Kostenlos

Pies Baskerville'ów

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XIII. Zastawianie sieci

Sir Henryk był bardziej rad, niż zdziwiony widokiem Holmesa; spodziewał się bowiem, że ostatnie wypadki skłonią go do przybycia. Nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego mój przyjaciel nie wziął z sobą żadnych bagaży. Zaopatrzyliśmy go we wszystko, czego potrzebował, a następnie, przy sutej wieczerzy, opowiedzieliśmy baronetowi naszą przygodę, z opuszczeniem pewnych szczegółów.

Ale wpierw czekał mnie przykry obowiązek uwiadomienia Barrymore'ów o śmierci Seldona. Dla męża było to poniekąd dobrą nowiną, ale żona na tę wieść rozpłakała się rzewnie. W oczach wszystkich ów zbrodniarz był potworem i wyrzutkiem społeczeństwa; ona widziała w nim zawsze chłopaka z jasnymi kędziorami, którego nosiła na ręku i kochała jak własne dziecko.

Nie ma tak złego mężczyzny, po którym by nie płakała kobieta…

– Po wyjściu Watsona – mówił baronet – snułem się z kąta w kąt, wierny mojej obietnicy: nie zapuszczania się samemu na bagno po zachodzie słońca. Teraz jednak żałuję, że nie przyjąłem zaprosin Stapletona, który do mnie pisał nad wieczorem. Gdybym był poszedł, spędziłbym wieczór weselej.

– Nie wątpię o tym – rzekł Holmes. – Ale, prawda, zapomniałem panu powiedzieć, żeśmy go już opłakali. Byliśmy pewni, że to pan umarł.

Sir Henryk spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Ten biedak był ubrany od stóp do głowy w pańską odzież. Obawiam się, że Barrymore, który mu jej dostarczył, będzie miał zatarg z policją…

– Wątpię. Nie było żadnych znaków.

– To szczęśliwie dla niego, a nawet i dla nas, gdyż i pan nie jest bez zarzutu w tej sprawie. Pociągano by pana do odpowiedzialności za to, że znając kryjówkę zbiegłego więźnia, nie uwiadomiłeś o niej policji… Jako sumienny detektyw, powinienem nawet aresztować pana i całą służbę pałacową…

– Zanim pan spełni ten obowiązek – mówił baronet żartobliwie – może się dowiem, jak stoi nasza sprawa? Czyś pan jej zawiłości rozplątał? My z Watsonem tyle wiemy dziś, co na początku.

– Mam nadzieję, że zdołam wyświetlić tajemnicę. Sprawa istotnie bardzo skomplikowana, dużo w niej punktów ciemnych, ale spodziewam się rzucić na nie światło.

– My tutaj z Watsonem stwierdziliśmy tylko jeden fakt: szczekanie psa na bagnie. Słyszeliśmy je wyraźnie, więc to nie legenda ani przesądy. Gdybyś pan zdołał schwytać tego psa, byłbyś najpierwszym detektywem na świecie.

– Mam nadzieję, że go schwytam i nałożę mu kaganiec, ale potrzebuję pańskiej pomocy.

– Rozporządzaj pan mną do woli. Zrobię, co pan zechcesz.

– A więc poproszę pana, abyś słuchał mnie ślepo.

– I owszem.

– Jeżeli pan zastosujesz się do moich wskazówek i poleceń, nie pytając o ich przyczynę, to uda mi się może rozwikłać tajemnicę. Nie wątpię…

Urwał nagle i zapatrzył się w jeden punkt nad moją głową. Światło padało na jego twarz nieruchomą, jakby wykutą z kamienia.

– Co pan tam widzisz? – zawołał sir Henryk.

Patrząc na Sherlocka, spostrzegłem, że tłumi wewnętrzne wzburzenie. Rysy jego były chłodne, jak zwykle, w oczach jednak płonął dziwny ogień.

– To był zachwyt znawcy… – rzekł po chwili, wskazując rząd portretów, wiszących na przeciwległej, ścianie. – Watson nie wierzy mojemu znawstwu, ale to przez zazdrość, gdyż nasze poglądy na sztukę są niezgodne. Według mnie, ta galeria portretów jest wspaniała.

