Kostenlos

Pies Baskerville'ów

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

X. Wyjątek z dziennika doktora Watsona

Do tego punktu w moim opowiadaniu posiłkowałem się listami, pisywanymi do Sherlocka Holmesa. Odtąd, dla odświeżenia pamięci, muszę zaglądać do mego dziennika z owego czasu. Przytoczę kilka ustępów, zaczynając od dnia, następującego po naszym pościgu.

16 października.

Drobny deszczyk kropi bez ustanku. Cały dom spowity w gęstą mgłę; to się podnosi, to opada, ukazując łąkę i trzęsawisko. W pałacu i na dworze smutno.

Baronet przebywa reakcję po wczorajszym podnieceniu. Ja sam czuję dziwny niepokój, widzę niemal zbliżające się niebezpieczeństwo, a jest tym groźniejsze, iż nie potrafimy go określić.

Powodów do obawy nie braknie. Cały szereg okoliczności złożył się na wzbudzenie w nas przesądnego strachu: naprzód tajemnicza śmierć poprzedniego właściciela tej rezydencji; dalej – pogłoski, krążące po okolicy, wreszcie te zagadkowe odgłosy na bagnie. Słyszałem je dwa razy na własne uszy…

Wszystko to wyłamuje się spod zwykłego porządku rzeczy i praw natury: pies widmowy, legendowy, pozostawia ślady stóp i wyje przeraźliwie. Stapleton nawet wierzy w jego istnienie, a doktor Mortimer, pomimo swej wiedzy, przekonany jest, że widział jakieś nadprzyrodzone stworzenie.

Ja, choć nie jestem uczonym, jak ci dwaj panowie, nie mogę jednak w to uwierzyć; byłoby to zejść do poziomu umysłowego włościan okolicznych, którzy gotowi przysiąc, że widzieli psa, ziejącego ogniem i siarką.

Holmes nie słuchałby nawet podobnych baśni – i ja powinienem być na nie głuchym.

Lecz fakty są faktami, a na własne uszy dwa razy słyszałem szczekanie na bagnie. Przypuśćmy, że jest tam jakiś pies zdziczały – byłoby to wyjaśnieniem tych wszystkich zagadek.

Lecz gdzież taki pies ukrywa się? Gdzież znajduje pożywienie? Dlaczego nikt go nie widzi we dnie?…

Pomijając nadprzyrodzone czynniki w tej sprawie, pozostaje działalność ludzka: ów blady mężczyzna, śledzący nas z dorożki, i ostrzeżenie, przesłane sir Henrykowi. To są fakty realne, lecz owym nieznajomym może być zarówno przyjaciel, jak i wróg. Gdzież on teraz przebywa? Czy pozostał w Londynie? Czy też nas śledzi tutaj? Może to on był owym wysokim, szczupłym mężczyzną, którego widziałem w świetle księżyca na szczycie skały?

Co prawda, widziałem bardzo niewyraźnie i przelotnie, lecz jestem pewien, że to nikt z okolicy, bo znam już wszystkich sąsiadów. Był wyższy od Stapletona, szczuplejszy od Franklanda. Mógłby to być Barrymore; ale pozostawiliśmy go w domu i z pewnością nie wyszedł za nami.

A więc śledzi nas jakiś nieznajomy – zapewne ten sam, co w Londynie. Gdybym zdołał go schwytać, może by to wyjaśniło wszystkie te zagadki. Całą moją energię wytężę, aby tego celu dopiąć.

W pierwszej chwili chciałem zwierzyć się sir Henrykowi z moich zamiarów, ale po namyśle zaniechałem tego zamiaru. Baronet jest zdenerwowany – nie chcę zwiększać jego niepokoju. Będę działał na własną rękę.

Dziś po południu mieliśmy drobne zajście. Barrymore prosił sir Henryka o posłuchanie. Rozmawiali przy zamkniętych drzwiach w gabinecie. Siedząc w sali bilardowej, słyszałem słowa urywane i domyślałem się, o co chodzi. Po chwili baronet drzwi otworzył i wezwał mnie.

– Barrymore ma żal do nas – rzekł. – Znajduje, żeśmy źle postąpili wobec niego, ścigając Seldona, skoro on, z własnej woli, tajemnicę nam powierzył.

Kamerdyner stał przed nami, bledszy niż zwykle, i widać było, że hamuje się z trudnością.

– Wyraziłem się może zbyt ostro – rzekł, tłumacząc się. – Przepraszam jaśnie pana. Ale co prawda, byłem zdziwiony, że panowie chcieli schwytać Seldona. Ten nieszczęśnik ma już dość biedy z policją i nie spodziewa się zapewne, że go ścigają gentlemenowie…

– Gdybyś nam się zwierzył z własnej i nieprzymuszonej woli, byłaby rzecz inna – przekładał mu baronet – ale powiedziałeś nam, a właściwie twoja żona powiedziała nam prawdę pod naciskiem, więc mamy ręce rozwiązane.

