Kostenlos

Kobieta trzydziestoletnia

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Jednakże od czasu do czasu stary pasażer oparty o parapet patrzał na widnokrąg z wyrazem niepokoju. Niedowierzanie odbijało się w jego rysach; można by rzec, iż się lęka, że nigdy dość wcześnie nie dotknie stopą francuskiej ziemi. Ten człowiek to był margrabia. Fortuna nie okazała się głucha na krzyk i wysiłki jego rozpaczy. Po pięciu latach starań i mozołów doszedł do znacznego majątku. Pragnąc najrychlej ujrzeć ziemię ojczystą i przynieść szczęście rodzinie, poszedł za przykładem kilku francuskich kupców z Hawany, siadając z nimi na statek hiszpański do Bordeaux. Mimo to wyobraźnia jego znużona przewidywaniem złego, kreśliła mu najrozkoszniejsze obrazy szczęścia. Widząc z dala ciemną linię ziemi, miał uczucie, że patrzy na żonę i dzieci. Był u siebie, przy kominku, czuł, jak go ściskają, pieszczą. Wyobrażał sobie Moinę wyrosłą, imponującą jak duża panna. Skoro ten marzony obraz nabrał niemal rzeczywistości, łzy zakręciły mu się w oczach; wówczas, jak gdyby chcąc ukryć wzruszenie, wpatrzył się w wilgotny horyzont na wprost ciemnej linii zwiastującej ziemię.

– To on – rzekł – jedzie za nami.

– Kto taki? – wykrzyknął hiszpański kapitan.

– Okręt – szepnął generał.

– Widziałem go już wczoraj – odparł kapitan Gomez.

Spojrzał na Francuza, jakby chcąc go wybadać.

– Cały czas gonił za nami – szepnął do ucha generała.

– I nie wiem, czemu nas nie dogonił – odparł stary wojskowy – bo szybszy jest od pańskiego przeklętego Świętego Ferdynanda.

– Musiał mieć jakieś uszkodzenia, może wodę.

– Dogania nas! – wykrzyknął Francuz.

– To korsarz kolombijski – rzekł mu do ucha kapitan. – Jesteśmy jeszcze o sześć mil od ziemi, a wiatr słabnie.

– On nie płynie, ale leci, jak gdyby wiedział, że za dwie godziny zdobycz mu się wymknie. Co za zuchwalstwo!

– On! – krzyknął kapitan. – Och! Nie darmo nazywa się Otello. Niedawno zatopił hiszpańską fregatę, chociaż ma tylko trzydzieści dział! Bałem się tylko jego, bo wiedziałem, że krąży w Antylach…

– Ha, ha! – dodał po pauzie, patrząc na żagle swego statku – wiatr się podnosi, dopłyniemy. Musimy, bo Paryżanin byłby bez miłosierdzia.

– I on także dopływa! – odparł margrabia.

Otello był już ledwie o trzy mile. Mimo że załoga nie słyszała rozmowy margrabiego z Gomezem, pojawienie się żagla ściągnęło większość marynarzy i pasażerów; ale prawie wszyscy, biorąc bryk za statek handlowy, przyglądali mu się z zaciekawieniem. Nagle jeden majtek krzyknął w swoim wymownym narzeczu:

– Na świętego Jakuba, odwaliliśmy kitę… to Paryżanin.

Na to straszne imię przerażenie zapanowało na statku, wszczął się nieopisany zamęt. Kapitan zdołał tchnąć w majtków chwilową energię. Świadom niebezpieczeństwa, chcąc dobić do lądu za wszelką cenę, spróbował rozwinąć wszystkie żagle, aby poddać pędowi wiatru całą przestrzeń płótna, jaką rozporządzał. Ale manewr ten wykonano mozolnie, brak mu było owego cudownego grania, które tak zachwyca na okręcie wojennym. Mimo że Otello, dzięki nastawieniu swoich żagli, leciał jak jaskółka, zyskiwał wszakże na pozór tak mało, że nieszczęśni Francuzi kołysali się słodkim złudzeniem. Po niesłychanych wysiłkach Święty Ferdynand nabrał nowego rozpędu, dzięki zręcznym manewrom, które Gomez sam wspomagał gestem i głosem. Naraz fałszywym i zapewne umyślnym skręceniem rudla sternik postawił statek w poprzek wiatru. Żagle uderzone wiatrem z boku pochyliły się, liny i wiązania trzasły, statek okulał zupełnie. Kapitan stał się z wściekłości bielszy od swoich żagli. Jednym skokiem rzucił się na sternika i ugodził go wściekle sztyletem. Chybił, ale go zepchnął w morze. Po czym chwycił ster i starał się naprawić rozpaczliwy nieład, jaki zapanował na dzielnym i odważnym statku. Łzy rozpaczy kręciły się w jego oczach; zdrada bowiem, niwecząca rezultat osiągnięty talentem, boli więcej niż grożąca śmierć. Ale im więcej kapitan klął, tym mniej sprawa posuwała się naprzód. Sam wystrzelił z działa na alarm, spodziewając się, że go usłyszą z lądu. W tej chwili korsarz, który nadbiegł ze straszliwą chyżością, odpowiedział wystrzałem armatnim. Kula wpadła w morze o dziesięć sążni od Świętego Ferdynanda.