– Miło mi to słyszeć – odrzekł sir Henryk, patrząc na mego przyjaciela ze zdziwieniem. – Na malarstwie nie znam się: wolę ładnego konia niż cenny obraz. Nie sądziłem, że pan masz czas oddawać się takim zamiłowaniom…

– Nie mogę być obojętny na arcydzieła, gdy je mam przed oczyma – odparł Holmes. – Mógłbym się założyć, że ta dama w niebieskiej atłasowej sukni i ten sędziwy mąż w peruce wyszli z pod pędzla Reynoldsa12. Wszak to wszystko portrety rodzinne?

– Tak, wszystkie.

– Czy pan zna imiona i daty?

– Barrymore próbował wtajemniczyć mnie w rodowody i zdaje mi się, żem zapamiętał jego wykład.

– Któż jest ów gentleman z teleskopem w ręku?

– To admirał Baskerville; służył w Indiach Zachodnich pod Rodneyem. A ten w niebieskim fraku, to sir William Baskerville, który był przewodniczącym w izbie gmin za czasów Pitta.

– A ów jeździec, naprzeciwko mnie, w aksamitnym spencerze?

– O! ten wart, aby o nim powiedzieć słów parę. On jest sprawcą nieszczęść naszej rodziny. To właśnie krwawy Hugon, który wypuścił sforę psów na tę nieszczęśliwą dziewczynę…

Spojrzałem na portret z wielkim zaciekawieniem.

– Nigdy bym się nie domyślił, że to on – rzekł Holmes. – Twarz łagodna, spokojna, tylko w oczach… płomienie. Wyobrażałem go sobie tęższym i groźniejszym.

– Nie ma wątpliwości, że to on. Na odwrotnej stronie płótna jest imię i data – rok 1647.

Mój przyjaciel umilkł, ale nie odrywał oczu od portretu. Dopiero po naszym rozejściu się na spoczynek dowiedziałem się, dlaczego to płótno budzi w nim tak żywe zaciekawienie.

Zaprowadził mnie znowu do jadalni ze świecą w ręku i przysunął ją do portretu.

– Co cię uderza? – zapytał.

Ogarnąłem wzrokiem duży kapelusz z piórami, złociste loki i koronkowy kołnierz; wpatrywałem się w rysy chłodne, surowe. Nie było w nich namiętności, lecz niezłomna, okrutna wola; tryskała ona z oczu stalowych, zdradzały ją usta wąskie, zaciśnięte.

– Czy ten portret przypomina ci kogo ze znajomych? – pytał Holmes.

– Z dolnej części twarzy trochę podobny do sir Henryka.

– Istotnie. Ale poczekaj.

Wskoczył na krzesło, i trzymając świecę w lewej ręce, prawą osłonił szeroki kapelusz i włosy.

– Chryste Panie! – zawołałem.

Z ram obrazu wyłoniła się twarz Stapletona…

– Ha! spostrzegłeś wreszcie! – rzekł Holmes. – Moje oczy są przyzwyczajone do badania samych twarzy, bez akcesorii toaletowych. Pierwszą zaletą detektywa jest poznawać ludzi pod przebraniem.

– Ależ to nadzwyczajne! – mówiłem, nie mogąc ochłonąć z podziwu. – Ten obraz mógłby być jego portretem!

– Tak, to fizyczny dowód atawizmu i moralnego podobieństwa. Studia nad portretami rodzinnymi mogą nas przejąć wiarą w wędrówkę dusz. Ten człowiek jest z rodu Baskerville'ów, to nie ulega wątpliwości.

– I dlatego dybie na sukcesję…

– Naturalnie. Portret wypełnił lukę w moich poszukiwaniach. Trzymamy go. Watson! gotów jestem założyć się, że jutro wpadnie w moje sieci tak, jak motyle, za którymi sam się ugania. Wezmę go na szpilkę i dołączę do mojej kolekcji zbrodniarzy.

Wybuchnął śmiechem, co mu się rzadko zdarzało.

Nazajutrz wstałem bardzo wcześnie, ale Holmes już mnie wyprzedził. Był ubrany do wyjścia.