– Nie sądziłem, że jaśnie pan będzie z tego korzystał…

– Ten człowiek jest szkodliwy dla całej okolicy. Dużo jest domków odludnych na łące i trzęsawisku, choćby na przykład willa pana Stapletona: stoi na uboczu. W razie napaści, któż przyjdzie z pomocą?… Dopóki ten łotr tutaj grasuje, nikt nie jest pewnym życia.

– On nie napadnie na żaden dom. Ręczę panu za to słowem honoru. Zresztą za kilka dni opuści te strony. Poczyniliśmy już przygotowania, aby go wyprawić do Ameryki Południowej. Na miłość Boską, błagam panów, nie wydawajcie go w ręce policji!

– Co ty na to powiadasz, Watson? – zapytał mnie sir Henryk.

Wzruszyłem ramionami.

– Jeżeli istotnie ma opuścić Anglię, uwolni to kraj od utrzymywania jednego więcej łotra – odrzekłem.

– Ale czy można być pewnym, że przed wyjazdem nie wyrządzi krzywdy nikomu?

– Jaśnie panie, byłoby to szaleństwem z jego strony. Zaopatrzyliśmy go we wszystko, czego mu potrzeba. Nową zbrodnią wprowadziłby tylko policję na swój trop.

– To prawda – przyznał sir Henryk – a więc, Barrymore…

– Niech Bóg nagrodzi to jaśnie panu – przerwał kamerdyner ze szczerym wybuchem wdzięczności. – Moja żona nie przeżyłaby drugi raz takiej hańby…

– Po prostu sprzyjamy i dopomagamy łotrowi… Ale nie chcę wtrącać pani Barrymore do grobu… i jeśli Seldon opuści te strony i zachowa się spokojnie, będę milczał.

Kamerdyner skłonił się głęboko i zmierzał ku drzwiom, ale zawahał się i przystąpił znowu do sir Henryka.

– Jaśnie pan był dla mnie tak dobry – szepnął – że chciałbym się mu odwdzięczyć wedle możności. Ja coś wiem i powinienem był powiedzieć to wcześniej, ale wykryłem to po skończonym śledztwie. Tyczy się to śmierci sir Karola…

Obaj z sir Henrykiem zerwaliśmy się na równe nogi.

– Wiesz, w jaki sposób umarł?… – zagadnął baronet.

– Nie, jaśnie panie, tego nie wiem.

– Więc cóż?

– Wiem, dlaczego był przy furtce o tej godzinie. Czekał na kobietę.

– Na kobietę? On?…

– Tak, panie.

– Jakże się ona nazywa?

– Nazwiska nie znam, mogę tylko wymienić pierwsze litery.

– Skąd je znasz, Barrymore?

– Sir Karol otrzymał list tego dnia rano. Zwykle dostawał dużo listów, bo wiedziano o jego dobrym sercu i każdy w kłopocie udawał się do niego. Ale wtedy był tylko ten jeden list, więc go zauważyłem. Nosił stempel pocztowy Coombe-Tracey, adres był wypisany kobiecą ręką.

– No i cóż?

– Zapomniałem już o tym szczególe, gdy przed paru tygodniami moja żona, porządkując w gabinecie sir Karola – (pozostał nietknięty od jego śmierci) – otóż moja żona znalazła w popiele z kominka niedopalony szczątek listu; były na nim wypisane słowa: „Proszę i zaklinam pana, abyś ten list spalił i przyszedł do furtki o dziesiątej.” Pod spodem były litery L. L.

– Czy masz ten niedopalony kawałek?

– Nie; gdyśmy go poruszyli, rozsypał się.

– Czy sir Karol otrzymywał poprzednie listy, pisane takim charakterem?

– Nie przeglądałem jego korespondencji, a nie byłbym zauważył tego listu, gdyby nadszedł z poczty wraz z innymi.

– Nie wiesz, kto może być owa L. L.?

– Nie, jaśnie panie; sądzę jednak, że gdybyśmy zdołali to wykryć, dowiedzieliśmy się czegoś więcej o śmierci sir Karola.

– Nie pojmuję, Barrymore, jak mogłeś przemilczeć tak ważny szczegół…

– Miałem własne kłopoty – biedę z Seldonem, a przy tym byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola, więc woleliśmy zamilczeć o tym odkryciu; nie mogło to już pomóc naszemu biednemu panu, a tam, gdzie wchodzi w grę kobieta, lepiej jest być ostrożnym.

– Baliście się, aby to nie zaszkodziło jego opinii?

– Tak. Ale teraz, gdy jaśnie pan okazał nam tyle dobroci, uważam sobie za obowiązek wyznać to jaśnie panu.

– Dobrze, Barrymore, możesz już odejść.

Gdy drzwi zamknęły się za kamerdynerem, sir Henryk zwrócił się do mnie:

– No i cóż, Watson, co powiadasz na to nowe światło?

– Zwiększa ono jeszcze ciemności, otaczające nas zewsząd.

