Kostenlos

Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

IX. Kraal

Na drugi dzień, to jest 25 kwietnia, prowadzono bez przerwy roboty geodezyjne. Spod baobabu wymierzono lunety na dwa krańcowe punkty opuszczonej podstawy, ażeby sprawdzić, czy wczorajszy pomiar był dobry, następnie obrano dwa punkty, po prawej i po lewej stronie południka. Jednym miał być wyniosły pagórek, wznoszący się śród równiny o sześć mil angielskich od obozowiska, drugim żerdź, wbita w odległości siedmiu mil.

W ten sposób prowadzono triangulację przez trzy tygodnie bez przeszkody. Do 15 maja astronomowie, po ustawieniu i obliczeniu siedmiu trójkątów, posunęli się o jeden stopień na północ.

Pułkownik Everest i Strux podczas tych prac bardzo rzadko ze sobą rozmawiali. Widzieliśmy, że przy podejmowaniu prac na dwóch oddzielnych punktach rozdzielali się chętnie, pracowali prawie zawsze oddaleni od siebie o kilka mil, a rozdział ten chronił ich od sprzeczek, do jakich łatwo mogła ich przywieść miłość własna. Wieczorem, po powrocie do obozu, obydwaj udawali się do swych sypialni. Przy obieraniu stacji wszczynały się wprawdzie często spory, ale nie dochodziło do groźniejszych zajść. Michał Zorn i jego przyjaciel nabierali otuchy, że dzięki ciągłemu rozdziałowi dwóch rywali prace geodezyjne będą przeprowadzone do końca bez wywołania zajścia, które by mogło dwóch uczonych doprowadzić do zupełnego zerwania stosunków.

Dnia 15 maja obserwatorowie, jak powiedziano, przemieściwszy się o jeden stopień od południowego punktu południka, znajdowali się na równoleżniku Lattaku. Wieś ta położona była o trzydzieści pięć mil angielskich na zachód od ich obozowiska.

W miejscu tym założono świeżo obszerny kraal. Było to miejsce bardzo dogodne, a na wniosek Johna Murraya postanowiono wypocząć tu przez kilka dni. Dwaj najmłodsi uczeni mieli skorzystać z tej sposobności, aby dokonać pomiaru wysokości słońca. Palander z swej strony zajmował się redukcją, ażeby różne położenia celów wybieranych na wierzchołki trójkątów, a znajdujących się na rozmaitych punktach wzniesienia, sprowadzić do poziomu morza. John Murray także odbywał obserwacje, jednak ani tak mozolne, ani tak nudne, gdyż zamiast gwiazd na niebie lub punktów trygonometrycznych obserwował zwierzynę i nie teodolitem, ale ze strzelby do niej mierząc, bez wielkiego trudu zbierał owoce swej pracy.

Dzikie plemiona południowej Afryki nazywają kraalem rodzaj przenośnej osady, którą w miarę spasienia bydłem okolicy przenosi się w inną. Osada taka liczy zwykle około trzydziestu mieszkań i stu lub więcej mieszkańców.

Kraal, około którego zatrzymała się nasza wyprawa, utworzony był przez znaczną ilość szałasów rozłożonych w półkole po obu brzegach Kuramanu. Szałasy, wykonane z nieprzemakalnych plecionek z sitowia, które uczepiono do drewnianych słupków, wyglądały jak niskie ule. Otwory drzwi zasłonięte były skórami zwierząt, a tak niskie, że wchodziło się do środka na czworakach. Przez ten jedyny otwór wydobywał się na zewnątrz dym ogniska. Przebywanie w dymnej i ciasnej, pełnej wyziewów chacie dla Europejczyka było nieznośne, ale Bochjesmanowie i Hotentoci żyli tu rozkosznie.

Przybycie karawany poruszyło całą osadę. Psy, poprzywiązywane u wejścia chat, z zajadłością szczekały. Wojownicy osady, zbrojni w asagaje, noże i maczugi, a chronieni przez skórzane tarcze, śmiało wystąpili naprzód. Było ich około dwustu, co wskazywało, że kraal był niepospolicie wielki; jakoż liczba szałasów dochodziła do osiemdziesięciu. Dodać należy, że całą osadę opasywał rodzaj żywopłotu, na pięć stóp wysokiego, z kolczastej agawy, który utrudniał przystęp zarówno wrogom, jak i dzikim zwierzętom. Z zachowania się wojowników kraalu wnieść było można ich nieprzyjazne usposobienie, lecz kilka słów, które Mokum szepnął naczelnikowi, wystarczyło do porozumienia. Naczelnik pozwolił karawanie rozłożyć się pod ogrodzeniem na lewym brzegu Kurumanu. Bochjesmanowie nie zabronili przybyłym paszenia koni i bydląt, tym bardziej, że bujne pastwiska ciągnęły się na kilka mil wkoło. Zwierzęta należące do taboru mogły więc się paść do woli bez najmniejszego uszczerbku mieszkańców kraalu.