– Mamy cały dzień swobodny – mówił, zacierając ręce z radości. – Sieci już zastawione, braknie tylko motyla.

– Czy już wychodziłeś?

– Wysłałem do Princetown wiadomość o śmierci Seldona. Mam nadzieję, że nikt z was nie będzie niepokojony w tej sprawie. Porozumiałem się już także z wiernym Cartwrightem; krążył około mojej nory, jak pies nad grobem swego pana. Musiałem go uspokoić, że jestem zdrów i cały.

– Cóż dalej?

– Przywitamy sir Henryka. Ha! oto i on!

– Dzień dobry, Holmes – rzekł baronet, wchodząc do jadalni. – Wyglądasz na dowódcę, naradzającego się z szefem swego sztabu przed bitwą.

– Bo też tak jest. Watson otrzymuje rozkazy.

– I ja gotów jestem ich wysłuchać.

– Wszak Stapleton zaprosił pana dzisiaj na obiad?

– Spodziewam się, że i panowie pójdziecie ze mną. Oni są bardzo gościnni i ręczę, że przyjmą was z otwartymi rękoma.

– Obaj z Watsonem musimy jechać do Londynu.

– Do Londynu?

– Tak; nasza obecność jest potrzebniejsza tam, niż tutaj.

– Miałem nadzieję – oświadczył baronet – że nie opuścicie mnie, dopóki ta sprawa się nie wyświetli. Co ja tu będę robił sam na tym pustkowiu?

– Kochany panie, musisz zaufać mi ślepo i zrobić to, co powiem. Oświadczysz pan Stapletonom, że mieliśmy wielką ochotę panu towarzyszyć, lecz że ważne interesy powołały nas do Londynu. Spodziewamy się wrócić niebawem. Czy pan zechce powtórzyć im to dosłownie?

– Jeżeli panu na tym zależy.

Widziałem, że baronet jest niezadowolony z naszego wyjazdu i że ma do nas żal, iż go opuszczamy.

– Kiedy chcecie jechać? – spytał chłodno.

– Zaraz po pierwszym śniadaniu. Wstąpimy do Coombe-Tracey. Watson pozostawia tutaj kuferek, jako dowód, że wróci niebawem. Napisz kilka słów do Stapletona, przepraszając go, że nie możesz korzystać z jego zaprosin.

– Mam ochotę jechać z wami – rzekł baronet. – Co mnie tu wiąże?

– Dałeś mi pan słowo, że zastosujesz się do moich poleceń, a ja powiadam panu, abyś został.

– Ha! w takim razie zostanę.

– Jeszcze słówko. Do Merripit-House pojedziesz pan amerykanem13. Odeślesz zaraz konie i oświadczysz, że zamierzasz powrócić pieszo.

– Mam iść przez bagno?

– Tak.

– Ależ to sprzeciwia się pańskim poprzednim zaleceniom! Ostrzegaliście mnie obaj, abym po zachodzie słońca nie wychodził na bagno ani na łąkę.

 

– Tym razem możesz pan iść bezpiecznie. Gdybym nie ufał pańskiej odwadze i zimnej krwi, nie dawałbym panu takiej rady. Wierzaj mi pan, że to jest niezbędne.

– A więc dobrze.

– Ale jeśli panu życie miłe, nie zbaczaj z drogi; musisz iść prosto ścieżką, wiodącą z Merripit-House do Grimpen-Road.

– Dobrze, zapamiętam.

– Chciałbym wyruszyć stąd zaraz po śniadaniu, aby stanąć w Londynie przed wieczorem.

Byłem zdziwiony takim programem; choć poprzedniego dnia Holmes wspominał Stapletonowi, że jedzie nazajutrz do miasta, nie sądziłem jednak, że mnie zabierze ze sobą i nie mogłem zrozumieć, dlaczego w najważniejszej chwili schodzi ze stanowiska. Milczałem wszelako, wiedząc, że trzeba go słuchać biernie.

Pożegnaliśmy naszego przyjaciela i w parę godzin potem byliśmy na dworcu w Coombe-Tracey. Konie zostały odesłane do domu. Na platformie stał niewielki chłopczyna.

– Co pan rozkaże? – zapytał Holmesa.

