Kostenlos

Kobieta trzydziestoletnia

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Otello schwycił do ucieczki odrobinę wiatru, która mogła mu być po myśli, i pochylał się to w jedną, to w drugą stronę, niby latawiec kołyszący się w powietrzu. Piękny bryk posuwał się ku południowi: to znikał oczom generała, kryjąc się za kolumną, której cień kładł się fantastycznie na wodzie, to pokazywał się, podnosząc się z wdziękiem i umykając w dal. Ilekroć Helena mogła dojrzeć ojca, machała chustką, aby go jeszcze pozdrowić.

Niebawem Święty Ferdynand zatonął, tworząc wir, nad którym rychło zamknął się ocean. Z całej sceny została jedynie chmura kołysana wiatrem. Otello był daleko, szalupa zbliżała się do lądu, chmura stanęła między tą wątłą łodzią a brykiem. Generał ujrzał ostatni raz córkę przez szczelinę w bujającym dymie. Proroczy obraz! Jedynie biała chustka i suknia odcinały się na ciemnym tle. Między zieloną wodą a niebieskim niebem nie było widać nawet statku. Helena była już tylko niedostrzegalnym punktem, delikatną i wdzięczną linią, aniołem w niebie, myślą, wspomnieniem.

Odbudowawszy swą fortunę, margrabia umarł wyczerpany trudami. W kilka miesięcy po jego śmierci, w roku 1833 margrabinie wypadło zawieźć Moinę do wód w Pirenejach. Rozkapryszona dziewczyna chciała zwiedzić te góry. Wróciła do wód, a za jej powrotem rozegrała się następująca okropna scena.

– Mój Boże – mówiła Moina – źleśmy zrobiły, mamo, żeśmy nie zostały kilka dni w górach! Było tam o wiele lepiej niż tutaj. Czy słyszałaś te ustawne jęki przeklętego dzieciaka i bredzenie nieszczęśliwej kobiety, która pewnie mówi jakąś gwarą, bo nie zrozumiałam ani słowa? Co za sąsiedztwo! To najokropniejsza noc, jaką przeżyłam.

– Ja nic nie słyszałam – odparła margrabina – ale pójdę, drogie dziecko, do gospodyni i najmę sąsiedni pokój. W ten sposób będziemy same i nikt nam nie będzie hałasował. Jak się czujesz dziś rano? Czyś zmęczona?

To mówiąc, margrabina wstała i podeszła do łóżka Moiny.

– Jakże ci – rzekła, chcąc ująć rękę córki.

– Och, zostaw mnie, mamo – odparła Moina – masz zimne ręce.

Młoda dziewczyna wtuliła się w poduszki z dąsem, ale tak pełnym wdzięku, że niepodobna było matce się obrazić. W tej chwili cicha i przeciągła skarga, której akcent musiał rozedrzeć serce kobiety, rozległa się w przyległym pokoju.

– Ależ, jeśli słyszałaś te jęki całą noc, czemu mnie nie obudziłaś? Byłybyśmy…

Głośniejszy jęk przerwał margrabinie, która wykrzyknęła:

– Ależ tam ktoś umiera!

I wybiegła żywo.

– Przyślij mi Paulinę! – krzyknęła Moina – chcę się ubierać.

Margrabina zeszła szybko i znalazła gospodynię na dziedzińcu z kilkoma osobami, które słuchały jej pilnie.

– Pani gospodyni, umieściła pani koło nas osobę, która widocznie jest bardzo cierpiąca…

– Och, niech mi pani nie mówi o niej – wykrzyknęła gospodyni – właśnie posłałam po mera. Niech sobie pani wyobrazi, ta nieszczęśliwa przyszła tu wieczorem pieszo z Hiszpanii; jest bez paszportu i bez grosza. Niosła na grzbiecie umierające dziecko. Nie mogłam jej odmówić przyjęcia. Dziś rano sama poszłam zajrzeć do niej, bo wczoraj, kiedy tu przybyła, strasznie mi jej było żal. Biedna kobiecina! Leżała obok dziecka i oboje walczyli ze śmiercią. „Pani, rzekła do mnie, ściągając pierścionek z palca, mam już tylko to, weź to pani jako zapłatę; to wystarczy, nie będę tu długo bawić. Biedne maleństwo, umrzemy razem”, rzekła, spoglądając na dziecko. Wzięłam pierścionek i spytałam, kto ona jest, ale za nic nie chciała mi powiedzieć nazwiska… Posłałam właśnie po lekarza i po pana mera.

– Niechże pani – wykrzyknęła margrabina – da jej wszystko, czego jej potrzeba. Mój Boże, może jeszcze uda się ją uratować! Zapłacę wszystko.

– Ba, paniusiu, ona ma minę strasznie dumną, nie wiem, czy zechce…

– Pójdę do niej.