Wnet stosownie do rozporządzeń Mokuma rozbito obóz, zwykłym porządkiem ustanowiono wozy w półkole i każdy udał się do swej pracy.

Sir John Murray, pozostawiwszy swym towarzyszom paralaksy, aberracje i tym podobne awantury wymyślone na męczenie ludzi, postanowił nie marnować czasu i zaraz udać się na polowanie. Skinął na Mokuma, wskoczył na siodło swego ulubionego konia, a myśliwiec dosiadł zebry i obydwaj puścili się stepem. Trzy psy biegły obok łowców, szczekając radośnie. Strzelcy tym razem uzbrojeni byli w sztucery nabijane kulami eksplodującymi, co okazywało, że się wybrali na drapieżnego zwierza. O parę mil od kraalu rozciągał się nieprzebyty las, ku niemu więc skierowawszy wierzchowce, prowadzili żywą rozmowę.

– Przypominam ci, Mokumie – zaczął John Murray – że przy wodospadzie Morgheda obiecałeś zaprowadzić mnie w okolicę obfitującą we wszystkie rodzaje zwierza. A musisz i o tym wiedzieć, że nie dlatego puściłem się na drugi koniec świata, żeby strzelać sarny lub tropić lisy. Tego tałałajstwa i u mnie w domu nie braknie. Pragnę nim upłynie godzina zwalić…

– Nim godzina upłynie? – przerwał Mokum. – Och, mój panie, to troszeczkę za prędko. Przede wszystkim dobry myśliwiec powinien być cierpliwy. Ja jestem bardzo żywy, ale na polowaniu zachowuję wielką cierpliwość, a przez nią wynagradzam wszystkie niecierpliwości mego żywota. Przecież wielce szanowny pan jako znakomity myśliwiec powinieneś wiedzieć o tym, że polowanie na grubego zwierza jest jakby pewną gałęzią umiejętności. Trzeba przede wszystkim rozpoznać starannie miejsce, na którym ma się polować, znać dobrze obyczaje zwierza, zbadać ścieżki, którymi chodzi, obchodzić go całymi godzinami, aby mu zajść pod wiatr. Wszak musisz i o tym wiedzieć, że trzeba podchodzić zwierzynę jak najciszej: jedno stąpnięcie na zeschłą gałązkę, odezwanie się głośniejsze, spojrzenie nie w porę może ją spłoszyć. Mój panie, ja wzrosłem w lasach, przepędziłem trzy czwarte życia na polowaniach, a jednak przyznać się muszę, że jeżeli po trzydziestu sześciu godzinach tropienia bawołu lub koziorożca powiodło mi się go ubić, nie uważałem tego czasu za stracony.

– Bardzo dobrze, mój przyjacielu – zawołał John Murray – oddaję i siebie, i moją cierpliwość pod twe rozkazy. Pamiętaj jednak, że w tym miejscu zabawimy najdłużej cztery dni, więc nie będziemy mogli trawić dwóch dni na tropienie jednego bawołu.

– Zapewne, że warto się nad tym zastanowić – mówił Mokum tak spokojnym tonem, że nikt by w nim nie poznał owego niecierpliwego myśliwca, który nad wodospadem Morgheda nie mógł jednej chwilki spokojnie dosiedzieć. – Zabijemy, co nam na strzał przyjdzie, ale wybierać nie będziemy mogli. Antylopa czy daniel, gnu lub gazela, każda zwierzyna dobra jest dla strzelca, któremu się tak spieszy.

– Antylopę lub gazelę! – krzyknął John. – Miałżebym po to przybyć tak daleko, żeby strzelać gazele?

Po chwili jednak dodał, jakby pochlebiając staremu Nemrodowi:

– Powiedz no, mój dzielny strzelcze, co mi też zamyślasz wytropić na początek?