– I ja tak sądzę. Lecz gdybyśmy zdołali wyśledzić, kto jest L. L., może by to wyświetliło całą sprawę. Bądź co bądź, już o tyle zyskaliśmy, że wiemy, iż jest ktoś, kto może wyjaśnić nam przyczynę śmierci sir Karola. Jak uważasz: co nam teraz uczynić należy?

– Trzeba przede wszystkim uwiadomić o tym Holmesa. Damy mu klucz, którego szuka tak dawno; jestem prawie pewien, że potrafi z niego skorzystać.

Poszedłem zaraz do mego pokoju i spisałem naszą ranną rozmowę, aby ją posłać Holmesowi.

W ostatnich czasach był widocznie bardzo zajęty; otrzymywałem od niego listy krótkie, bez żadnych uwag o tym, co mu donosiłem, prawie bez wzmianek o naszej misji. Sprawa o wyzysk pochłania go zupełnie, a jednak i tutaj dzieje się tyle rzeczy dziwnych, że mógłby zainteresować się nimi żywiej.

17 października.

Przez cały dzień deszcz padał. Myślałem o mordercy na bagnie. Ciężko zawinił, to prawda, ale też ciężko odpokutowuje swą zbrodnię. Potem zastanawiałem się nad tajemniczym nieznajomym, który nas śledził z dorożki. Jeżeli to on ukazał mi się na tle księżycowej tarczy, musi teraz moknąć. Wieczorem wziąłem płaszcz i wyszedłem na bagno. Wiatr smagał mnie po twarzy, deszcz lał się za kołnierz. Dotarłem do skały Black-Tor, na której szczycie stał wówczas nieznajomy. Z jej wyżyn spojrzałem na szarą równinę.

Na lewo, wśród gęstych chmur, ponad drzewami sterczały wieżyce Baskerville-Hall. Były to jedyne oznaki życia; dokoła pustka i cisza, nigdzie nie mogłem dojrzeć śladów owej postaci widmowej, którą dostrzegłem parę dni temu.

Wracając, spotkałem doktora Mortimera. Jechał wózkiem. Poczciwy doktor okazuje nam dużo życzliwości, odwiedza nas prawie co dzień. Zaprosił mnie do swego wehikułu i odwiózł do domu. Spostrzegłem, że jest smutny; skarżył mi się, że mu zginął ulubiony piesek: wybiegł na bagno i już nie wrócił. Starałem się go pocieszyć, dowodząc, że się odnajdzie, ale przypomniał mi się źrebak, który w moich oczach zatonął w błotach Grimpen-Mire. Wątpię, czy doktor zobaczy już swego ulubieńca.

 

– Wszak pan zna tu wszystkich? – zagadnąłem doktora.

– Zdaje mi się – odparł.

– Czy nie mógłby mi pan wymienić kobiety, której inicjały są: L. L.?

Szukał w pamięci.

– Nie – rzekł wreszcie. – Jest tu wprawdzie kilka rodzin cygańskich, o których nic nie wiem, lecz znam wszystkich farmerów i obywateli okolicznych z imienia i nazwiska. Poczekaj pan… – rzekł nagle. – Jest Laura Lyons – inicjały L. L., ale ona mieszka w Coombe-Tracey.

– Kto to taki? – spytałem.

– Córka starego Franklanda.

– Jak to? Więc ten dziwak ma córkę?

– Ma. Wyszła za artystę, nazwiskiem Lyons, który przybył tu dla malowania okolicy. Opuścił żonę, choć mówią, że i ona nie jest bez winy. Ojciec wyparł jej się. Biedna kobieta ma ciężkie życie…

– Z czegóż się utrzymuje?

– Stary Frankland płaci jej pewną kwotę miesięcznie, ale nie dużo, bo jego własne interesy są zagmatwane. Niepodobna było jej opuścić i dać jej się zmarnować zupełnie. Kilka osób z sąsiedztwa postarało się dostarczyć jej uczciwego zarobku. Stapleton, sir Karol, no i ja wreszcie zrobiliśmy dla niej, co się dało. Kupiono jej maszynę do pisania i w ten sposób zarabia.

Doktor Mortimer pytał o powód moich indagacji; zaspokoiłem jego ciekawość, nie mówiąc mu prawdy: po co tyle osób ma wiedzieć o tym liście?

Jutro rano pojadę do Coombe-Tracey, a jeśli zdołam zobaczyć się z ową mrs Laurą Lyons, podejrzanej reputacji, jedno ogniwo zostanie oderwane od tajemniczego łańcucha. Nabieram przebiegłości: gdy doktor Mortimer nacierał, chcąc dowiedzieć się, dlaczego interesuję się panią Lyons, zapytałem go podstępnie, do jakiego typu należy czaszka pana Franklanda; dzięki temu, do końca naszej wycieczki nie słyszałem o niczym innym, tylko o kraniologii. Nie darmo tyle lat przebywam w towarzystwie Sherlocka Holmesa.