I margrabina udała się do nieznajomej, nie myśląc o wrażeniu, jakie może na umierającej sprawić jej widok, bo jeszcze była w żałobie. Na widok konającej margrabina zbladła. Mimo straszliwych cierpień, które zmieniły twarz Heleny, poznała najstarszą córkę. Na widok kobiety czarno odzianej Helena siadła na łóżku, wydała krzyk grozy i opadła z wolna na łóżko, poznając swą matkę.

– Moja córka! – rzekła pani d'Aiglemont. – Czego ci trzeba? Paulino! Moino!

– Nie trzeba mi już nic – odparła Helena gasnącym głosem. – Miałam nadzieję ujrzeć jeszcze ojca, ale twoja żałoba mówi mi…

Nie dokończyła; przycisnęła dziecko do piersi, jak gdyby chcąc je ogrzać, ucałowała je w czoło i objęła matkę spojrzeniem, w którym czytało się jeszcze wyrzut, mimo że złagodzony przebaczeniem. Margrabina nie chciała widzieć tego wyrzutu: zapomniała, że Helena była dzieckiem poczętym niegdyś we łzach i w rozpaczy, dzieckiem obowiązku, dzieckiem, które było przyczyną jej największych nieszczęść: zbliżyła się łagodnie do najstarszej córki, pamiętając tylko, że Helena pierwsza dała jej poznać rozkosze macierzyństwa. Oczy matki napełniły się łzami; ściskając córkę, wykrzyknęła:

– Heleno! Dziecię moje…

Helena milczała. Właśnie przyjęła ostatnie tchnienie swego ostatniego dziecka.

W tej chwili weszła Moina, za nią pokojówka, gospodyni i doktór. Margrabina trzymała w rękach lodowatą rękę córki i patrzała na nią ze szczerą rozpaczą. Oszołomiona tym nieszczęściem wdowa po marynarzu, która uratowała się z rozbicia, ocaliwszy z całej swej pięknej rodziny tylko jedno dziecię, rzekła do matki okropnym głosem:

– Wszystko to jest twoje dzieło! Gdybyś była dla mnie tym, czym…

– Moino, wyjdź, wyjdźcie wszyscy! – krzyknęła pani d'Aiglemont, głusząc słowa Heleny. – Przez litość, córko – rzekła – nie wznawiajmy bolesnych sporów…

– Będę milczeć – odparła Helena z nadludzkim wysiłkiem. – Jestem matką, wiem to, czego Moina nie powinna… Gdzie moje dziecko?

Weszła Moina powodowana ciekawością.

– Siostro – rzekła rozpieszczona dziewczyna – doktór powiedział…

– Wszystko na próżno – odparła Helena. – Ach, czemuż nie umarłam, mając szesnaście lat, wówczas gdy chciałam się zabić! Nie da się znaleźć szczęścia wbrew prawom. Moino… ty…

Umarła, schylając głowę na główkę swego dziecka, które ścisnęła konwulsyjnie.

– Siostra chciała ci z pewnością powiedzieć, Moino – rzekła pani d'Aiglemont, wróciwszy cała we łzach do swego pokoju – że młoda panna nie znajdzie nigdy szczęścia w życiu romansowym, sprzecznym z przyjętymi pojęciami, a zwłaszcza z dala od matki.

VI. Starość występnej matki

W pierwszych dniach czerwca roku 1844 dama lat około pięćdziesięciu, ale na oko jeszcze starsza niż była w istocie, przechadzała się w słońcu, o południu, w ogrodowej alei wielkiego pałacu przy ulicy Plumet w Paryżu. Przeszedłszy się kilka razy po krętej ścieżce, której się trzymała, aby nie tracić z oczu okien przykuwających całą jej uwagę, usiadła na drewnianym fotelu. Z tego miejsca, sięgając wzrokiem poza sztachety, dama mogła widzieć i bulwary, przy których stoi cudowny gmach Inwalidów, wznoszący swą złotą kopułę wśród tysiąca wiązów, i skromniejszą perspektywę swego ogrodu, zakończoną fasadą jednego z piękniejszych pałaców Saint-Germain. Wszystko tam tonęło w ciszy, i sąsiednie Ogrody, i bulwary, i Inwalidzi, bo w tej dostojnej dzielnicy dzień zaczyna się dopiero w południe. Z wyjątkiem jakiegoś kaprysu, o ile młoda pani nie zechce się przejechać konno lub stary dyplomata nie musi sporządzić jakiegoś protokółu, wszystko, państwo i służba, o tej godzinie śpi albo się budzi.