– Do kroćset – wykrzyknął generał – to jak wycelowane. Muszą mieć specjalne armatki.

– Och, jak ten gada, to trzeba być cicho – odparł jeden z majtków. – Paryżanin nie zląkłby się angielskiego okrętu…

– Wszystko stracone – wykrzyknął z rozpaczą kapitan, który wycelowawszy lunetę, nie ujrzał nic od strony lądu… – Jesteśmy dalej od Francji, niż przypuszczałem.

– Czemu rozpaczać? – odparł generał. – Wszyscy pańscy pasażerowie to Francuzi, oni najęli pański statek. Ten korsarz to paryżanin, jak pan powiada; wywieś pan zatem białą chorągiew i…

– I on nas zatopi – odparł kapitan. – Czyż on nie jest w miarę okoliczności wszystkim, czym trzeba, kiedy chce zagarnąć bogatą zdobycz?

– A, więc to pirat!

– Pirat! – odparł któryś majtek z gniewem. – Oho! On jest zawsze w porządku, umie się urządzić.

– A więc – zawołał generał, wznosząc oczy do nieba – trzeba się pogodzić z losem.

I miał jeszcze na tyle siły, aby powstrzymać łzy.

Kiedy domawiał tych słów, druga kula armatnia, lepiej wymierzona, przeszyła Świętego Ferdynanda.

– Zwinąć żagle – rzekł smutno kapitan.

Ów majtek, który bronił uczciwości Paryżanina, pomógł bardzo zręcznie do tego rozpaczliwego manewru. Załoga przetrwała śmiertelne pół godziny pogrążona w największym lęku. Święty Ferdynand wiózł w piastrach cztery miliony stanowiące majątek pięciu pasażerów; część generała wynosiła milion sto tysięcy franków. Wreszcie Otello, który znajdował się w tej chwili na dziesięć strzeleń z fuzji, pokazał wyraźnie groźne paszcze dwunastu armat gotowych do strzału. Zdawało się, że go niesie wiatr, który diabeł dmie umyślnie dla niego; ale oko biegłego marynarza odgadywało łatwo tajemnicę tej chyżości. Wystarczało popatrzeć na wygięcie bryka, na jego podłużną formę, na wąski korpus, na wysokość masztów, krój żagli, cudowną lekkość drabin; na swobodę, z jaką rój jego majtków, zgodny jak jeden człowiek, czuwał nad obrotami białej powierzchni, którą przedstawiały te żagle. Wszystko zwiastowało nadzwyczajną świadomość siły w tym smukłym, drewnianym stworzeniu, równie inteligentnym jak wyścigowy koń lub ptak drapieżny. Załoga korsarza czekała w milczeniu, gotowa w razie oporu połknąć biedny statek kupiecki, który, szczęściem dla siebie, stał spokojnie, niby uczeń złapany na gorącym uczynku przez nauczyciela.

– Mamy armaty! – wykrzyknął generał, ściskając dłoń kapitana.

Ten rzucił na starego wojaka spojrzenie pełne wraz męstwa i rozpaczy i rzekł:

– A ludzie?

Margrabia spojrzał na załogę Świętego Ferdynanda i zadrżał. Czterej kupcy stali bladzi i drżący, gdy majtkowie skupieni dokoła jednego ze swoich naradzali się widocznie, w jaki sposób stanąć po stronie Otella i spoglądali na korsarza z łakomą ciekawością. Jedynie kapitan, porucznik i margrabia wymieniali spojrzenia nacechowane odwagą.

– Ach, kapitanie, żegnałem się niegdyś z krajem i rodziną z sercem pełnym goryczy; czyż trzeba znów się z nimi pożegnać, w chwili gdy przynoszę radość i szczęście swoim dzieciom?

Generał odwrócił się, aby uronić w morze łzę wściekłości, i ujrzał sternika płynącego ku korsarzowi.

– Tym razem – odparł kapitan – pożegna się pan z nimi zapewne na zawsze.