Buszmen spojrzał na swego towarzysza w szczególniejszy sposób, a potem odezwał się z ironią:

– Do chwili, gdy wasza dostojność okażesz się zadowolony, nie mam nic do dodania. Sadzę, że teraz nie przyjąłbyś pan nic innego, jak partię nosorożców lub słoni.

– Myśliwcze – rzekł John Murray z rezygnacją – pójdę, gdzie mnie poprowadzisz, zabiję co mi każesz, ale na miłość boską, idźmy naprzód, ale nie marnujmy czasu na próżnych sporach.

Dwaj strzelcy, rozpuściwszy konie cwałem, pędzili szybko ku lasowi.

Równina, którą przebywali, podnosiła się łagodnie ku północnemu wschodowi. Porastały ją niezliczone kępy zarośli w pełnym kwitnieniu. Wydawały one obficie lepką, przezroczystą, wonną żywicę, z której krajowcy robią balsam gojący rany. Figi sykomorowe, zwane w języku dzikich nwana, rosły w kształcie klombów. Pnie ich, na trzydzieści do czterdziestu stóp wysokie, uwieńczone są w górze rozłożystymi gałęziami na podobieństwo parasoli. W gąszczu ich szczebiotały gromady krzykliwych papug, lubiących zjadać owoce tych drzew. Nieco dalej rosły mimozy o żółtych liściach i srebro-drzewa powiewające jedwabistymi kitami, aloesy o długich kolcach i szkarłatnym kwiecie, które można było wziąć za krzewy koralowe, z przepaści morskich wydarte. Pośrodku pięknych amarylli, wdzięczących się niebieskawym liściem, szybko pędziły konie; w niespełna godzinę po opuszczeniu kraalu Murray i Mokum dosięgli pierwszych zarośli lasu. Była to przestrzeń obejmująca kilka mil kwadratowych, zarośnięta wysokimi akacjami. Niezliczone te drzewa, chaotycznie rosnące, przez liściaste sklepienie gałęzi nie przepuszczały promieni słonecznych; knieja, podszyta odrostkami akacji i wysoką trawą. Pomimo to, rumak sir Johna i zebra Mokuma śmiało przerzynały drogę pomiędzy wciąż się krzyżującymi pniami. Tu i ówdzie znajdowały się obszerne polany, na których myśliwcy przystając, rozpatrywali się w otaczających je zaroślach.

Wyznać trzeba, że pierwszy dzień polowania wcale nie sprzyjał myśliwskim zachciankom szlachetnego lorda. Na próżno przebiegli znaczną przestrzeń lasu. Ani jeden zwierz nie wychylił się z gąszczów na jego spotkanie, a sir Johnowi przypominały się nieraz równiny szkockie, gdzie nie trzeba było tak długo oczekiwać sposobności celnego strzału. Być może, że sąsiedztwo kraalu odstraszyło płochą zwierzynę. Mokum nie doznawał ani uczucia zadziwienia, ani zawodu. Dla niego polowanie to nie było polowaniem, ale tylko szybką przejażdżką po lesie.

Około szóstej godziny wieczorem należało zawrócić ku domowi. Sir John był wielce rozdrażniony, choć się do tego nie przyznawał. Miałżeby tak znakomity myśliwiec powracać do domu z próżnymi rękami? Nigdy! Postanowił więc położyć trupem pierwszego lepszego zwierza, który mu się nasunie na strzał.

 

Znać los ulitował się nad biednym dżentelmenem, bo nagle spomiędzy zarośli wysunął się gryzoń z rodzaju zwanego w Afryce Lepus rupestris, jednym słowem zając, i przebiegł drogę myśliwcom w odległości pięćdziesięciu kroków. Sir John posłał eksplodującą kulę biednemu zwierzątku.

Mokum wydał okrzyk zgrozy! Strzelać kulą do lichego zajączka, któremu wystarcza średni śrut, to coś okropnego. Ale Anglik wcale nie zważał na to zgorszenie, lecz pędził co sił ku miejscu, gdzie spodziewał się znaleźć swą ofiarę.

Nadaremno! Z zająca ani śladu; parę kropelek krwi na trawie, ale ani kosmyka sierści. Sir John starannie przeglądał krzaki, trawy… Psy węszyły śród gąszczów, wszystko na próżno.

– A przecież go trafiłem – mruknął sir John.

– W sam środek – odpowiedział spokojnie Buszmen. – Lecz, że go nie ma, nic w tym dziwnego. Kiedy się strzela eksplodującą kulą do zająca, można się tego spodziewać. Rozerwała go w szmaty i ani śladu nie zostało! …

Anglik, zupełnie zawiedziony, dosiadł konia w milczeniu i ruszył ku obozowi, do którego przybył w najgorszym humorze.