Dama wstająca tak wcześnie była to margrabina d'Aiglemont, matka pani de Saint-Héreen, do której należał ten piękny pałac. Margrabina wyzuła się zeń dla córki, której oddała cały majątek, zachowując jedynie dożywocie. Hrabina Moina de Saint-Héreen była ostatnim dzieckiem pani d'Aiglemont. Aby ją wydać za potomka jednego z najznakomitszych domów Francji, margrabina poświęciła wszystko. Nic naturalniejszego: straciła kolejno dwóch synów; jeden, Gustaw, margrabia d'Aiglemont, umarł na cholerę, drugi, Abel, padł pod Konstantyną. Gustaw zostawił dzieci i wdowę. Ale dość wątłe przywiązanie, jakie pani d'Aiglemont miała do synów, zwątlało jeszcze, przenosząc się na wnuków. Była grzeczna dla młodej pani d'Aiglemont, ale ograniczała się do zdawkowego uczucia, jakie dobry smak i formy nakazują żywić dla naszych bliźnich. Ponieważ stosunki majątkowe wnuków były doskonale uregulowane, zachowała dla ukochanej Moiny własne oszczędności i majątek.

Moina, piękna i czarująca od dzieciństwa, była dla pani d'Aiglemont przedmiotem owej wrodzonej lub mimowolnej czułości, jaka zdarza się u matek; nieszczęsne sympatie, które wydają się niewytłumaczone lub które obserwatorzy umieją zbyt dobrze tłumaczyć. Cudna twarzyczka Moiny, luby głos tej ukochanej córki, jej ruchy, chód, gra fizjonomii, wszystko to budziło w margrabinie najgłębsze wzruszenia, jakie mogą ożywiać, mącić lub czarować serce matki. Nerw jej życia obecnego, jutrzejszego, przeszłego, znajdował się w sercu młodej kobiety, w której matka pomieściła wszystkie swoje skarby. Moina przeżyła szczęśliwie czworo starszych. Pani d'Aiglemont straciła w istocie – wedle kroniki światowej – w najopłakańszy sposób uroczą córkę, której losy były prawie zupełnie nieznane, oraz pięcioletniego chłopca wydartego straszną katastrofą. Margrabina widziała zapewne wolę nieba w tym, że los tak oszczędził córkę najmilszą jej sercu; słabe jedynie wspomnienie poświęcała dzieciom, które jej wydarła śmierć. Wspomnienia te były w jej duszy niby groby na polu bitwy, ledwie widoczne pod polnym kwieciem. Świat mógłby wprawdzie zażądać od margrabiny rachunku z tej obojętności i z tej nierówności uczuć; ale świat paryski płynie takim strumieniem wypadków, mód, idei i zdarzeń, że życie pani d'Aiglemont było tak jak zapomniane. Nikt nie myślał jej czynić zbrodni z chłodu i niepamięci, które nie obchodziły nikogo, gdy czułość jej dla Moiny obchodziła wiele osób. Zresztą margrabina mało bywała w świecie, a w oczach większości osób, które ją znały, wydawała się dobra, łagodna, pobożna, pobłażliwa. Czyż nie trzeba bardzo szczególnego interesu, aby sięgać poza tę maskę, która wystarcza społeczeństwu? Czegóż zresztą nie wybacza się starcom, skoro się stają jak cienie i pragną być już tylko wspomnieniem? Słowem pani d'Aiglemont była wzorem chętnie wskazywanym przez dzieci rodzicom i świekrom17 przez zięciów. Oddała wszak za życia cały majątek Moinie, szczęśliwa szczęściem młodej pani, żyjąc tylko nią i dla niej. Jeżeli jakiś przezorny starzec, jakiś zgryźliwy wujaszek ganił ten postępek, mówiąc: „Pani d'Aiglemont pożałuje może kiedyś, że się wyzuła z majątku dla córki; gdyby nawet dobrze znała serce pani de Saint-Héreen, czy może być równie pewna swego zięcia?” – prorok taki spotykał się z powszechnym oburzeniem; ze wszystkich stron sypały się pochwały dla Moiny.

 

– Trzeba oddać sprawiedliwość pani de Saint-Héreen – mówiła jakaś młoda kobieta – że w życiu matki nic się nie zmieniło. Ma cudny apartament, powóz na swoje rozkazy, może bywać wszędzie jak dawniej…

– Z wyjątkiem w operze – odparł z cicha pieczeniarz18, jeden z ludzi, którzy się czują w prawie obmawiać przyjaciół pod pozorem niezależności. – Stara margrabina poza swoim dzieckiem kocha jedynie muzykę. Była tak wspaniałą śpiewaczką swego czasu! Ale ponieważ loża hrabiny jest zawsze pełna galopantów, matka krępowałaby młodą osóbkę, o której mówią już jak o skończonej kokietce. Dlatego pani d'Aiglemont nigdy nie bywa w operze.

– Pani de Saint-Héreen – mówiła panienka na wydaniu – urządza dla matki rozkoszne wieczory, ma salon, gdzie bywa cały Paryż.