Francuz przeraził Hiszpana osłupiałym wzrokiem, jakim nań spoglądał. W tej chwili dwa okręty stykały się prawie; na widok nieprzyjacielskiej załogi generał uwierzył w złowróżbne proroctwo Gomeza. Po trzech ludzi stało przy każdej armacie. Widząc ich atletyczne postacie, ich wyraziste rysy, nagie i żylaste ramiona, wzięłoby się ich za posągi z brązu. Śmierć zabiłaby ich, ale nie obaliła. Majtkowie, dobrze uzbrojeni, czynni, zwinni i mocni, stali nieruchomo. Wszystkie te męskie twarze były spalone słońcem, stwardniałe od trudu. Oczy błyszczały jak ogniste skry i zwiastowały tęgie inteligencje, piekielne temperamenty. Głębokie milczenie panujące na tym pomoście, czarnym od ludzi i od kapeluszy, świadczyło o nieubłaganej karności, w jakiej potężna wola trzyma tych wcielonych czartów.

Wódz stał u stóp masztu z założonymi rękami, bez broni; jedynie siekiera znajdowała się u jego stóp. Miał na głowie dla ochrony od słońca kapelusz filcowy z wielkim rondem, którego cień zasłaniał mu twarz. Podobni psom leżącym u nóg pana kanonierzy, żołnierze i majtkowie zwracali kolejno oczy na swego kapitana i na statek kupiecki. Kiedy dwa bryki się zderzyły, wstrząśnienie wyrwało korsarza z zadumy; szepnął parę słów młodemu oficerowi stojącemu o dwa kroki.

– Haki! – wykrzyknął porucznik.

I Otello zahaczył Świętego Ferdynanda z cudowną chyżością. W myśl rozkazu wydanego cicho przez korsarza, a powtórzonego przez porucznika, ludzie wyznaczeni do każdej czynności szli, niby klerycy na mszę, na pomost wziętego statku, aby wiązać ręce majtkom, pasażerom i zagarnąć skarby. W jednej chwili beczki pełne piastrów, żywność i załogę Świętego Ferdynanda przeniesiono na pokład Otella. Generał miał uczucie, że śni, kiedy się znalazł ze związanymi rękami, rzucony na jakiś worek, jak gdyby sam był towarem. Odbyła się narada między korsarzem, jego porucznikiem oraz majtkiem, który widocznie pełnił funkcję wachmistrza. Skoro dyskusja, która trwała krótko, się skończyła, majtek zagwizdał na ludzi. Na rozkaz, jaki wydał, skoczyli wszyscy na Świętego Ferdynanda, wdrapali się na liny i zaczęli zdzierać reje, żagle i drabinki, równie zwinnie jak żołnierz rozbiera na polu bitwy zabitego towarzysza, którego buty i płaszcz były przedmiotem jego pożądań.

– Jesteśmy zgubieni – rzekł spokojnie do margrabiego kapitan hiszpański, który śledził spod oka trzech naradzających się dowódców oraz ruchy majtków, dopełniających regularnej grabieży jego bryku.

 

– Czemu? – również spokojnie spytał generał.

– Cóż pan chcesz, aby poczęli z nami? – odparł Hiszpan. – Doszli widać do przekonania, że niełatwo przyszłoby im sprzedać Świętego Ferdynanda w jakim francuskim lub hiszpańskim porcie. Zatopią go, aby nie mieć kłopotu. Co do nas, czy pan myśli, że wezmą sobie na kark trud żywienia nas, kiedy nie wiedzą, dokąd zawinąć?

Ledwie kapitan dokończył tych słów, kiedy generał usłyszał okropny krzyk, a po nim głuchy plusk, spowodowany upadkiem kilku ciał strąconych w morze. Obrócił się i nie ujrzał już czterech kupców. Ośmiu kanonierów o groźnych twarzach kołysało jeszcze rękami, w chwili gdy wojskowy spojrzał na nich ze zgrozą.

– Nie mówiłem? – rzekł zimno kapitan.

Margrabia podniósł się szybko. Morze uspokoiło się już, tak że nie mógł nawet dojrzeć miejsca, gdzie zatonęli nieszczęśliwi towarzysze. Płynęli w tej chwili ze związanymi rękami i nogami pod wodą, o ile ich już nie pożarły ryby. O kilka kroków od niego zdradziecki sternik oraz majtek ze Świętego Ferdynanda, ów, który niedawno wychwalał potęgę paryskiego kapitana, bratali się z korsarzami i wskazywali palcem marynarzy, których uznali za godnych wcielenia do załogi Otella. Co się tyczy innych, majtkowie wiązali im nogi mimo rozpaczliwych zaklęć. Po dokonanym wyborze ośmiu kanonierów chwyciło skazanych i rzuciło ich bez ceremonii do morza. Korsarze obserwowali ze złośliwą ciekawością sposób, w jaki ci ludzie spadali, ich miny i ostatnie męczarnie; ale twarz ich nie zdradzała ani drwin, ani zdziwienia; byli snadź16 przyzwyczajeni. Najstarsi woleli patrzeć z ponurym i łakomym uśmiechem na baryłki pełne piastrów złożone u stóp masztu. Generał i kapitan Gomez, siedząc na jakimś pakunku, porozumiewali się martwym niemal spojrzeniem. Niebawem oni jedni pozostali przy życiu ze Świętego Ferdynanda. Siedmiu majtków wybranych przez szpiegów z załogi hiszpańskiej już się przeobraziło radośnie w Peruwiańczyków.