Na drugi dzień Buszmen oczekiwał nowych propozycji myśliwskich od sir Johna, ale Anglik, srodze zadraśnięty w miłości własnej, starannie unikał jego spotkania. Zdawało się, iż zapomniał, że na świecie znajdują się strzelby i zwierzyna, i zajął się sprawdzaniem cyfr i robieniem obserwacji wraz z innymi członkami komisji. Później poszedł do kraalu i przypatrywał się to strzelaniu z łuku, to Bochjesmanom, grającym na gorah, rodzaju lutni, której struny rozciągają się na drzewcu łuku, a na których nie gra się palcami, ale dmuchaniem przez pióro strusie. Dalej szedł pomiędzy kobiety i przyglądał się ich robotom gospodarskim albo śledził wpływ odurzającego dymu palących się matakuanów, to jest pewnego rodzaju tutejszych odurzających konopi, nad którym dzicy siedząc, upajają się. Niektórzy podróżni twierdzą, że dym tych roślin podnieca chwilowo siły fizyczne, ale za to osłabia umysłowe. I w samej rzeczy sir John zaledwie powstrzymywał się od śmiechu, patrząc na ogłupiałe fizjognomie krajowców zwieszone nad odurzającym dymem matakuany.

Dopiero na trzeci dzień wcześnie rano Buszmen obudził Murraya, mówiąc do niego:

– Sądzę, iż nam dzisiaj szczęście posłuży, ale nie będziemy strzelać rozsadzającymi kulami do zająców.

Sir John udał, że nie rozumie tej ironii, lecz zerwał się z posłania, ubrał szybko i oświadczył, że jest gotów. Dwaj myśliwi już ujechali kilka mil lasu, gdy ich towarzysze spoczywali jeszcze w objęciach snu. Sir John był uzbrojony tym razem w pojedynkę, wyborną broń wyrobu Godwina, daleko stosowniejszą do polowania na daniele lub antylopy aniżeli straszliwy sztucer. Wprawdzie na równinie można było spotkać się z gruboskórnym lub mięsożernym zwierzęciem, ale pamięć niefortunnego strzału kulą eksplodującą do zająca gryzła biednego myśliwca, a więc wolałby strzelić do lwa śrutem, aniżeli drugi raz w życiu popełnić czyn tak bezprzykładny w dziejach łowiectwa.

Sprawdziła się przepowiednia Mokuma: tego dnia szczęście im sprzyjało. Zabili dwie czarne antylopy, bardzo rzadkie i trudne do podejścia. Piękne zwierzęta, wysokie na cztery stopy, z długimi, zakrzywionymi w tył rogami. Pyski wąskie, z boków ścieśnione, raciczki czarne, sierść gęsta, jedwabista, uszy wąskie i spiczaste, nadają im wygląd arcypowabny. Pierś i podbrzusze okryte są włosem śnieżnej białości, mocno odbijając od czarnego grzbietu, który porasta gęsta grzywa. Słowem, jest to jeden z najpiękniejszych okazów fauny południowej, który najsławniejsi myśliwi europejscy polujący w tych stronach najgoręcej pragnęli ubijać.

Zachwycenie Murraya z powalenia tak pięknej zwierzyny przerwał Mokum, wskazując mu na krańcu kniei, w pobliżu wielkiego moczaru, świeże i głębokie tropy. Serce Anglika uderzyło gwałtownie.

– Czyje to tropy? – zapytał.

– Jeżeli jutro o brzasku zechce wasza wielmożność tu przybyć, to radzę nie zostawiać w domu sztucera.

– Skąd to wnosisz? – zagadnął Murray.

– Z tych świeżych tropów, wyciśniętych na tej podmokłej trawie.

– Ależ na Boga, czyje to tropy? A wreszcie, czyż te zaklęśnięcia w istocie są tropami? Bo noga zostawiająca tak ogromne ślady musiałaby mieć co najmniej dwie stopy obwodu.

– Dowodzi to, że zwierzę posiadające takie nogi, musi mieć co najmniej dziewięć stóp wysokości w kłębie.

– To słoń! – krzyknął John Murray.

– Tak mi się widzi, i to słoń zupełnie dorosły.

– Więc jutro, Mokumie?

– Jutro, szlachetny panie.