– Salon, gdzie nikt nie zwraca na matkę uwagi – odpowiadał pieczeniarz.

– Bądź co bądź, pani d'Aiglemont nigdy nie jest sama – mówił jakiś laluś trzymający stronę młodych kobiet.

– Rano – odparł z cicha stary bywalec – rano droga Moina śpi. O czwartej droga Moina jest w Lasku. Wieczorem droga Modna idzie na bal albo do teatru… Ale to prawda, że pani d'Aiglemont ma szczęście oglądać córkę, kiedy się ubiera lub przy obiedzie, o ile przypadkowo droga Moina je obiad ze swą drogą matką. Nie ma jeszcze tygodnia, drogi panie – rzekł pieczeniarz, biorąc pod rękę nieśmiałego guwernera od niedawna bawiącego w domu – jak zastałem tę biedną matkę smutną i samą przy kominku. „Co pani?” spytałem. Spojrzała na mnie z uśmiechem, ale widziałem, że płakała: „Myślałam, odparła, że to dziwne być tak samą, kiedy się miało pięcioro dzieci; ale to jest nasz los! A przy tym ja jestem taka szczęśliwa, kiedy Moina się bawi!”. Mogła się zwierzyć mnie, wszak niegdyś znałem nieboszczyka jej męża. To było wielkie zero, miał szczęście, że znalazł taką żonę; to pewna, że jej zawdzięczał parostwo i stanowisko na Dworze.

Ale w rozmowy światowe wkrada się tyle omyłek, czyni się w nich z lekkim sercem tyle złego, że historyk musi dobrze ważyć zdania obojętnie rzucane przez tylu obojętnych. Może w ogóle między matką a dzieckiem nie powinno się roztrząsać, kto ma słuszność? Między tymi dwoma sercami jest tylko jeden możliwy sędzia: tym sędzią – Bóg! Bóg, który często spuszcza na rodziny swą pomstę i który wiekuiście używa dzieci przeciw matkom, ojców przeciw synom, ludów przeciw królom, władców przeciw narodom, wszystkich przeciw wszystkim; zastępując uczucia uczuciami, jak młode liście zastępują stare na wiosnę; działając w celach niezmiennego porządku, celach jemu tylko znanych. Bez wątpienia każda rzecz idzie – lub lepiej rzekłszy – wraca do niego.

Te zbożne myśli, tak naturalne u starców, kłębiły się w duszy pani d'Aiglemont; czasem jasne, to znów mętne, to rozwijające się pełno niby kwiaty na wodzie w czasie burzy. Siedziała zmęczona długim rozmyślaniem, zadumą, w której życie całe wstaje i rozsnuwa się przed oczami tych, co przeczuwają śmierć.

Ta kobieta zestarzała przed czasem przedstawiałaby dla jakiegoś poety przechodzącego bulwarem ciekawy obraz. Patrząc na nią, jak siedzi w nikłym cieniu akacji – cień akacji o południu! – wyczytalibyście tysiąc myśli na tej twarzy bladej i zimnej nawet w pełnym słońcu. Ta wymowna twarz wyrażała coś poważniejszego jeszcze niż schyłek życia, coś głębszego niż dusza zmęczona doświadczeniem. Był to jeden z owych typów, które wśród tysiąca fizjonomii obojętnych i bez charakteru zatrzymują nas na chwilę i pobudzają do myślenia; tak jak wśród tysiąca obrazów w muzeum uderzy cię bądź cudna głowa, w której Murillo oddał boleść matki, bądź twarz Beatrix Cenci, na której Gwido umiał odmalować wzruszającą niewinność w najokropniejszej zbrodni, bądź posępna twarz Filipa II, w której Velasquez na wieki zaklął majestat i grozę królewskości. Niektóre twarze są niby narzucające się despotycznie obrazy, które mówią, pytają, odpowiadają tajemnym myślom, tworzą całe poematy. Zlodowaciała twarz pani d'Aiglemont była jednym z tych straszliwych poematów, jedną z owych fizjonomii rozsypanych tysiącami w Boskiej Komedii Dantego.