– Cóż za łajdaki! – wykrzyknął generał, w którym szlachetne oburzenie stłumiło ból i rozwagę.

– Poddają się konieczności – odparł zimno Gomez. – Gdybyś pan gdzie spotkał którego z nich, czybyś go nie przebił bez namysłu?

– Kapitanie – rzekł porucznik, zwracając się do Hiszpana – Paryżanin słyszał o panu. Pan jest, powiada, jedyny człowiek, który zna dobrze strefę Antyli i wybrzeża Brazylii. Czy chce pan…

Kapitan przerwał młodemu porucznikowi wykrzykiem wzgardy i odparł:

– Umrę jak marynarz, jak wierny Hiszpan, jak chrześcijanin. Rozumiesz?

– W morze! – krzyknął młody człowiek.

Na ten rozkaz dwóch kanonierów chwyciło Gomeza.

– Jesteście podli! – krzyknął generał, wstrzymując korsarzy.

– Mój stary – rzekł porucznik – nie unoś się zanadto. Jeśli twoja czerwona wstążeczka robi pewne wrażenie na naszym kapitanie, ja sobie z niej kpię. Rozmówimy się za chwilę.

W tej chwili głuchy plusk, któremu nie towarzyszyła żadna skarga, dał znać generałowi, że dzielny Gomez umarł jak marynarz.

– Mój majątek albo życie! – wykrzyknął w straszliwej furii.

– A, jesteś rozsądny – odparł korsarz, śmiejąc się. – Teraz możesz być pewny, że coś od nas otrzymasz…

Zaczem na znak porucznika dwaj marynarze jęli wiązać nogi Francuzowi; ale ten, odtrąciwszy ich, wydobył nieoczekiwanym gestem szablę, którą porucznik miał przy boku, i zaczął nią wywijać gracko, jak przystało na generała kawalerii znającego swoje rzemiosło.

– A łajdaki, nie wrzucicie jak ostrygę do wody starego napoleończyka!

Strzały pistoletowe, wypalone z bliska w opornego Francuza ściągnęły uwagę Paryżanina dozorującego właśnie przenoszenia przyborów, które kazał zabrać ze Świętego Ferdynanda. Nie przejmując się zbytnio, chwycił z tyłu dzielnego generała, podniósł go lekko, pociągnął na burt i gotował się go wrzucić w morze jak wysortowany ładunek. W tej samej chwili generał spotkał się z płowym okiem człowieka, który mu wydarł córkę. Ojciec i zięć poznali się od razu. Kapitan, dając swemu rozmachowi przeciwny kierunek, tak jak gdyby margrabia nie ważył nic, zamiast go wrzucić w morze, postawił go opodal wielkiego masztu. Szmer rozległ się na pomoście, ale korsarz spojrzał tylko na swoich ludzi: natychmiast zapanowała najgłębsza cisza.

– To ojciec Heleny – rzekł kapitan dźwięcznym i stanowczym głosem. – Biada temu, kto by go nie uszanował.

Radosny okrzyk rozległ się na pokładzie i wzbił się w niebo jak modlitwa kościelna, jak pierwszy akord Te Deum. Chłopcy okrętowi zakołysali się na linach, majtkowie wyrzucili czapki w górę, kanonierzy zatupali nogami, wszystko machało rękami, wyło, gwizdało, klęło. Ten wybuch fanatycznej radości zaniepokoił i zasępił generała. Sądził, iż kryje się w tym jakaś straszliwa tajemnica; toteż pierwszym jego krzykiem, skoro odzyskał mowę, było: „Moja córka! Gdzie moja córka?”. Korsarz rzucił na generała owo głębokie spojrzenie, które, nie wiadomo czemu, przejmowało drżeniem najodważniejszych; nakazał mu gestem milczenie ku zadowoleniu majtków, uszczęśliwionych, że władza ich kapitana rozciąga się na wszystkie istoty; powiódł go ku schodom, sprowadził go w dół do drzwi kajuty i otworzył je żywo, mówiąc:

– Oto ona.