Pozostaje mi już tylko zanotować jeden fakt z owego dnia, a mianowicie, moją rozmowę z Barrymore'em. Dał mi do ręki nowy atut. Myślę go użyć.

Mortimer pozostał na obiedzie, potem obaj z baronetem grali w écarté. Kamerdyner przyniósł mi kawę do biblioteki; skorzystałem z tego, aby mu zadać parę pytań.

– No i cóż, czy Seldon opuścił już te strony? – rzekłem – czy jeszcze grasuje?

– Spodziewam się, że już go tu nie ma; nie dawał znaku życia od dnia, gdy po raz ostatni zaniosłem mu żywność.

– Czy widziałeś go wówczas?

– Nie, panie, ale nie było już prowiantów, gdym przyszedł po raz drugi.

– A więc Seldon je zabrał?

– Tak by można przypuszczać; chyba, że je wziął tamten…

Spojrzałem na kamerdynera ze zdziwieniem.

– Zatem wiesz, że drugi człowiek kryje się na bagnie?

– Tak, panie, wiem.

– Czyś go widział?

– Nie.

– Skąd wiesz o nim?

– Mówił mi Seldon przed tygodniem. Tamten ukrywa się także, ale, o ile mogę zmiarkować, nie jest więźniem. To mi się wcale nie podoba… – dodał tajemniczo.

– Słuchaj, Barrymore – rzekłem. – Przybyłem tu w interesie twojego pana. Powiedz mi otwarcie: co ci się nie podoba?

Wahał się, jak gdyby żałował swego odezwania, lub nie mógł znaleźć słów do wyrażenia myśli.

– Jakieś niebezpieczeństwo grozi sir Henrykowi… – rzekł wreszcie. – Byłoby najlepiej, gdyby wyjechał do Londynu.

– Cóż cię zaniepokoiło?

– Powiem panu szczerze: przewiduję nowe nieszczęście… Po co tamten ukrywa się na bagnie?… To nie zapowiada nic dobrego dla Baskerville'ów. Chciałbym już, żeby nowa służba zwolniła mnie z dozoru nad pałacem.

– Czy mógłbyś mi co powiedzieć o tym nieznajomym? Co o nim myśli Seldon? Czy odnalazł jego kryjówkę? Czy dowiedział się, co on tu robi?

– Widział go parę razy, ale tamten jest skryty. W pierwszej chwili mój szwagier miał go za szpiega, ale niebawem przekonał się, że to gentleman i że działa na własną rękę w jakimś celu tajemniczym.

– Czy Seldon nie odszukał jego kryjówki?

– Wie, że nieznajomy chowa się w jednej z jaskiń na stoku góry, tam, gdzie to mieszkali dawni ludzie.

– A skąd dostaje żywność?

– Seldon wypatrzył, że jakiś chłopak zaopatruje go we wszystko. Ten chłopak chodzi do Coombe-Tracey.

– Dobrze, Barrymore. Pogadamy jeszcze o tym.

Po odejściu kamerdynera, zbliżyłem się do okna i spojrzałem na ciemną łąkę. Noc była chłodna, wietrzna. Jakież pobudki mogły skłonić człowieka do ukrywania się na bagnie o takiej porze roku?… Tam, w tej jaskini jest klucz do tajemnicy. Przysięgam sobie, że muszę ją odkryć, i to w ciągu dwudziestu czterech godzin.

XI. Nieznajomy, ukrywający się w jaskini

Wyjątek z dziennika, stanowiący poprzedni rozdział opowiadania, doprowadził mnie do 18-go października, to jest do dnia, w którym te dziwne wypadki zaczęły się rozplątywać. Fakty następnych dni pozostały tak żywo w mojej pamięci, że mogę je opowiedzieć bez zaglądania do notatek.

Zaczynam więc od dnia, następującego po tym, w którym wykryłem dwa bardzo ważne fakty: a więc naprzód, że pani Laura Lyons z Coombe-Tracey pisała do sir Karola Baskerville i wyznaczyła mu spotkanie o godzinie, w której śmierć znalazł; po wtóre, że człowiek, przebywający na bagnie, ukrywa się w jednej z jaskiń na stoku góry.

Znając te dwa fakty, miałem w ręku oręż, który mógł mi pomóc do wyjaśnienia tej krwawej zagadki.

Nie mogłem podzielić się zdobytymi wiadomościami z baronetem, albowiem doktor Mortimer pozostał do późnej nocy. Nazajutrz jednak przy śniadaniu opowiedziałem sir Henrykowi te okoliczności i spytałem, czy chce mi towarzyszyć do Coombe-Tracey.

W pierwszej chwili miał ochotę jechać, ale po namyśle uznaliśmy obaj, że będzie lepiej, abym wyruszył sam na tę wyprawę. Należało odjąć wizycie wszelki charakter uroczysty. Zostawiłem więc sir Henryka w domu i pojechałem na zwiady.