Przez ten krótki czas, kiedy kobieta jest w rozkwicie, uroda jej doskonale nadaje się do kłamstwa, na jakie ją skazują przyrodzona słabość i nasze prawa. Pod świeżym rumieńcem policzków, pod ogniem spojrzenia, pod delikatną siecią rysów, subtelnych linii, wzruszenia jej mogą pozostać ukryte. Rumieniec, który barwi kolory już z natury tak żywe, nie zdradza nic; wnętrzne ognie zlewają się tak dobrze z blaskiem oczu tryskających życiem, że przelotny płomień cierpienia staje się tylko jednym wdziękiem więcej. Toteż nic dyskretniejszego niż młoda twarz, tym że jest tak nieruchoma. Twarz młodej kobiety ma spokój, gładkość, chłód tafli jeziora. Fizjonomia kobiet zaczyna się dopiero w trzydziestym roku. Do tego wieku malarz znajduje na ich twarzy jedynie kolor biały i różany, uśmiechy i wyrazy powtarzające tę samą myśl, myśl młodości i miłości, myśl jednostajną i pozbawioną głębi. Ale na starość wszystko u kobiety przyszło do głosu; namiętności wrosły w jej twarz; była kochanką, żoną, matką; najgwałtowniejsze wyrazy szczęścia i bólu urobiły i pomięły jej rysy, odcisnęły się w nich tysiącem zmarszczek, z których każda ma swą wymowę. Wówczas głowa kobiety staje się wspaniała grozą, piękna melancholią lub wzniosła spokojem. Jeśli wolno ciągnąć to śmiałe porównanie, można by rzec, że jezioro, wyschłe wówczas, pozwala nam oglądać ślady wszystkich strumieni, które je stworzyły. Głowa starej kobiety nie należy ani do świata, który, bezmyślny z natury, z przerażeniem widzi zniweczenie wszystkich pojęć o smaku, do jakich przywykł; ani do pospolitych artystów, którzy nie odkryją w niej nic; ale do prawdziwych poetów, do tych, co mają poczucie piękna, niezależnego od konwencji, na których wspiera się tyle przesądów w sferze sztuki i piękna.

Mimo iż pani d'Aiglemont miała na głowie modną kapotkę, łatwo było dojrzeć, że włosy jej, niegdyś czarne, pobielały od okrutnych wzruszeń; ale sposób, w jaki zaczesywała je w dwa pasma, świadczył o dobrym smaku, zdradzał nawyki wykwintnej kobiety, doskonale rysując jej zwiędłe i pomarszczone czoło, w którego liniach widniały ślady dawnego blasku. Owal twarzy, regularne rysy, dawały niejakie pojęcie o piękności, z której musiała niegdyś być dumna, ale ślady te podkreślały jeszcze cierpienia, które musiały być bardzo bolesne, aby tak wyżłobić tę twarz, wysuszyć skronie, wciągnąć policzki, a zwiędłe powieki ogołocić z tego, co jest wdziękiem spojrzenia – z rzęs. Wszystko było w tej kobiecie milczące; jej chód i ruchy miały ową skupioną i majestatyczną powagę, która nakazuje szacunek. Skromność jej zmieniła się w nieśmiałość, widocznie pod wpływem przyzwyczajenia, jakiego nabrała od kilku lat, aby się chować w cień wobec córki. Słowa jej były rzadkie i łagodne, jak u osób zmuszonych zastanawiać się, skupiać, żyć w sobie. To zachowanie się i to jej wzięcie19 budziły dziwne uczucie, które nie było ani obawą, ani litością, ale w którym stapiały się tajemniczo wszystkie odcienie tych wrażeń. Wreszcie rodzaj jej zmarszczek, sposób, w jaki twarz była pomięta, bladość bolesnego spojrzenia, wszystko świadczyło wymownie o łzach, które łykane przez serce nie spadały nigdy na ziemię. Nieszczęśliwi przywykli patrzeć w niebo, aby mu się skarżyć na niedole życia, łatwo poznaliby w oczach tej matki bolesny nawyk modlitwy ponawianej o każdej porze dnia oraz ślady tajemnych ran, które niweczą w końcu kwiaty duszy, a nawet uczucie macierzyństwa. Malarze mają farby dla tych portretów, ale myśli i słowa są bezsilne, aby je oddać; istnieją w karnacji, w wyrazie twarzy zjawiska niewytłumaczone, które dusza chwyta wzrokiem, ale dla poety jedynym sposobem wyrażenia ich jest opowiedzieć wypadki będące przyczyną tak straszliwych zmian. Ta twarz mówiła o spokojnej i zimnej burzy, o tajemnej walce między heroizmem matczynego bólu a ułomnością naszych uczuć, które są ograniczone jak my sami i w których nie ma nic nieskończonego. Te cierpienia dławione bez przerwy wytworzyły w końcu w tej kobiecie coś chorobliwego. Z pewnością jakieś zbyt gwałtowne wzruszenia zraniły fizycznie to matczyne serce; jakaś choroba, może anewryzm, groziła z wolna i bez jej wiedzy tej kobiecie. Prawdziwe zgryzoty są na pozór tak spokojne w głębokim łożu, jakie sobie żłobią: wydaje się, że śpią, ale wciąż zjadają duszę jak ów straszliwy kwas, który przeżera kryształ! W tej chwili dwie łzy spływały po licach margrabiny; wstała, jak gdyby ją zraniła nagle jakaś boleśniejsza od innych refleksja. Ujrzała zapewne przyszłość Moiny. I przewidując cierpienia, jakie czekają córkę, uczuła na sercu brzemię własnego życia.