Po czym znikł, zostawiając starego żołnierza zdumionego widokiem, jaki przedstawił się jego oczom. Słysząc, jak drzwi otwierają się nagle, Helena wstała z kanapy, na której spoczywała; ujrzała margrabiego i wydała krzyk zdumienia. Była tak zmieniona, że trzeba było oczu ojca, aby ją poznać. Podzwrotnikowe słońce opaliło jej białą twarz, dając jej cudowny koloryt, który miał coś poetycznego. Była w niej jakaś wielkość, majestat, głębokie uczucie, które musiało przeniknąć do najpospolitszej duszy. Długie i bujne włosy, spadające puklami na szlachetnie zarysowaną szyję, dodawały jeszcze siły tej dumnej twarzy. W pozie, w geście Heleny, przebijała świadomość własnej potęgi. Tryumfujące zadowolenie wzdymało lekko jej różowe nozdrza: spokojne szczęście znaczyło się w każdym szczególe jej piękności. Był w niej i wdzięk dziewiczy, i duma właściwa istotom bardzo kochanym. Była to wraz niewolnica i pani; chciała słuchać, bo mogła panować. Była ubrana z pełnym wdzięku i wykwintu przepychem. Suknię miała z indyjskiego muślinu; ale kanapa i poduszki były kaszmirowe; dywan perski zaścielał obszerną kajutę; czworo jej dzieci bawiło się u jej stóp, budując dziwne zamki ze sznurów pereł, z cennych klejnotów, kosztownych cacek. Kilka wazonów z sewrskiej porcelany malowanych przez panią Jaquotot zawierało rzadkie pachnące kwiaty, jaśmin meksykański, kamelie; wśród nich małe amerykańskie ptaszki bujały swobodnie, wyglądając niby żywe rubiny, szafiry, złoto. W salonie tym znajdował się przytwierdzony fortepian, na ścianach zaś obitych żółtym jedwabiem widać było obrazki małych rozmiarów, ale najlepszych pędzli: Zachód słońca Gudina znajdował się tam przy Terburgu; Madonna Rafaela walczyła na poezję ze szkicem Girodeta; Generał Dow zaćmiewał Drollinga. Na stoliku z chińskiej laki znajdował się złoty talerz pełen soczystych owoców. Słowem, Helena była niby królowa wielkiego mocarstwa w tym buduarze, w którym jej ukoronowany kochanek zebrał najprzedniejsze rzeczy z całej ziemi. Dzieci zwróciły na swego dziadka wzrok pełen przenikliwej żywości; nawykłe żyć wśród walk, burz i zgiełku, podobne były do owych małych Rzymianiątek ciekawych krwi i wojny, które Dawid odmalował w swoim Brutusie.

– Jak to być może? – wykrzyknęła Helena, chwytając ojca, jak gdyby chciała się przekonać o prawdzie tego widoku.

– Heleno!

– Ojcze!

Padli sobie w ramiona, a uścisk starca był jeszcze gorętszy i tkliwszy niż uścisk córki.

– Byłeś, ojcze, na tym statku?

– Tak – odparł smutno, siadając na kanapie i patrząc na dzieci, które skupione wkoło spoglądały nań z naiwnym zaciekawieniem. – Byłbym zginął, gdyby…

– Gdyby nie mój mąż – przerwała – rozumiem.

– Ach – wykrzyknął generał – i czemuż trzeba, abym cię odnalazł w ten sposób, Heleno, ciebie, którą tyle opłakiwałem! Będę więc jeszcze musiał biadać nad twym losem!

– Czemu? – spytała z uśmiechem. – Czy nie będziesz rad dowiedzieć się, że jestem kobietą najszczęśliwszą w świecie?

– Szczęśliwą? – wykrzyknął, zrywając się zdumiony.

– Tak, mój dobry ojcze – odparła, chwytając jego ręce, całując i przyciskając do bijącego serca oraz podkreślając jeszcze te słowa wymową oczu błyszczących radością.

– Jakim cudem? – spytał ciekaw życia córki i zapominając o wszystkim wobec tej promiennej twarzy.

– Słuchaj, ojcze, mam za kochanka, za męża, za niewolnika, za pana, człowieka, którego dusza jest równie wielka jak to bezbrzeżne morze, równie żyzna w słodycz jak niebo; słowem, boga. Od siedmiu lat nigdy nie wymknęło mu się słowo, uczucie, gest, które by mogło stanowić najlżejszy rozdźwięk z boską harmonią jego mowy, jego pieszczot, miłości. Ilekroć spojrzał na mnie, zawsze miał uśmiech na ustach, a promień radości w oczach. Tam, na górze jego grzmiący głos góruje często nad rykiem burzy i zgiełkiem bitwy, ale tu jest słodki i melodyjny jak muzyka Rossiniego, którego dzieła otrzymuję tutaj. Wszystko, co może wymyślić kaprys kobiety, mam od niego. Czasem nawet przewyższa moje życzenia. Słowem, panuję na morzu i mam posłuch jak istna królowa. Och, szczęśliwa – dodała po pauzie – szczęśliwa, to słowo nie może wyrazić mego szczęścia. Posiadłam to, o czym marzą wszystkie kobiety! Czuć miłość, czuć poświęcenie, oddanie bez miary tego, którego się kocha, spotkać w jego sercu nieskończone uczucie, w którym dusza kobiety gubi się na zawsze, powiedz, ojcze, czy to tylko szczęście? Wchłonęłam już tysiąc istnień. Tu jestem sama, tu rozkazuję. Nigdy inna kobieta nie stąpiła nogą na ten szlachetny okręt, gdzie Wiktor jest zawsze o kilka kroków ode mnie. Nie może odejść dalej niż na długość pokładu – dodała filuternie. – Siedem lat! Miłość, która oparła się siedem lat nieustannemu szczęściu, każdogodzinnej próbie, czy to miłość? Nie, och, nie! To więcej niż wszystko, co znam w życiu… mowa ludzka nie ma wyrazu na określenie niebiańskiego szczęścia.