Łatwo mi przyszło dowiedzieć się o adresie mrs Lyons. Mieszkała w dobrym punkcie, w środku miasta. Zostałem od razu wprowadzony przez schludną pokojówkę do bawialni. Pani Lyons siedziała przy maszynie Remingtona; zerwała się na moje powitanie, lecz ujrzawszy nieznajomego, zmieszała się i spytała, czego sobie życzę.

Na pierwszy rzut oka, mrs Lyons robiła wrażenie osoby niezwykle pięknej: miała oczy i włosy złocisto-brunatne, cerę świeżą, usta pąsowe. Byłem zachwycony jej urodą, lecz przyjrzawszy się bliżej, dostrzegłem ostry wyraz ust i oczu, psujący ogólną harmonię. Bądź co bądź, znajdowałem się wobec kobiety ślicznej, i teraz dopiero uczułem, że moje zadanie jest trudne. Cóż mogłem jej odpowiedzieć?

– Znam ojca pani – rzekłem, tłumacząc tym moje przybycie.

– Nie ma nic wspólnego pomiędzy mną a ojcem – odparła chłodno. – Nie zawdzięczam mu nic zgoła, i jego znajomi nie są moimi. Gdyby nie sir Karol Baskerville i paru innych przyjaciół, umarłabym z głodu, choć mam ojca…

– Właśnie przybywam do pani w sprawie nieboszczyka sir Karola – oświadczyłem.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

– Cóż mogę panu o nim powiedzieć? – rzekła, bawiła się łańcuszkiem od zegarka.

– Wszak go pani znała?

– Mówiłam już panu, że wiele mu zawdzięczam. Jeżeli mogę pracować na swoje utrzymanie, to głównie dzięki jego dobroci dla mnie.

– Czy pani z nim korespondowała?

Dziwny błysk zapalił się w jej oczach.

– Dlaczego mnie pan pyta? – rzekła ostro.

– Aby pani oszczędzić publicznego skandalu. Lepiej, że ja dowiem się prawdy, niż żeby została ujawniona wobec świata…

Milczała długo; wreszcie spojrzała na mnie z tłumionym gniewem.

– Dobrze, odpowiem – rzekła. – O co panu chodzi?

– Czy pani korespondowała z sir Karolem? – ponowiłem moje pytanie.

– Naturalnie, pisywałam do niego, aby mu podziękować za jego delikatność i wspaniałomyślność.

– Czy pani zapamiętała daty swoich listów?

– Nie.

– Czy pani widywała sir Karola?

– Tak, parę razy, gdy przyjeżdżał do Coombe-Tracey. Żył w osamotnieniu. Lubił świadczyć dobrodziejstwa z ukrycia…

– Jeżeli widywał panią tak rzadko i otrzymywał od pani nieczęste listy, skądże mógł być do tego stopnia poinformowany o jej interesach, aby przychodzić jej z pomocą, jak to pani sama zeznała?

Odrzekła mi na to bez namysłu:

– Kilku sąsiadów znało moje smutne dzieje; złączyli się, aby mi przyjść z pomocą; między innymi pan Stapleton, przyjaciel sir Karola, był dla mnie bardzo dobry. Przez niego baronet poznał moje przykre położenie.

Wiedziałem istotnie, że sir Karol uczynił Stapletona swoim jałmużnikiem10, więc uwierzyłem tym słowom.

– Czy pani kiedy pisała do sir Baskerville'a, prosząc go o spotkanie w cztery oczy? – ciągnąłem dalej.

Pani Lyons poczerwieniała.

– Dziwne to pytanie… – rzekła, udając obrażoną.

– Przykro mi, ale muszę je powtórzyć.

– A więc – nie; nie wyznaczałam mu nigdy spotkań.

– Ani w dzień śmierci sir Karola?… – rzekłem z naciskiem.

Rumieniec znikł z jej twarzy, w jednej chwili zbladła śmiertelnie. Usta jej poruszyły się bezdźwięcznie, wyszeptała „nie” tak cicho, że domyśliłem się raczej, niż usłyszałem to słowo.

– Zapewne pamięć zawodzi panią… – rzekłem – bo mógłbym nawet przytoczyć jeden ustęp z jej listu, a mianowicie: „Proszę i zaklinam, abyś pan ten list spalił i stawił się przy furtce o dziesiątej wieczorem”.

Była bliską omdlenia, zapanowała jednak nad sobą.

– Więc już nie ma w Anglii gentlemanów!… – szepnęła z goryczą.

– Pani krzywdzisz pamięć sir Karola – rzekłem. – On ten list spalił, ale można odczytać list nawet po spaleniu… Czy pani przyznaje się do tych słów?

– Tak, napisałam je! – zawołała nagle – napisałam. Nie potrzebuję się zapierać! Nie mam powodu wstydzić się. Chciałam prosić sir Karola o pomoc. Sądziłam, że mi jej udzieli po rozmowie w cztery oczy i dlatego prosiłam go, żeby stawił się u furtki.