– Pojedziesz tym pociągiem do Londynu. Zaraz po przybyciu zatelegrafujesz do sir Henryka Baskerville w moim imieniu, prosząc go, aby kazał poszukać papierośnicy, którą zostawiłem u niego, i odesłał ją na Baker-Street.

– Słucham pana.

– Zapytaj na stacji, czy nie ma listu do mnie.

Chłopak wrócił z telegramem. Holmes podał mi go. Przeczytałem, co następuje:

„Depesza otrzymana. Przybywam z niepodpisanym rozkazem. Będę o g. 5 m. 40. Lestrade.”

– To odpowiedź na mój telegram, wyprawiony dziś rano. Będziemy potrzebowali jego pomocy. Człowiek sprytny i odważny. A teraz, Watson, sądzę, że nic nam nie pozostaje, jak odwiedzić twoją znajomą, panią Laurę Lyons.

Zaczynałem pojmować plan kampanii. Holmes za pośrednictwem baroneta chciał przekonać Stapletonów, żeśmy wyjechali istotnie, a my tymczasem zjawimy się w chwili grożącego niebezpieczeństwa.

Ów telegram z Londynu, o którym sir Henryk wspomni zapewne, rozwieje podejrzenia naturalisty.

Sieci były już zastawione.

Pani Laura Lyons znajdowała się w swoim biurze. Sherlock Holmes przystąpił do rzeczy wprost ze szczerością, która ją wprowadziła w zakłopotanie.

– Badam okoliczności, towarzyszące śmierci sir Karola Baskerville'a – oświadczył. – Mój przyjaciel, doktor Watson, uwiadomił mnie o treści swojej rozmowy z panią, wiem także to, coś pani zamilczała…

– Cóżem zamilczała?

– Wyznałaś pani, że sir Karol na jej prośbę miał znajdować się o dziesiątej przy furtce – wiemy, że o tej godzinie śmierć go spotkała. Nie wyjaśniłaś pani: jaki stosunek zachodzi pomiędzy tymi dwoma faktami.

– Nie są w żadnym stosunku do siebie.

– Byłby to dziwny zbieg okoliczności. Sądzę jednak, że zdołamy wykazać związek pomiędzy jednym faktem a drugim. Chcę być z panią zupełnie szczery. Poczytujemy ten „wypadek” za morderstwo; podejrzanym jest nie tylko przyjaciel pani, mr Stapleton, lecz i jego żona…

Mrs Lyons zerwała się na równe nogi.

– Jego żona?… – krzyknęła.

– Tak. Rzecz wyszła na jaw. Osoba, która dotychczas uchodziła za jego siostrę, jest właściwie jego żoną…

Pani Lyons usiadła znowu, jej palce ściskały poręcz fotela z taką siłą, że aż paznokcie zbielały.

– Jego żona! – szeptała. – Jego żona! Więc on jest żonaty!…

Sherlock Holmes rozłożył ręce, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie ma na to rady.

– Chcę mieć dowód. Jeśli pan potrafisz stwierdzić te słowa faktami… – Nie dokończyła, głos zamarł w jej piersi.

– Przybyłem, uzbrojony w dowody, wiedząc, że ich pani zażąda – oświadczył Holmes, wyjmując paczkę papierów z kieszeni. – Oto fotografia małżonków, zrobiona przed kilku laty w Yorku. Zapisani są w księgach zakładu fotograficznego jako „państwo Vandeleur”, ale łatwo poznać i ją, i jego. Dalej – trzy rysopisy małżonków Vandeleur; mąż w owym czasie był kierownikiem szkoły prywatnej w St-Oliver. Rysopisy zostały nadesłane przez osoby wiarygodne. Odczytaj je pani, a przekonasz się, czy odpowiadają wyglądowi pana Stapleton i jego domniemanej siostry.

Przebiegła okiem listy i pogrążyła się w milczeniu. Skostniała jakby z bólu.