Położenie tej matki stanie się zrozumiałe, skoro opiszemy położenie córki.

Hrabia de Saint-Héreen wyjechał blisko od pół roku w misji politycznej. W jego nieobecności Moina, która z próżnostkami modnej lali łączyła zachcianki dziecka, zaczęła, bądź przez pustotę, bądź dla dogodzenia kaprysom zalotności, może aby wypróbować swą władzę – zaczęła igrać z uczuciami człowieka zręcznego, ale bez serca. Powiadał, że szaleje z miłości, owej miłości, z którą splatają się wszystkie ambicyjki i próżnostki fircyka. Pani d'Aiglemont, którą długie doświadczenie nauczyło znać życie, śledziła postępy tej miłostki i przeczuwała zgubę córki, widząc, że się dostała w ręce człowieka, dla którego nie ma nic świętego. Czyż nie było dla niej czymś okropnym odgadywać zjadacza serc w człowieku, którego Moina słuchała z rozkoszą? Jej ukochane dziecko było nad przepaścią. Miała straszliwą pewność tego i nie śmiała jej powstrzymać, bo drżała przed córką. Wiedziała, że Moina nie usłucha przestrogi; nie miała władzy nad tą duszą z żelaza dla niej, a przedziwnie miękką dla innych. Umiałaby współczuć z nieszczęściami miłości usprawiedliwionej szlachetnymi przymiotami uwodziciela, ale córka szła jedynie za kaprysem, margrabina zaś pogardzała hrabią Alfredem de Vandenesse, wiedząc, że zdolny jest uważać walkę z Moiną za partię szachów. Mimo iż Alfred de Vandenese budził wstręt w tej nieszczęśliwej matce, musiała ukrywać w najgłębszym zaułku serca istotne przyczyny tego wstrętu. Łączyły ją serdeczne węzły z margrabią de Vandenesse, ojcem Alfreda, a ta przyjaźń, szanowna w oczach świata, uprawniała młodego człowieka do poufałego przesiadywania u pani de Saint-Héreen, dla której udawał miłość datującą się jeszcze z dzieciństwa. Zresztą na próżno pani d'Aiglemont zdobyłaby się na to, aby rzucić między córkę a Alfreda straszliwe słowo zdolne ich rozdzielić; była pewna, że nie zdałoby się to na nic, mimo potęgi tego słowa, które by ją zhańbiło w oczach córki. Alfred był nadto zepsuty, Moina zbyt sprytna, aby uwierzyć temu odkryciu; młoda hrabina byłaby z pewnością przeszła nad nim do porządku, traktując je jak podstęp matczyny. Pani d'Aiglemont własnymi rękami zbudowała swoje więzienie; zamurowała się w nim sama, aby w nim umrzeć, patrząc, jak się marnuje piękne życie Moiny, owo życie, które stało się jej chlubą, szczęściem i pociechą, istnienie droższe jej tysiąc razy niż własne. Straszliwe cierpienia, niewiarygodne, bez nazwy! Przepaść bez dna!

 

Czekała niecierpliwie obudzenia się córki, a zarazem bała się go, podobna skazańcowi, który chciałby już skończyć z życiem, a drży na myśl o szafocie… Margrabina postanowiła zdobyć się na ostatni wysiłek, ale obawiała się nie tyle niepowodzenia, ile tego, że może znowu doznać jednej z owych ran tak bolesnych dla jej serca, że wyczerpały one wszystkie jej siły. Miłość tej matki doszła do tego: kochać córkę, bać się jej, lękać się ciosu sztyletu i iść naprzeciw niemu. Macierzyństwo jest tak potężne w kochających sercach, że nim dojdzie do obojętności, matka musi umrzeć albo wesprzeć się na jakiejś wielkiej potędze, religii lub miłości. Od chwili przebudzenia nieszczęsna pamięć margrabiny odtworzyła jej liczne fakty, drobne na pozór, ale nabierające w życiu wewnętrznym ogromnej wagi. W istocie, czasami jeden gest zamyka cały dramat; jeden akcent, jedno słowo rozdziera całe życie, jedno obojętne spojrzenie zabija najszczęśliwsze przywiązanie. Margrabina d'Aiglemont widziała niestety za wiele tych gestów, słyszała zbyt wiele tych słów, przejęła za wiele spojrzeń tak strasznych dla duszy, aby wspomnienia mogły ją natchnąć nadzieją. Wszystko jej dowodziło, że Alfred zgubił ją w sercu córki, gdzie ona, matka była już nie przyjemnością, ale obowiązkiem. Tysiąc rzeczy, drobiazgów nawet, świadczyło, jak szpetnie córka z nią postępuje; a w oczach margrabiny niewdzięczność ta była może karą. Szukała usprawiedliwienia dla córki w wyrokach Opatrzności, aby móc jeszcze ubóstwiać rękę, która ją biła. W ten ranek przypomniała sobie wszystko i wszystko żgnęło ją na nowo w serce tak dotkliwie, że czara cierpień musiała się przelać, gdyby przyczynić jeszcze najlżejszy ból. Jedno zimne spojrzenie mogło zabić margrabinę. Trudno odmalować te drobne zdarzenia, ale jedno da może pojęcie o wszystkich. Tak więc margrabina, która była już nieco głucha, nigdy nie mogła uzyskać, aby Moina mówiła do niej głośniej, a kiedy raz z naiwnością cierpiącej istoty poprosiła córkę, aby powtórzyła nie dość wyraźne zdanie, Moina usłuchała, ale tak niechętnie, że nigdy pani d'Aiglemont nie ponowiła swojej skromnej prośby. Od tego czasu, kiedy Moina coś opowiadała lub mówiła, margrabina przysuwała się do niej, ale często hrabina zbyt wyraźnie była znudzona kalectwem, które nieopatrznie wymawiała matce. Ten przykład, jeden z tysiąca, mógł uderzyć jedynie serce matki. Wszystkie te rzeczy uszłyby może uwagi obserwatora, to były odcienie niedostrzegalne, oprócz dla oczu kobiety. Tak na przykład kiedy jednego dnia pani d'Aiglemont powiedziała córce, że była u niej księżna de Cadignan, Moina wykrzyknęła tylko:

– Jak to! Ona była tu dla mamy!

Ton, jakim wyrzekła te słowa, miał lekki akcent nieopisanego zdziwienia, wytwornej wzgardy. W porównaniu z tym tonem sercom zawsze młodym i tkliwym wydałby się miłosierdziem obyczaj dzikich, którzy zabijają starców, niezdolnych się już utrzymać na gałęzi, gdy się nią silnie potrząsa. Pani d'Aiglemont wstała, uśmiechnęła się i poszła się wypłakać w milczeniu. Ludzie dobrze wychowani, kobiety zwłaszcza, nie zdradzają swych uczuć inaczej niż za pomocą niedostrzegalnych odcieni, ale ci, którzy przeszli w życiu podobne chwile, rozumieją, co przechodziła ta nieszczęsna matka. Zmiażdżona wspomnieniami pani d'Aiglemont uprzytomniła sobie któryś z owych mikroskopijnych faktów, tak dotkliwych, tak okrutnych; nigdy tak dobrze jak w tej chwili nie widziała bezlitosnej wzgardy skrytej pod uśmiechem. Ale łzy jej obeschły, kiedy usłyszała, że otwierają się żaluzje w pokoju córki. Pobiegła ku oknu ścieżką wzdłuż sztachet, przy których przed chwilą siedziała. Idąc, zauważyła staranność, z jaką ogrodnik wygracował piasek na ścieżce, dość licho utrzymanej od pewnego czasu. Skoro pani d'Aiglemont podeszła pod okno, żaluzje zatrzasnęły się nagle.

– Moino! – zawołała.

Żadnej odpowiedzi.

– Pani hrabina jest w saloniku – rzekła pokojówka, skoro margrabina, wszedłszy, spytała, czy córka już wstała.

Pani d'Aiglemont miała w tej chwili serce zbyt wezbrane i głowę zbyt pełną myśli, aby się zastanawiać nad podobnymi drobiazgami. Weszła żywo do saloniku, gdzie zastała hrabinę w peniuarze, w czepeczku włożonym niedbale na oburzone włosy, w pantofelkach. Klucz od sypialni miała za paskiem, a twarz odzwierciedlała burzliwe myśli. Była bardzo czerwona. Siedziała na sofie, jakby zastanawiając się.

– Po co łazicie tutaj? – rzekła twardo. – A, to ty, mamo – dodała niedbale, spostrzegłszy matkę.

– Tak, dziecko, to twoja matka…

Akcent, jakim pani d'Aiglemont wyrzekła te słowa, świadczył o wezbraniu serca i o wzruszeniu, które trudno byłoby wyrazić inaczej niż słowem świętość. W istocie, w tej chwili miała w sobie tyle świętej godności matki, że uderzyło to Moinę. Obróciła się ku matce ruchem, który wyrażał szacunek, niepokój i wyrzuty. Margrabina zamknęła drzwi od saloniku, gdzie nikt nie mógł wejść, nie czyniąc hałasu w sąsiednich pokojach. Oddalenie to zabezpieczało od wszelkiej niedyskrecji.

