoje miejsce, a zwinąwszy się w kłębek, pomrukując, spał, czy też sen udawał, gdy tymczasem dwaj jego towarzysze, śpiący dotąd, przy drzwiach, za otwarciem się takowych stanęli na dwóch tylnych łapach, przednie założywszy na piersi, jakby dwaj najbardziej wyuczeni pokojowcy.

– Witajcie nam, miły Kunigasie – rzekł Gedymin, biorąc dłoń przybyłego.

– Witajcie, Gedyminie, ojcze Litwy! a niech bogowie, którzy was zbudzili wczesnym rankiem, dobrą myśl w waszą głowę i serce przyślą, a odwrócą wszelką nieczystą siłę!

Gedymin w miejsce odpowiedzi westchnął głęboko, podsuwając ławę przybyłemu, aby spoczął.

– Nie, nie siądę, póki nie dowiem się czy w sercu twojem nie zagnieździł się robak przez wrogów wprowadzony, robak, co chce zgryźć święte nasze dęby, podkopać je i zwalić, a na ich miejscu wystawić to samo godło, co czernieje na płaszczach krzyżackiego zakonu. Godło to stoi mi ciągle w ślepych moich oczach jako straszne widmo, i serce moje się wstrząsa na samo wspomnienie, że siekiera wroga wyciesze je z tych drzew, co nam przez wieki szumem opowiadały wolę bogów, a na opustoszałych polanach postawi swe znaki… Wtedy przekleństwo tobie, przekleństwo tym, którzy cię do tego namówili, bo zginie przeszłość nasza, i bogowie – w proch wielkość imienia Litwy obrócą.

I starzec stojąc przed wielkim księciem, wzniósł oba ramiona ku górze, jakby chciał wraz ze słowami rzucić gromy na głowę stojącego przed nim Gedymina. Ten ze schyloną głową i pewną trwogą słuchał głosu przybyłego.

Starzec wlepił białkiem świecące swe oczy, a tym zaślepłym wzrokiem zdawał się wpijać w głąb duszy wielkiego księcia i przenikać jego najtajniejsze zamiary. Chwila była milczenia, wśród którego Gedymin zdawał się walczyć ze sobą i zabobonnym strachem, jakim go napełniły słowa przybyłego. Opamiętał się jednak wkrótce, a wyprostowawszy swą wyniosłą postać, zawołał:

– Wstrzymaj Tubingasie groźby swoje! przyzwać cię kazałem, więc rady twej nie przekleństwa żądam. Gdybym chciał jąć się kryżackich posłów i na wiarę ojców nastawał, nie wzywałbym rady kapłanów, tylko według mojej woli postąpił.

– Wola twoja byłaby podłą, gdyby nie była wolą całego narodu: wtedybym podłożył ogień pod twój zamek i wraz z nim na objatę Perkunowi oddał ciebie i siebie – mówił Tubingas, kładąc dłoń swą na ramieniu księcia.

– Nie sroż się ojcze, powtarzam, zamek mój miły jest bogom naszym, chociaż go obcych zbudowały dłonie, bo pierwej nim wzniosłem jego mury, wystawiłem świątynię Perkunowi: a zamek ten potrzebny, bo gdy przez lasy nasze przedarły się wrogi i coraz więcej w głąb ziem postępują, i trzeba im dać poznać, że i my umiemy obronne mury wznosić, i my możemy im zrównać potęgą.

– Potęgą wiary ojców i miłości ziemi naszej pokonamy ich, jakeśmy dotąd pokonywali, inaczej biada tobie, biada twoim synom i wnukom, biada całemu ludowi, on aż do imienia zaginie!.. Zaginie! – powtórzył ślepiec, wstrząsając ramieniem Gedymina, jeżeli się złączysz z posłami zakonu.

– Nic chcę się z nimi łączyć i dla tego u ciebie rady szukam Kunigasie, lecz ich drażnić nie mogę, a przybyłym dać trzeba odpowiedź, oni chcą z nami się łączyć przeciw innej potędze, która również dla nas jest groźną…

– Wszystko nam jest groźne – przerwał Tubingas – odkąd do chat naszych wnikają obce przybysze, opowiadając o wielkości swych bogów, odkąd dla świętych dębów cześć osłabła, a potajemne szepty modłów się rozchodzą! Wzrok mój ciemny widzi dalej aniżeli oczy tych, co jasno widzą słońce: bo w tem słońcu szukają tylko dla siebie blasku, któreby im oświeciło koronę na głowie. I ty po nią sięgasz, Gedyminie! a z koroną na głowie będziesz słabszym, aniżeli twoi ojcowie, którzy siłę swą czerpali ino w potędze miecza i jedności ludu.