– Panie Holmes – rzekła wreszcie – ten człowiek obiecywał, że mnie poślubi, jeśli uzyskam rozwód. Okłamał mnie, zdradził. Wyobrażałam sobie, że on działa dla mnie – teraz widzę, że byłam tylko narzędziem w jego ręku. Nie potrzebuję dochowywać mu tajemnicy, skoro on nie dochował mi wiary!… Nie myślę go osłaniać przed skutkami jego niecnych czynów. Pytaj mnie pan, o co tylko chcesz – nic nie zataję. Przysięgam panu, iż pisząc ten list, nie wiedziałam, że narażam na niebezpieczeństwo sir Karola, który był dla mnie lepszy od rodzonego ojca.

– Wierzę pani święcie – odparł Sherlock Holmes. – Opowiadanie byłoby dla pani bardzo przykre, więc może lepiej ja powiem, jak się rzeczy miały, a pani będzie prostowała niedokładności lub omyłki. Wszak Stapleton radził pani napisać ten list?

– Podyktował mi go.

– Przypuszczam, że skłonił panią, dowodząc, że sir Karol chętnie poniesie wydatki na rozwód.

– Nie inaczej.

– A gdy pani list posłałaś, odradził jej przybyć na miejsce umówione.

– Mówił, że mu ambicja nie pozwala, aby człowiek obcy łożył na taki cel, i że choć sam jest niezamożny, poświęci ostatni grosz na usunięcie przeszkód, zagradzających nam drogę do szczęścia.

– A potem wyczytałaś pani wiadomość o śmierci w gazecie miejscowej?

– Tak.

– Następnie kazał pani przysiąc, że nie wspomnisz nikomu o swym liście do sir Karola?

– Mówił, że śmierć jest tajemniczą i że mogliby mnie podejrzewać o zabójstwo. Wystraszył mnie takim argumentem i zmusił do milczenia.

– A czy pani miałaś jakie wątpliwości?

Milczała długo, wreszcie rzekła:

– Być może, bo go znam. Ale gdyby dochował mi wiary, nie zdradziłabym go nigdy.

– Bądź co bądź, wyszłaś pani z tej sprawy obronną ręką – przekładał jej Holmes. – Miałaś go pani w swej mocy, a jednak żyjesz. Przez kilka miesięcy szłaś skrajem przepaści. A teraz pożegnamy panią. Do widzenia niebawem!

*

– Nasza sprawa zaczyna się zaokrąglać – mówił Holmes, gdy w parę minut potem staliśmy na dworcu, oczekując londyńskiego pociągu. – Jest to najdziwniejsza zbrodnia, jaka się zdarzyła w naszym stuleciu. Badacze kryminologii pamiętają podobny wypadek w roku 1866 w Grodnie, a drugi w północnej Karolinie w roku 1878, ale obecny fakt ma swoje odrębności. I teraz nawet, po wykryciu szczegółów, nie wiem jeszcze, w jaki sposób Stapleton przyczynił się do śmierci sir Karola. Mam jednak nadzieję, że to się wyświetli przed północą.

Kurier londyński wbiegł na peron z sykiem i gwizdem. Z wagonu pierwszej klasy wyskoczył mężczyzna krępy, o twarzy wesołej. Powitał Holmesa z takim uszanowaniem, jak oficer głównodowodzącego armią.

– Czy jest co nowego? – spytał.

– Zdaje się, że obecna sprawa narobi hałasu – odparł mój przyjaciel, zacierając ręce. – Mamy dwie godziny wolne. Trzeba zjeść obiad i nabrać sił do działania. Po obiedzie przejdziemy się po łące; świeże powietrze wyruguje z twoich płuc nagromadzoną w nich mgłę londyńską. Wszak jesteś tu po raz pierwszy? Mam nadzieję, że nie zapomnisz tych odwiedzin…

XIV. Pies Baskerville'ów

Jedną z wad Sherlocka Holmesa – jeśli można to nazwać wadą – jest skrytość. Nie zwykł wyjawiać swoich planów nikomu, aż do ostatniej chwili. Jest to wynikiem jego natury despotycznej i samodzielnej, ale i próżności po trosze. Lubi wprowadzać w zdumienie i zachwyt nad swym geniuszem wywiadowczym. Zresztą ta skrytość płynie może i z ostrożności, która nie pozwala mu wypowiadać się przed nikim. Bądź co bądź, jest to przykre dla otoczenia.