Strumień łez trysnął z rozpłomienionych oczu. Dzieci wydały żałosny krzyk i zbiegły się jak kurczęta do matki; najstarszy chłopiec uderzył generała, spoglądając nań groźnie.

– Ablu, dziecko moje, ja płaczę z radości.

Wzięła go na kolana, dziecko pieściło ją; poufale obejmując rączkami wspaniałą szyję Heleny, niby młody lewek bawiący się z matką.

– I nie nudzisz się? – wykrzyknął generał oszołomiony egzaltacją córki.

– Owszem – rzekła – na lądzie, kiedy się tam znajdziemy; ale tam nigdy nie rozstaję się z mężem.

– Ale ty lubiłaś zabawy, bale, muzykę?

– Muzyka to jego głos; zabawy to stroje, które obmyślam dla niego. Kiedy jakaś suknia mu się podoba, czyż to nie jest tak, jakby cały świat mnie podziwiał? Dlatego jedynie nie rzucam w morze tych diamentów, tych naszyjników i diademów, tych bogactw, kwiatów, arcydzieł sztuki, którymi mnie obsypuje. „Heleno, mówi, skoro nie możesz bywać w świecie, chcę, aby świat przyszedł do ciebie”.

– Ależ na tym statku są mężczyźni, ludzie zuchwali, groźni, których namiętności…

– Rozumiem cię, ojcze – rzekła z uśmiechem. – Uspokój się. Nigdy cesarzowa nie była otoczona większą czcią. Ci ludzie są zabobonni, wierzą, że ja jestem opiekuńczym duchem statku, wypraw, powodzenia. Ależ on jest ich bogiem! Jednego dnia, jeden raz majtek pewien uchybił mi… w słowach – dodała, śmiejąc się. – Nim Wiktor zdążył się o tym dowiedzieć, załoga sama rzuciła go w morze, mimo mego przebaczenia. Kochają mnie jak swego dobrego anioła, pielęgnuję ich w razie choroby, miałam szczęście ocalić kilku od śmierci, czuwając nad nimi z oddaniem kobiety. Ci biedni ludzie to wraz olbrzymy i dzieci.

– A kiedy przychodzi do bitwy?

– Przywykłam – odparła. – Drżałam jedynie pierwszy raz… Teraz dusza moja nawykła do tych niebezpieczeństw… a nawet… Jestem twoją córką, kocham je.

– A gdyby on zginął?

– I ja bym zginęła.

– A twoje dzieci?

– Są dziećmi oceanu i burz, dzielą życie rodziców. Nasza dola jest jedna i nie da się rozdzielić. Żyjemy wszyscy jednym życiem, zapisani na jednej karcie, żeglujący na jednej łodzi, wiemy o tym.

– Zatem kochasz go tak, że przekładasz go nad wszystko?

– Nad wszystko. Ale nie zgłębiajmy tej tajemnicy. Patrz, ojcze, to drogie dziecko, to jeszcze on!

 

Po czym, tuląc Abla z całych sił, okrywała drapieżnymi pocałunkami jego lica, włosy…

– Ale – wykrzyknął generał – niepodobna mi zapomnieć, że on wrzucił przed chwilą w morze dziewięć osób.

– Tak było trzeba zapewne – odparła – bo on jest ludzki i szlachetny. Stara się wylać jak najmniej krwi dla bezpieczeństwa i interesów małego światka, który ma w swojej pieczy i dla dobra świętej sprawy, której broni. Pomów z nim o tym, co ci się wydaje złe, a zobaczysz, że cię przekona.

– A jego zbrodnia? – rzekł generał jakby sam do siebie.

– A gdyby ta zbrodnia była właśnie cnotą? – odparła ze spokojną godnością. – Gdyby ziemska sprawiedliwość nie była zdolna go pomścić?

– Mścić się samemu?

– A czymże jest piekło – spytała – jeśli nie wieczną pomstą za grzechy jednego dnia?

– Och, tyś zgubiona. On cię urzekł, zatruł cię. Mówisz od rzeczy.