– Moje dziecko – rzekła margrabina – obowiązkiem moim jest oświecić cię w jednym z najkrytyczniejszych momentów życia kobiety, który przebywasz może bez swej wiedzy. Chcę mówić z tobą nie tyle jako matka, ile jako przyjaciółka. Wyszedłszy za mąż, stałaś się wolna; winna jesteś ze swych postępków rachunek jedynie mężowi. Ale tak mało – może to źle z mej strony – dałam ci uczuć powagę macierzyńską, że czuję się w prawie żądać, byś mnie wysłuchała raz jeden przynajmniej, w poważnej sytuacji, w której możesz potrzebować rady. Pomyśl, Moino, żem cię wydała za człowieka niepospolitych zdolności, z którego możesz być dumna, że…

– Mamo – wykrzyknęła Moina, przerywając z dąsem – wiem, co chcesz powiedzieć… Chcesz mi wypalić kazanie z powodu Alfreda.

– Nie zgadłabyś tak dobrze – odparła poważnie margrabina, siląc się powstrzymać łzy – gdybyś nie czuła…

– Czego? – rzekła córka niemal wyniośle. – Ależ, mamo, doprawdy…

– Moino – wykrzyknęła pani d'Aiglemont z wysiłkiem – trzeba, byś wysłuchała uważnie tego, co ci powiem…

– Słucham – rzekła hrabina, zakładając ręce na piersiach z drwiącą uległością. – Pozwoli tylko mama – rzekła ze zdumiewającą zimną krwią – że zadzwonię na Paulinę, aby ją wysłać…

Zadzwoniła.

– Drogie dziecko. Paulina nie może słyszeć…

– Mamo – odparła hrabina z powagą, która powinna była uderzyć matkę – muszę…

Urwała, gdyż zjawiła się panna służąca.

– Paulino, pójdziesz sama do Baudrana dowiedzieć się, czemu nie przysyła mi dotąd kapelusza.

Usiadła i spojrzała bacznie na matkę. Margrabina, której serce było wezbrane, oczy suche, doznawała w tej chwili wzruszenia, którego ból zdolne są zrozumieć jedynie matki. Zaczęła mówić, przestrzegając Moinę przed niebezpieczeństwem, jakie jej zagraża. Ale, czy że hrabinę dotknęły podejrzenia matczyne, czy też była w tej chwili pastwą owego niepojętego szału, którego tajemnica tkwi w niedoświadczeniu młodości, skorzystała z chwili przerwy, aby powiedzieć z wymuszonym śmiechem:

– Mamo, myślałam, że jesteś zazdrosna tylko o ojca…

Na te słowa pani d'Aiglemont zamknęła oczy, spuściła głowę i wydała leciuchne westchnienie. Spojrzała w górę, jakby pod wpływem niezwyciężonego uczucia, które każe nam wezwać Boga w chwilach ciężkiej próby; następnie zwróciła na córkę oczy pełne straszliwego majestatu, zarazem nabrzmiałe bólem.

– Moje dziecko – rzekła poważnym i zmienionym głosem – byłaś dla matki bardziej niemiłosierna niż człowiek, którego skrzywdziła, niż może będzie sam Bóg.

Pani d'Aiglemont wstała, ale doszedłszy do drzwi obróciła się; ujrzała jedynie zdziwienie w oczach córki, wyszła i zdołała dojść ledwo do ogrodu, gdzie ją siły opuściły. Czując w sercu gwałtowny ból, osunęła się na ławkę. Oczy jej, błądząc po piasku, ujrzały świeży ślad kroków mężczyzny, którego buty zostawiły odcisk łatwy do poznania. Z pewnością córka była zgubiona; matka zrozumiała istotną treść zlecenia danego Paulinie. Z tą okrutną myślą łączyło się inne odkrycie, ohydniejsze niż wszystko. Pomyślała, że to syn margrabiego de Vandenesse zniszczył w sercu Moiny szacunek, jaki córka winna jest matce. Cierpienie jej wzmogło się, omdlała i trwała w tym omdleniu.

Młoda hrabina uważała, że matka pozwoliła sobie na reprymendę zbyt ostrą, ale pomyślała zarazem, że wieczorem jakaś pieszczota i trochę serdeczności wystarczą, aby ją ułagodzić. Słysząc w ogrodzie krzyk, wychyliła się niedbale z okna w chwili, gdy Paulina, która jeszcze nie wyszła, wołała o pomoc i trzymała margrabinę w ramionach.

– Nie przestraszcie córki! – to było ostatnie słowo wyrzeczone przez tę matkę.

17świekr, świekra (daw.) – rodzice męża. [przypis edytorski]
18pieczeniarz – ubogi krewny żyjący u zamożnej rodziny szlacheckiej na „łaskawym chlebie”, odwdzięczający się usługami domowymi; także: osoba żyjąca wygodnie na czyjś koszt. [przypis edytorski]
19wzięcie (daw.) – sposób bycia. [przypis edytorski]