Niecierpliwiło mnie to często, ale nigdy do tego stopnia, jak owego wieczora. Czekało nas zadanie trudne i niebezpieczne, mieliśmy działać wspólnie, a jednak Holmes nie wyznaczał nam roli. Mówiliśmy o przedmiotach pobocznych, nie mających nic wspólnego ze sprawą.

Mój przyjaciel wynajął na dworcu dorożkę i kazał się wieźć do Baskerville-Hall. Wysiedliśmy przy bramie. Zapłacił dorożkarzowi i odprawił go do Coombe-Tracey, po czym kazał nam iść ze sobą w stronę Merripit-House.

– Czy masz broń? – zapytał Lestrada.

– Nie rozstaję się z rewolwerem – odparł detektyw. – We dnie jest jak przylepiony do kieszeni moich spodni, a w nocy – do mojej poduszki.

– To dobrze. Mój przyjaciel i ja jesteśmy w zbrojnym pogotowiu.

– Cóż pan rozkażesz?

– Czekać.

– Ha! nie jest to miła robota, zwłaszcza wśród takiego otoczenia. Cóż za pustkowie!… – mówił Lestrade, oglądając się dokoła.

– Widzisz te światełka w oddali? To Merripit-House, cel naszej wycieczki. Teraz musimy iść na palcach i mówić szeptem.

O dwieście jardów przed domem Sherlock kazał nam stanąć.

– Poczekamy tutaj – szepnął. – Te kamienie na prawo stanowią wyborną osłonę. Zaczaisz się za nimi, Lestrade. Wszak byłeś w tym domu, Watson? Rozkład mieszkania jest ci znany. Widzisz okno oświetlone?

– To od kuchni.

– A tamto, po drugiej stronie?

– To od jadalnego pokoju.

– Proszę cię, zakradnij się pod te okna i zobacz, co oni tam robią, ale na miłość Boską, ostrożnie, żeby nie zmiarkowali, że są śledzeni.

Stąpałem powoli, na palcach; zgięty wpół, doszedłem do miejsca, skąd było widać okno jadalni.

Przy okrągłym stole siedziało dwóch mężczyzn: sir Henryk i Stapleton.

Byli zwróceni do mnie profilem. Obaj palili cygara i popijali kawę. Przed nimi stała butelka z winem. Stapleton rozprawiał żywo, baronet był blady i roztargniony. Może trapiła go myśl o samotnym powrocie przez to fatalne trzęsawisko.

Po chwili Stapleton wstał i wyszedł z pokoju. Sir Henryk wypił haust kawy i zaciągnął się dymem cygara. Usłyszałem skrzypnięcie drzwi i chrzęst żwiru; ktoś szedł po drugiej stronie muru. Wyjrzałem ostrożnie i zobaczyłem naturalistę. Stąpał powoli, zakradał się jakby, wreszcie stanął u drzwi bocznej oficyny. Klucz zazgrzytał w zamku, po chwili doszedł mnie dziwny odgłos niby warczenie. Stapleton zabawił parę minut i wrócił do domu. Widziałem, jak wszedł do pokoju, w którym pozostawił był sir Henryka.

Wróciłem do moich towarzyszów aby zdać raport Holmesowi.

– A więc powiadasz, że dama jest nieobecna? – pytał, wysłuchawszy mnie do końca.

– Nie ma jej w jadalnym pokoju.

– We wszystkich innych pokojach ciemno? Gdzie się ukrywa?…

Nad trzęsawiskiem unosiły się białe opary; księżyc, świecący jasno na niebie, nie zdołał ich rozproszyć. Cała okolica wydawała się posypana śniegiem.

– Przeklęta mgła! – mruczał Holmes. – Ogarnie nas niebawem, a wtedy wszystko stracone. To jedno może mi szyki pomieszać. Ale mam nadzieję, że nie będziemy długo czekali. Dziesiąta. Sir Henryk wyjdzie lada chwila. Ta mgła stanowi o jego życiu…

Noc była jasna; poza obrębem oparów widać było Merripit-House. Tylko dwa okna były oświetlone. Wtem światło zgasło w kuchni; pozostało tylko w pokoju jadalnym, w którym morderca i jego ofiara siedzieli przy kieliszkach i cygarach. A tymczasem mgła spowijała coraz szerszą przestrzeń, muskała już dom Stapletona. Zniknął w niej mur na drugim końcu ogrodu, czubki drzew wynurzały się jeszcze spoza oparów. Holmes przestępował z nogi na nogę. Był zaniepokojony.