– I ja pragnę jedności tego ładu – odrzekł Gedymin..

– Pragniesz, to nie łącz się z nikim.

– Więc najadą wrogi ziemie nasze! bo gdy się nie połączę z Krzyżakami przeciw Władysławowi lackiemu, on połączy się z Wielkim mistrzem i z dwóch stron najadą ziemie.

– O święte bogi, czemuż opieka wasza odwróciła się od wiernego wam ludu! czemu siła dłoni naszych tak zmalała, że nie może już sama ocalić ziemi! – rzekł Tubingas, skłoniwszy głowę na piersi.

– Dłonie nasze nie zesłabły, staną one i teraz w obronie ziemi i ludu! lecz gdy żyć będziemy wiecznie sami poza lasami, nie wiedząc, co się u sąsiadów dzieje i nie przypatrując się jak oni żyją, łatwiej nas pokonują. Boć mają i broń lepszą i różne wojenne fortele, a też i rozmaite umieją rzeczy, o których lud nasz nic dotąd nie wiedział.

– I dobrze mu z tem było! – przerwał Tubingas. – Teraz sprowadziłeś rzemieślników ze stron dalekich, i oto patrz, co się dzieje, przybysze ci, a jeszcze więcej laccy niewolnicy, którycheś wolno puścił, aby przy budowie pomagali, uczą lud nasz swoich pieśni, uczą czcić ich Boga.. Ba, i ty sam słałeś do najstarszego w ich religii kapłana! – dodał po chwili – winieneś więc przeciw bogom i przeciw ludowi, pozbawiając go największego skarbu: starej ojców wiary….

– Kunigasie, bluźnisz, wywołując złe! Ty przy ognisku świętych dębów nie widzisz nic, – co się dzieje poza lasami, ja za te lasy z mieczem wychodzę, a znam mój lud! I on w bojach widzi jako jest u innych i u siebie chce mieć takież opatrzenie…

– Przekleństwo im, przekleństwo tobie! jeżeli lud swój do złego prowadzisz! – krzyknął znów Tubingas.

I jakby opadły z sił i pognębiony oporem księcia, padł na lawę, zwieszając głowę na piersi.

Gedymin zmarszczył brwi i jakby go znużyła rozmowa ze ślepcem, gromkim głosem zawołał:

– Dość tego! Księciem jestem, panem Litwy całej! sięgam ramieniem na wschód po dalekie ziemie, mam prawo rozkazywać i rządzić według mej woli! Jeślim was wezwał, to znak, że szanuję ojców zwyczaje i bez najstarszego Kunigasa-ślepca, miłego bogom, nie chcę nic stanowić, lecz groźb się nie ulęknę, nie! a bogi, co widzą czyny moje, sądzić je będą.

A mówił to Gedymin tak groźnym głosem, te aż niedźwiedzie przytuliwszy uszy, na brzuchach przypełzały do nóg pana, jakby go chciały błagać o miłosierdzie. Siewros, blady, stał oparty między dziadem i kneziem, a na jego młodzieńczej twarzy nie drgnął muskuł żaden, lecz znać, że w duszy młodego wychowańca Wilczego gniazda tajemna jakaś toczyła się walka.

I znowu była chwila milczenia, słuchać było tylko ciężki oddech dwu rozgniewanych ludzi i lekkie mruczenie przyłaszonych, nie śmiejących się ruszyć niedźwiedzi.

Gedymin wstał z miejsca, potrącając nogą o łeb wiernego Meszki.

– Na miejsce, bestye! – krzyknął gniewliwie, a Meszka ze swoimi towarzyszami jednym skokiem usunęli się z drogi panu.

– Ha! – zerwał się Tubingas – przyzwyczaiłeś się rozkazywać zwierzętom, i z ludu twego takie pokorne, płaszczące się bydlęta chcesz uczynić!

– Zrobiłem te bestye pokorne, lecz nauczyłem je tego, czego żyjąc w lasach nie umiały! nauczyłem ich życia z ludźmi! – odrzekł wielki książe, biorąc się pod boki i stając z wzniesioną głową przed ślepcem. – Nauczę tego samego i lud mój.

– Więc giń! zawieraj przymierze i pędź do zguby. Niechaj bogowie sądzą sprawy twoje! Ja, ślepiec, nie umiem patrzeć już jasno na sprawy świata tego! leci póki tchu w piersi stanie, bronić będę świętego ogniska i dębu. A gdy go ścinać przyjdą wpiję pazury jako niedźwiedź w pierś tego, co podniesie siekierę, i szarpać będę, a cielska rzucać na ogień dla przebłagania bogów. A gdy mi sił do walki nie stanie, obejmę dąb nasz stary i z nim razem skonam!