– Zostań tu przez dzień, ojcze, a jeśli zechcesz go słuchać, patrzeć nań, pokochasz go.

– Heleno – rzekł poważnie generał – jesteśmy o kilka mil od Francji…

Zadrżała, spojrzała przez okno, ukazała morze toczące swe olbrzymie, zielone obszary.

– Oto mój kraj – odparła, trącając nogą dywan.

– I nie przybędziesz odwiedzić matki, siostry, braci?

– Och, tak – rzekła ze łzami w głosie – jeśli on zechce i jeśli będzie mógł przybyć ze mną.

– Więc nie masz już nic, Heleno – odparł surowo generał – ani kraju, ani rodziny?…

– Jestem jego żoną – odparła z dumą, z akcentem niezrównanej szlachetności. – Oto od siedmiu lat pierwsze szczęście niepłynące od niego i oto pierwszy wyrzut, jaki usłyszałam.

– A twoje sumienie?

– Moje sumienie! Ależ to on.

To mówiąc, zadrżała gwałtownie.

– Idzie! – rzekła. – Nawet wśród walki poznaję jego krok między wszystkimi innymi na pomoście.

Naraz rumieniec zabarwił jej policzki, rozjaśnił jej rysy, rozpłomienił oczy, twarz stała się matowo biała… Szczęście i miłość widne były w jej muskułach, w błękitnych żyłkach, w mimowolnym drżeniu całej istoty. Ten dreszcz uczucia wzruszył generała. Jakoż niebawem wszedł korsarz, usiadł na fotelu, wziął na kolana najstarszego syna i zaczął się z nim bawić. Zapanowało milczenie. Generał pogrążony w półsennej zadumie patrzał na tę wykwintną kajutę podobną do gniazda zimorodka, w którym ta rodzina żeglowała po oceanie od siedmiu lat, między niebem a falą, na wiarę jednego człowieka, prowadzona przezeń w niebezpieczeństwach wojny i burz, jak w życiu prowadzi rodzinę ojciec wśród niedoli świata… Spoglądał z podziwem na córkę, na ten fantastyczny obraz boginki morskiej, jaśniejącej urodą, na córkę bogatą w szczęście, gaszącą wszystkie otaczające ją skarby skarbami swej duszy, błyskawicami swych oczu oraz nieopisaną poezją bijącą od jej postaci. Było w tym coś, co go zdumiewało; cud uczucia i logiki miażdżący utarte pojęcia. Zimne i ciasne kombinacje towarzyskie rozpadały się wobec tego obrazu. Stary żołnierz odczuł to wszystko; zrozumiał również, że nigdy córka nie opuściłaby życia tak bujnego, tak bogatego w kontrasty i wypełnionego tak szczerą miłością. Przy tym, raz zakosztowawszy niebezpieczeństw i nie uląkłszy się ich, nie mogła wrócić do drobiazgów świata.

– Przeszkadzam? – spytał korsarz, przerywając milczenie i patrząc na żonę.

– Nie – odparł generał. – Helena powiedziała mi wszystko. Widzę, że jest stracona dla nas…

– Nie – odparł żywo korsarz. – Jeszcze kilka lat, a przedawnienie pozwoli mi wrócić do Francji. Kiedy sumienie jest czyste i kiedy, depcąc wasze prawa, człowiek był posłuszny…

Zamilkł, nie racząc się usprawiedliwiać.

– I nie czuje pan – przerwał generał – wyrzutów z powodu nowych morderstw, których dokonano w moich oczach?

– Nie mamy żywności – odparł spokojnie korsarz.

– Ależ wysadzając tych ludzi na ląd…

– Postaraliby się o to, aby nam jakiś okręt przeciął drogę, i nie dostalibyśmy się do Chile.

– Zanim by – przerwał generał – z Francji mieli czas uprzedzić admiralicję hiszpańską…

– Ale Francja mogłaby mieć za złe, że człowiek, który podpada jeszcze pod jej sądy, zagarnął bryk wynajęty przez kupców z Bordeaux. Zresztą, czy panu nie zdarzyło się kiedy na polu bitwy dać o kilka strzałów armatnich za wiele?

Onieśmielony spojrzeniem korsarza, generał zamilkł, a córka spoglądała nań wzrokiem, który wyrażał tyleż tryumfu co melancholii…

– Generale – rzekł korsarz poważnie – postawiłem sobie zasadę, aby nic nie wyłączać z łupu. Ale pewne jest, że moja część będzie większa niż pański majątek. Niech mi pan pozwoli zwrócić go sobie w innej monecie…

Wyjął z szuflady w fortepianie plik banknotów i nie licząc paczek, podał generałowi milion.