– Jeżeli nie wyjdzie za kwadrans, cała robota na nic. Za pół godziny nie będziemy mogli dojrzeć rąk własnych…

Uklęknął i przyłożył ucho do ziemi.

– Dzięki Bogu! słyszę jego kroki… – szepnął.

Rozległo się miarowe stąpanie. Kroki stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze, dochodziły do nas przez mgłę, jak przez zasłonę, i oto nagle pojawił się ten, na którego czekaliśmy.

Przeszedł ścieżką obok nas i podążył dalej, a idąc, oglądał się na prawo i lewo, z widocznym niepokojem.

– Pst! – szepnął Holmes. – Baczność!

Mgła była już o pięćdziesiąt yardów przed nami. Wytężyliśmy wzrok, czując, że wyłoni się z niej coś strasznego. Spojrzałem na Holmesa. Był blady, wpatrywał się w jeden punkt, usta mu drgały. W chwili tej Lestrade krzyknął i padł twarzą do ziemi. Zerwałem się, nie wypuszczając pistoletu z garści, choć krew zamarła mi w żyłach na widok strasznego zjawiska, które wyskoczyło zza mgły…

Był to pies olbrzymi, czarny jak węgiel, ale nie pies zwyczajny. Jego rozwarta paszcza siała ogniem, z oczu sypały się iskry, cały pysk był jakby w płomieniach. Najstraszniejsza zmora nie mogła być straszniejszą od tego piekielnego zwierza, wyłaniającego się ku nam z ciemności.

Dziki zwierz biegł śladami naszego przyjaciela w podskokach…

Byliśmy tak przerażeni tym zjawiskiem, że nie wystrzeliliśmy w porę. Pies przebiegł mimo nas. Holmes i ja daliśmy ognia równocześnie; zwierzę, ugodzone widocznie, jęknęło przeraźliwie, lecz nie zatrzymało się w swym szalonym pościgu.

Sir Henryk, który już był daleko, obejrzał się; widziałem w blasku księżyca, że stanął przerażony i podniósł ręce do góry.

 

Jęk psa rozproszył nasze przesądne obawy. Jeśli kula raniła zwierzę, a więc było nie widmem, lecz rzeczywistością – mogliśmy je zabić.

W życiu moim nie widziałem nikogo, pędzącego tak szybko, jak Holmes owej nocy. Biegłem za nim, ale mnie wyprzedził. Słyszeliśmy przed sobą warczenie psa i wołanie o pomoc sir Henryka. Nadbiegłem w chwili, gdy rozjuszone zwierzę rzuciło się na swą ofiarę, powaliło ją na ziemię i wyszczerzało zęby. Z dzikiem wyciem i jękiem bólu dogorywający pies zwalił się na baroneta.

Skoczyłem naprzód i przyłożyłem psu pistolet do łba, ale wystrzał był zbyteczny. Czworonożny prześladowca rodu Baskerville'ów już nie żył…

Nachyliliśmy się nad sir Henrykiem. Mój przyjaciel odetchnął swobodniej, widząc, że nasza pomoc przyszła w porę. Lestrade wlał baronetowi do ust parę kropel wódki. Sir Henryk spojrzał na nas przerażonymi oczyma.

– Co to? – szepnął. – Co to takiego?…

– Zabiliśmy złego ducha rodu Baskerville'ów. Już nie ożyje!… – zawołał Holmes.

U stóp naszych leżało olbrzymie psisko wielkości młodej lwicy; był to mieszaniec wyżła i brytana. Zagasłe oczy świeciły jeszcze, zakrwawiony pysk ział ogniem.

Powiodłem ręką po łbie kudłatym – moje palce zabłysły w ciemności…

– Fosfor! – rzekłem.