– Ale czemu o takiej godzinie?…

– Bo dowiedziałam się właśnie, że wyjeżdża nazajutrz do Londynu i że jego nieobecność potrwa kilka miesięcy. Były powody, dla których nie mogłam przybyć tam wcześniej.

– Dlaczego wyznaczyłaś mu pani spotkanie w ogrodzie, nie zaś w pałacu?

– Czy pan sądzi, że kobieta może bezkarnie odwiedzać mężczyznę bezżennego o takiej godzinie?

– I cóż się stało, gdyś pani przybyła do furtki?

– Nie stawiłam się wcale.

– Mrs Lyons, trudno mi w to uwierzyć.

– Przysięgam panu na wszystko, co mi jest świętym i drogim, że mówię prawdę. Nie pojechałam, bo mi coś przeszkodziło.

– Co takiego?

– To sprawa osobista, prywatna. Nie mogę powiedzieć.

– A zatem przyznaje pani, że wyznaczyła sir Karolowi spotkanie o godzinie i na miejscu, gdzie go znaleziono trupem; przeczy pani jednak, że stawiła się na miejscu umówionym…

– Mówię prawdę.

Zadałem jej jeszcze kilka pytań, chcąc ją skłonić do wyznań, ale nadaremnie.

– Mrs Lyons – rzekłem, wstając – bierze pani na siebie wielką odpowiedzialność i stawia się pani w trudnym położeniu. Jeżeli będę zmuszony wezwać pomocy policji, wtedy dopiero przekonasz się pani, jak dalece jesteś skompromitowana. Gdybyś pani była niewinna, to w pierwszej chwili nie zaprzeczyłabyś, żeś pisała tego dnia do sir Karola.

– Zaprzeczyłam w obawie, aby nie wyciągnięto z tego wniosków fałszywych i żeby nie być wplątana w skandal.

– A dlaczego zależało pani tak bardzo na tym, aby sir Karol ów list spalił?

– Jeżeli pan go przeczytał, to musi pan wiedzieć, dlaczego.

– Nie mówiłem, żem czytał cały list.

– Przytoczyłeś pan jeden ustęp dosłownie.

– Tak, dopisek. List, jak już raz nadmieniłem, został spalony i nie można go było odczytać. Raz jeszcze pytam panią: dlaczego nalegałaś, aby sir Karol spalił list, który otrzymał w dniu swojej śmierci?

– To sprawa czysto osobista.

– Tym bardziej powinno pani chodzić o oszczędzenie publicznego śledztwa.

– A więc powiem panu. Słyszał pan zapewne o mojej smutnej historii i musi pan wiedzieć, że wyszłam za mąż zbyt pośpiesznie i że miałam powód tego żałować.

– Słyszałem.

– Moje życie było szeregiem prześladowań ze strony męża, którego nienawidzę. Prawo jest po jego stronie, Lyons każdej chwili może zażądać, abym z nim żyła. Przed napisaniem owego listu do sir Karola dowiedziałam się właśnie, że jest sposób odzyskania wolności, lecz że wymaga to znacznych kosztów. Byłoby to dla mnie spokojem, szczęściem, wszystkim na świecie. Znałam hojność sir Karola i sądziłam, że gdy usłyszy te smutne dzieje z moich własnych ust, dopomoże mi niewątpliwie.

 

– Więc dlaczego pani nie poszła na miejsce umówione?

– Bo otrzymałam pomoc z innego źródła.

– Czemuż więc nie uprzedziłaś pani o tym sir Karola?

– Byłabym to uczyniła, gdybym nazajutrz nie wyczytała w dziennikach wiadomości o jego śmierci.

Słowa pani Lyons były dość logicznie powiązane, nie mogłem jej złapać na sprzeczności. Pozostawało tylko sprawdzić, czy istotnie w owym czasie przedsięwzięła kroki rozwodowe.

Wierzyłem, iż tej nocy nie była w Baskerville-Hall, bo widziano by konie i wehikuł przy furtce; taka wycieczka nie utrzymałaby się w tajemnicy. Mrs Lyons mówiła więc prawdę, lub część prawdy.

Wyszedłem zniechęcony. Więc znowu rozbijałem się o mur, zagradzający dalszą drogę odkryć! A jednak, im bardziej przypominałem sobie każdy rys jej twarzy i każde słowo, tym pewniejszy byłem, że nie powiedziała mi wszystkiego.

Bo i czemuż zbladła w pierwszej chwili? Czemu nie od razu przyznała się do listu?… Niewątpliwie była bardziej winna, niż się przedstawiała.

Musiałem tymczasowo poprzestać na jej informacjach i zwrócić się po dalsze, w inną stronę – ku jaskiniom naszych przedhistorycznych przodków.