– Rozumie pan, że nie mogę się zabawiać oglądaniem pasażerów na gościńcu francuskim… Otóż, o ile cię nie skusiły niebezpieczeństwa naszego cygańskiego życia, cudy południowej Ameryki, podzwrotnikowe noce, nasze bitwy i rozkaz walczenia za sztandar młodego narodu lub za imię Szymona Boliwara, trzeba mam się rozstać… Szalupa i oddani ludzie czekają na ciebie. Ufajmy, że trzecie nasze spotkanie będzie już zupełnie szczęśliwe…

– Wiktorze, ja chciałabym widzieć ojca jeszcze chwilę – rzekła Helena z nadąsaną minką.

– Dziesięć minut zwłoki może nam ściągnąć na kark jaką fregatę. Niech i tak będzie, zabawimy się trochę. Moi ludzie się nudzą.

– Och! Jedź, ojcze – krzyknęła żona marynarza. – I zanieś siostrom, braciom… matce – dodała – te dowody mojej pamięci.

Wzięła garść drogich kamieni, naszyjników, pereł, zawinęła je w kaszmirowy szal i podała nieśmiało ojcu.

– I co im powiem od ciebie? – spytał uderzony wahaniem, z jakim Helena wymówiła imię matki.

– Och! Czy możesz wątpić o mym sercu! Co dzień modlę się za ich szczęście.

– Heleno – odparł starzec, patrząc na nią bystro – czy już nigdy cię nie ujrzę? Nigdy nie dowiem się powodów twojej ucieczki?

– Ta tajemnica nie należy do mnie – odparła poważnie. – Gdybym nawet miała prawo, może nie wyznałabym ci jej dziś jeszcze. Cierpiałam dziesięć lat niewysłowione męki…

Urwała i podała generałowi podarki dla rodziny. Generał, nawykły z czasu wojny do dość szerokich pojęć o zdobyczy, przyjął podarki, zadowalając się myślą, że pod natchnieniem duszy tak czystej i podniosłej jak dusza Heleny kapitan paryski pozostał uczciwym człowiekiem, prowadząc wojnę z Hiszpanami. Zwyciężyła w nim sympatia dla junaków. Pomyślawszy, że byłoby śmieszne okazywać zbytnie skrupuły, uścisnął krzepko rękę korsarza, ucałował Helenę, swą jedyną córkę, z żołnierską serdecznością i uronił łzę na tę dumną i dzielną twarz, która uśmiechała się do niego. Wzruszony marynarz podał mu dzieci z prośbą, by je pobłogosławił. W końcu pożegnali się wszyscy raz ostatni długim i serdecznym spojrzeniem.

– Bądźcie szczęśliwi! – rzekł generał, śpiesząc na pokład.

Na morzu czekał go osobliwy widok. Święty Ferdynand wydany na pastwę ognia płonął jak olbrzymi stóg siana. Marynarze, którym poruczono zatopienie bryku, stwierdzili, że na statku znajduje się wielka ilość rumu, którego to napoju Otello miał pod dostatkiem; zrobili sobie tedy zabawkę, aby zapalić tę ogromną wazkę ponczu na pełnym morzu. Można było wybaczyć tę rozrywkę ludziom, którzy w monotonii morskiego życia chwytali każdą sposobność urozmaicenia swej doli. Wsiadając z bryku do szalupy, na której znajdowało się sześciu dzielnych marynarzy, generał mimo woli dzielił swą uwagę między pożar statku a córkę wspartą na korsarzu i stojącą z nim opodal steru. W obliczu tylu wspomnień, na widok białej sukni Heleny, bujającej na wietrze jak żagiel, widząc na oceanie tę wyniosłą postać, dość imponującą, aby panować nad wszystkim, nawet nad morzem, generał zapomniał z żołnierską beztroską, że płynie po grobie dzielnego Gomeza. Słup dymu unosił się jak ciemna chmura, a promienie słońca, przebijając ją miejscami, rzucały na nią swoje blaski. Było to drugie niebo, ciemna kopuła, pod którą błyszczały jakby świeczki, a nad którą rozpościerał się niezmącony lazur firmamentu, tysiąc razy piękniejszy dzięki temu kontrastowi. Dawne barwy tego dymu, na przemian żółte, płowe, czerwone, czarne, pokrywały statek, który trzeszczał, pryskał i syczał. Płomień świstał, kąsając liny i biegł po statku jak zbuntowany lud po ulicach miasta. Rum palił się błękitnym ogniem, który drgał, jakby duch morza podsycał ten szalony napój, tak samo jak ręka studenta podsyca radosny płomień ponczu w czasie hulanki. Ale słońce, zazdrosne snadź o ten zuchwały blask, ćmiło go potęgą swych promieni. Ten pożar był niby siatka, niby szarfa, igrająca wśród potoków słonecznej powodzi.

16snadź (daw.) – zapewne, prawdopodobnie, widocznie. [przypis edytorski]