Myśliwi zwrócili się ku obozowi, wioząc antylopy na grzbiecie wierzchowca Murraya. Te piękne zwierzęta, tak rzadko ubijane, obudziły podziw pomiędzy obozującymi. Wszyscy szczerze mu winszowali zdobyczy, wyjąwszy Mateusza Struksa, który oprócz wielkiej niedźwiedzicy, centaura, koziorożca, smoka, pegaza, innej zwierzyny nie znał, a na ziemską nigdy nie polował.

Na drugi dzień o godzinie czwartej z rana dwaj myśliwcy, jak wrośli do siodeł, trzymając psy na sforach60, czatowali w cienistym gąszczu na przybycie stada gruboskórnych. Ze świeżych tropów poznali, że słonie przychodziły gromadnie do kałuży gasić pragnienie. Obydwaj strzelcy uzbroili się w gwintowane sztucery nabite eksplodującymi kulami. Pół godziny upłynęło na czatowaniu, gdy nagle zaszeleściły gałęzie, a o pięćdziesiąt kroków zaczęło się coś w gąszczu poruszać.

Anglik pochwycił za broń, lecz Buszmen powstrzymał go za ramię i dał znak, aby miarkował swoją niecierpliwość.

Wkrótce ukazały się olbrzymie cienie. Słychać było jak gąszcze roztwierały się pod naciskiem ogromnych cielsk; drzewa trzeszczały, deptane krzaki z szelestem kładły się na ziemi; głośne sapanie przedzierało się przez gałęzie. Było to stado słoni. Pół tuzina olbrzymich zwierząt, tylko nieco ustępujących wielkością swym indyjskim krewniakom, wolnym krokiem posuwało się ku kałuży.

Rozwidniający się coraz bardziej dzień pozwalał sir Johnowi podziwiać te potężne zwierzęta, szczególnie jeden ogromny samiec zwrócił jego uwagę. Jego wypukłe czoło rozkładało się pomiędzy dwojgiem niezmiernych uszu, spadających aż do piersi. Kolosalne rozmiary zwierza mrok jeszcze zwiększał. Słoń wywijał żywo trąbą ponad krzewami, a zakrzywionymi kłami uderzał w pnie drzew, jęczących pod tymi ciosami. Zdawało się, jakby zwierzę przeczuwało bliskie niebezpieczeństwo.

Buszmen, pochyliwszy się ku sir Johnowi, szepnął mu do ucha:

– Czy podoba się panu ten kawaler?

Anglik skinął potwierdzająco.

– A więc postaramy się oddzielić go od stada.

W tej chwili słonie zbliżyły się do brzegu kałuży. Ich gąbczaste nogi lgnęły w błotnistym ile. Wciągały trąbami pewną ilość wody i wzniósłszy je z głośnym gulgotaniem, wlewały w gardziele. Olbrzymi samiec z wielkim niepokojem rozpatrywał się wkoło i wciągał z szaleństwem powietrze, pragnąc zwietrzyć jakiś podejrzany wyziew.

Nagle Buszmen wydał krzyk szczególnego rodzaju. Spuszczone ze sfory psy, głośno szczekając, wypadły z gąszczu i rzuciły się ku stadu słoni. Równocześnie Mokum, zaleciwszy swemu towarzyszowi, aby się nie ruszał, spiął zebrę i skierował ją tak, ażeby przeciąć odwrót słoniowi.

Wspaniały zwierz nie myślał wcale uciekać. Sir John, trzymając palec na cynglu, obserwował go. Słoń, waląc trąbą w drzewo i wstrząsając gwałtownie ogonem, objawiał nie trwogę, ale znaki rozjuszenia. Dotąd jednak nie dostrzegł jeszcze wroga.

W tej chwili ujrzał Mokuma i psy i rzucił się ku nim.

Sir John, stojący o sześćdziesiąt kroków od zwierzęcia, skoro ten zbliżył się ku niemu o trzecią część tej odległości, dał ognia. Ale w chwili strzału słoń poruszył się, a kula przeszyła tylko miękkie części ciała, nie napotkawszy przeszkody, o którą uderzenie mogłoby sprawić wybuch masy piorunującej.

Słoń rozjuszony przyśpieszył biegu. Nie był to cwał, wystarczał jednak do prześcignięcia konia.

Koń sir Johna wspiął się i pomimo wszelkich usiłowań jeźdźca wypadł z gęstwiny. Zwierzę, najeżywszy uszy i wydając głos podobny do hasła trąbki, pędziło za nim.