Ale niełatwo było odnaleźć nieznajomego na podstawie ogólnikowej wskazówki. Barrymore powiedział mi, że nieznajomy ukrywa się w jednej z jaskiń, ale takich jaskiń było mnóstwo na każdym kroku. Pamiętałem jednak skałę, na której ukazała mi się postać w blasku księżyca. Ta skała, Black-Tor (Czarne Wrota) miała mi służyć za drogowskaz. Od niej miałem zacząć poszukiwania. Obiecywałem sobie, że znajdę nieznajomego i że musi mi wyznać, dlaczego tu przebywa. Łatwiej mu było umknąć na Regent-Street, niż na tej otwartej równinie. Wyślizgnął się pomiędzy palcami wielkiego Holmesa. Jakiż byłby dla mnie tryumf, gdybym go zdołał schwytać!

Dotychczas w moim śledztwie nie dopisywało mi szczęście – teraz uśmiechnęło się do mnie. Zwiastunem dobrej wieści był pan Frankland.

Stał właśnie przy furtce swego ogrodu, wznoszącego się przy gościńcu.

– Dzień dobry, doktorze Watson! – zagadnął mnie w chwili, gdym przejeżdżał mimo jego siedziby. – Daj koniom odpocząć, a sam zechciej wstąpić do mnie na kieliszek wina.

Nie żywiłem dla niego uczuć przyjaznych po tym, com słyszał o jego postępowaniu z córką, ale chciałem jak najprędzej odprawić grooma11 Perkinsa z wehikułem i końmi. Korzystając więc ze sposobności, wysiadłem i kazałem powiedzieć sir Henrykowi, że wrócę dopiero na obiad i że przyjdę pieszo.

Wszedłem do domu Franklanda.

– Powinszuj mi pan! – zawołał na wstępie. – Jest to dla mnie dzień pamiętny; zapiszę go sobie czerwonym ołówkiem, przyniósł mi bowiem zadowolenie podwójne: naprzód, dał mi sposobność wykazania im, że nie można deptać prawa bezkarnie: odkryłem dokument, stwierdzający, że przez park starego Middletona, o sto yardów od dworu, powinna iść droga publiczna. Nauczę tych magnatów, że nie wolno im pozbawiać zwykłych śmiertelników tego, co im się słusznie należy. Im się zdaje, że prawo własności istnieje tylko dla nich. Nie miałem tak miłego dnia od chwili, gdym pozwał sir Johna Morlanda o bezprawne polowanie w jego własnym lesie. Ta sprawa kosztowała mnie dwieście funtów, ale ją wygrałem, bo na podstawie starych akt dowiodłem, iż ta część lasu należy do włościan. Muszę pana objaśnić, że nie byłem wcale interesowany. Działam zawsze dla dobra publicznego. Ot, i druga sprawa nie obchodzi mnie osobiście, a jednak wykryłem rzecz bardzo ważną.

Przed chwilą myślałem: pod jakim by pozorem wymknąć się od dziwaka; teraz zaczynał mnie zaciekawiać, ale znając jego przekorną naturę, wiedziałem, że nic mi nie powie, jeśli się zdradzę z ciekawością.

– Chodzi zapewne o jaki nowy proces? – rzekłem obojętnie.

– Ho, ho! mój chłopcze, źle się domyślasz. Słyszałeś zapewne o zbiegu, ukrywającym się na bagnie?

Drgnąłem mimo woli.

– Czyżbyś pan znał jego kryjówkę? – zagadnąłem.

– Nie mógłbym jej oznaczyć dokładnie, ale moje wskazówki oddałyby usługę policji. Czy nie przychodziło panu na myśl, iż jedynym sposobem schwytania tego łotra jest wyśledzić, skąd i gdzie otrzymuje żywność; po takim tropie najłatwiej dojść do jego kryjówki.

Dowodzenie było bardzo logiczne.

– Bez wątpienia – odparłem – ale skąd pan wie, że on kryje się na bagnie?

– Wiem, bo na własne oczy widziałem tego, który mu nosi prowianty.

Zaniepokoiłem się o Barrymore'a. Niebezpiecznie było dostać się na pastwę przekornego starca. Jego następne słowa zdjęły mi kamień z serca.

– Zdziwi się pan, słysząc, że dostarcza mu żywności dziecko – rzekł. – Widuję małego chłopaka przez mój teleskop, umieszczony na dachu. Idzie zawsze jedną i tą samą ścieżką, o jednej i tej samej godzinie. A gdzieżby chodził, i po co, jeśli nie dla prowiantowania więźnia?

Dzięki Bogu! Frankland był na fałszywym tropie. Udawałem, że ta wiadomość jest mi zupełnie obojętna.

Już Barrymore mówił mi, że nieznajomego obsługuje chłopak. A więc Frankland odkrył ślad tajemniczej postaci, nie zaś Seldona. Jeżeli potrafię wydobyć z niego więcej faktów, oszczędzi mi to czasu i trudu. Niedowiarstwo mogło jedynie skłonić Franklanda do udzielenia mi bliższych informacji.

Widząc, że nie przywiązuję wagi do jego słów, zaperzył się, poczerwieniał jeszcze bardziej i spojrzał na mnie złośliwie.