Sir John uniesiony przez konia, ściskając go silnie kolanami, usiłował otworzyć odtylcówkę61 i wsunąć w lufę nowy ładunek.

Tymczasem słoń zbliżał się ku niemu. Obydwaj znajdowali się na równinie. Jeździec ostrogami krwawił boki wierzchowca. Dwa psy tuż obok niego uciekały co tchu z przeraźliwym szczekaniem. Słoń był zaledwie o kilka sążni za koniem. Sir John słyszał jego ciężki oddech i świstanie trąby, którą wywijał w powietrzu. Co chwila spodziewał się, że go wyrwie z siodła ten żywy arkan.

W tej chwili koń przysiadł na zadzie, trąba uderzyła go w grzbiet. Zarżał boleśnie i rzucił się gwałtownie w bok. To uskoczenie ocaliło Anglika. Zwierz, uniesiony biegiem, przeleciał dalej, bijąc trąbą o ziemię, natrafił na psa, którego porwawszy w górę, wstrząsał z nieopisaną wściekłością.

Sir Johnowi pozostawał jedyny ratunek w lesie. Koń, jakby zrozumiawszy myśl pana, biegł tamże i w mgnienia oka minął już brzeg zarośli z nadzwyczajnym pędem.

Słoń opamiętał się i na nowo rozpoczął ściganie, unosząc wciąż nieszczęśliwego psa, któremu roztrzaskał łeb o pień drzewa. Koń rzucił się w gąszcz zagrodzony kolczastymi lianami i stanął.

Ale sir John pomimo zadrapań i pokrwawień ani na chwilę nie stracił przytomności. Z zimną krwią złożył się starannie, przez sieć powojów wymierzył dobrze sztucer pod łopatkę i strzelił. Kula, natrafiwszy na kość, wybuchnęła. Zwierz zachwiał się. W tejże chwili z głębi lasu padł drugi strzał i ugodził w bok słonia. Zwierz przypadł na kolana tuż ponad małym stawkiem ukrytym w gęstwinie i wciągając trąbą wodę, zlewał nią swe ciężkie rany.

W tejże chwili ukazał się Buszmen, wołając:

– Mamy go! Mamy!

W samej rzeczy ogromny zwierz był raniony śmiertelnie. Wydając rozdzierające jęki, miotał się jeszcze; oddech stawał się coraz słabszy: ogonem bił coraz wolniej, a trąba skrapiała pobliskie krzewy purpurową cieczą, czerpaną z kałuży krwi wypływającej spod słonia. Nareszcie zupełnie brakło mu sił, upadł, ażeby już więcej nie powstać.

Sir John wybiegł z zarośli. Kolce krzewów porozdzierały mu ubiór myśliwski w strzępy. Ale on byłby gotów okupić taki tryumf nawet własną skórą.

– Wspaniały zwierz! Pyszny zwierz, Buszmenie – zawołał, przypatrując się zwłokom słonia – chociaż nieco za ciężki do torby myśliwskiej.

– Nic nie szkodzi – odrzekł Mokum. – Potniemy go na części i zabierzemy co najprzedniejsze. Patrz pan – dodał – co to za prześliczne kły, a toż każdy waży kilkanaście kilogramów. Licząc po dziesięć szylingów za kilogram, uzbiera się niezła sumka.

Tak rozprawiając, Mokum zabrał się do rozebrania zwierza. Siekierą odciął kły i odjął tylko nogi i trąbę, twierdząc, że to najsmakowitsze części słonia, którymi zamierzył dzisiaj uraczyć członków komisji naukowej.

Czynność ta zajęła tyle czasu, iż myśliwcy mogli powrócić do obozu dopiero około południa.

Buszmen upiekł nogi słoniowe po afrykańsku: wykopał dół, wyłożył go kamieniami i nasypał żaru; kiedy się dostatecznie rozpaliły, obwinął mięso w liście i włożywszy między kamienie, przysypał ziemią. Tak przygotowane pieczyste pozyskało powszechne pochwały, od których nawet zimny Palander wstrzymać się nie mógł i wybąknął:

– Wyborne!

60sfora (daw.) – rzemień lub linka do prowadzenia psów gończych na polowanie. [przypis edytorski]
61odtylcówka – broń myśliwska ładowana od tyłu (w odróżnieniu od dawniejszych ładowanych od przodu, przez wylot lufy). [przypis edytorski]