– Więc pan wątpi? – zawołał. – Spojrzyj pan przed siebie. Widzisz skałę, zwaną Black-Tor? Sterczy na nagim pagórku, wśród dzikiej, kamienistej płaszczyzny. Pan sądzi, że ten chłopak jest pastuchem? Pozwól sobie powiedzieć, że to przypuszczenie jest niedorzeczne. Nie ma tam ani źdźbła trawy, więc cóż by skubała trzoda, a bez trzody nie ma pastucha.

Odpowiedziałem pokornie, że uznaję nietrafność mojej hipotezy. Rozbroiło go to, skłaniając do dalszych wynurzeń.

– Wierzaj mi pan, że zanim wyrażę mój sąd, staram się go oprzeć na pewnych danych. Widuję chłopaka z zawiniątkiem codziennie, a czasem dwa razy na dzień. Poczekaj pan chwilkę. Jeżeli mnie oczy nie mylą, coś porusza się na górze…

Od danego miejsca dzieliło nas kilka mil, lecz mogłem wyraźnie dojrzeć czarny punkcik.

– Chodź pan, chodź – zawołał Frankland, biegnąc na górę. – Zobaczysz pan na własne oczy i przekonasz się, że na wiatr nie mówię.

Na dachu ustawiony był olbrzymi teleskop. Frankland spojrzał przez niego i krzyknął z radości:

– Śpiesz się, doktorze, bo przejdzie na drugą stronę góry!…

Istotnie ujrzałem malca, niosącego zawiniątko na plecach. Wspinał się pod górę powoli. Gdy doszedł do szczytu, ujrzałem wyraźnie jego drobną postać na tle nieba. Rozejrzał się dokoła, jak gdyby obawiał się pogoni, następnie spuścił się drugim stokiem.

– No i cóż? Mam rację? – zagadnął Frankland.

– Tak, widziałem chłopca na własne oczy; z jego zachowania się można poznać, że spełnia jakąś misję potajemną.

– A jaką, łatwo się domyśleć… Ale nie pisnę słówka przed policją i pana proszę o sekret. Ani słowa, pamiętaj!..

– Jeżeli panu na tym zależy…

– Tak, chcę im zrobić na złość. Postąpili ze mną nikczemnie w sprawie przeciw włościanom. Nie myślę dopomagać konstablom. Pan już odchodzi?… Nie puszczę! Musimy „oblać” to odkrycie.

Nie dałem się jednak uprosić i potrafiłem go odwieść od zamiaru towarzyszenia mi do Baskerville-Hall. Trzymałem się gościńca, dopóki mógł mnie widzieć, następnie skręciłem w bok i dążyłem w stronę góry, po której przeszedł chłopak.

Wszystko mi sprzyjało; postanawiałem skorzystać z okoliczności i dziś jeszcze tę tajemnicę wykryć.

Słońce już było na zachodzie, gdym doszedł do szczytu góry. Cała równina była pogrążona w ciszy grobowej. Nie było nigdzie chłopca. Rozglądając się dokoła wśród rozrzuconych kamieni, dojrzałem trzy, tak ułożone, że mogły służyć za kryjówkę. Serce zabiło we mnie żywiej. Tu musiał przebywać nieznajomy. Zbliżywszy się, spostrzegłem dwa kamienie, stojące prostopadle; jeden leżał na nich poziomo. Wszedłem do tej skalistej nory, a przyznaję, że z pewną obawą. Miejsce było puste, ale były w nim ślady, że zamieszkiwała je ludzka istota. Na płaskim, wydrążonym kamieniu, który zapewne służył przedhistorycznemu człowiekowi za łoże, była kołdra, zawinięta w pled, na ziemi pozostał jeszcze popiół od zagaszonego ogniska, obok były rondelki i blaszana konewka z wodą, w drugim rogu dostrzegłem butelkę z ginem. Pośrodku był płaski kamień, w rodzaju stołu; leżało na nim zawiniątko – to samo zapewne, które przez teleskop widziałem na plecach chłopaka. Rozwiązałem je – był tam bochenek chleba, wędzony ozór i dwa słoiki owocowych konserw. Pod prowiantami leżał kawałek papieru. Wziąłem go do rąk i w świetle zapałki odczytałem te słowa, skreślone ołówkiem ręką niewprawną:

– „Dr. Watson pojechał do Coombe-Tracey”.

Przez chwilę stałem z kartką w ręku, nie rozumiejąc, co znaczy to uwiadomienie. A więc śledzono nie sir Henryka, lecz mnie… Tajemniczy nieznajomy, nie mogąc sam mnie tropić, polecił to owemu chłopcu. Ten donosił mu zapewne o każdym moim kroku.

9jałmużnik (daw.) – duchowny a. urzędnik, rozdający jałmużnę w imieniu władcy. [przypis edytorski]
10groom (ang.) – stajenny, parobek. [przypis edytorski]