– Szatański pomysł! – mówił Holmes, nachylając się nad martwym zwierzem. – Przepraszam cię najmocniej, sir Henryku, że musiałem cię narazić na taki przestrach. Domyślałem się, że wypuszczą psa, ale nie sądziłem, że go wpierw posmarują siarką, aby wydawał się piekielnym potworem…

– Ocaliłeś mi pan życie!

– Wystawiając je na niebezpieczeństwo. Czy możesz pan wstać o własnej sile?

– Dajcie mi jeszcze wódki. Tak! A teraz podtrzymajcie mnie chwilkę, bo jeszcze drżą mi nogi. Co pan teraz rozkaże?

– Przede wszystkim musisz pan odpocząć. Jeżeli poczekasz tu na nas, odprowadzimy pana do domu.

Sir Henryk był jeszcze blady i nie mógł utrzymać się na nogach. Posadziliśmy go na kamieniu.

– A teraz do dzieła – mówił Holmes. – Każda chwila jest droga. Mamy już dowód zbrodni, chodzi jeszcze o schwytanie zbrodniarza.

Zostawiliśmy sir Henryka i podążyliśmy ku domowi Stapletona.

– Słyszał wystrzały i domyślił się, że jego „sztuka” wyszła na jaw. Nie zastaniemy go już – mówił Holmes.

– Kto wie: gęsta mgła stłumiła zapewne huk rewolweru, a zresztą przestrzeń dość znaczna; mógł nie słyszeć.

– Sądzisz, że czekał na rezultat w domu? To go nie znasz. Ręczę, że wyszedł za psem, aby go przywołać po skończonej „robocie”. Gotów bym się założyć, że go nie ma w Merripit-House. Swoją drogą, przetrząśniemy dom od strychu do piwnic.

Frontowe drzwi były otwarte; weszliśmy, ku zdziwieniu starego sługi, który stał w sieni. Z wyjątkiem jadalni, wszędzie panowały ciemności, ale Holmes wziął ze stołu lampę i chodził z nią od pokoju do pokoju. Nie było nigdzie Stapletona.

Jeden z pokojów na górze był zamknięty na klucz.

– Ktoś tam jest! – zawołał Lestrade. – Słychać oddech. Proszę drzwi otworzyć!

Odpowiedział nam jęk, Holmes uderzył pięścią w klamkę; wyskoczyła, drzwi stanęły otworem. Wbiegliśmy do pokoju z pistoletami w garści.

Nie było w nim Stapletona. Oczom naszym przedstawił się dziwny i niespodziany widok.

Pokój był rodzajem muzeum; w gablotach i na ścianach były rozpięte rzadkie okazy motyli. Pośrodku pokoju był słup, postawiony tu zapewne dla podtrzymania starej belki, grożącej zawaleniem. Do tego słupa uwiązana była postać ludzka; w pierwszej chwili nie mogliśmy poznać: czy to mężczyzna, czy kobieta. Jeden ręcznik ściskał jej gardło i okręcony był naokoło słupa, drugi zakrywał dolną część twarzy. Cała postać była spowita w prześcieradło.

W mgnieniu oka rozerwaliśmy pęta; na ziemi u stóp naszych leżała pani Stapleton. Gardło miała sine i ślady paznokci na twarzy i ciele.

– Nędznik!… – zawołał Holmes z oburzeniem. – Dawaj no tu flaszkę z wódką – rzekł do Lestrada. – Trzeba ją posadzić na krześle i rozcierać.

Otworzyła oczy.

– Co się z nim stało? – szepnęła. – Czy uciekł?

– Nie umknie tak łatwo.

– Ja mówię nie o nim, ale o sir Henryku. Czy ocalony?

– Tak.

– A pies?

– Nie żyje.

Odetchnęła swobodniej.

– Dzięki Bogu! Widzicie, panowie, jak ten łotr obszedł się ze mną!…

Wysunęła ręce z rękawów – były okryte sińcami.

– Ale to najmniejsza – ciągnęła dalej. – On zdeptał moją duszę, poniżył ją… Wszystko znosiłam, osamotnienie, poniewierkę, dopóki mogłam wierzyć w jego miłość; ale i tu spotkał mnie zawód…

Wybuchła płaczem.

– Nie masz pani powodu go oszczędzać – rzekł Holmes. – Powiedz nam, gdzie się ukrywa? Jeśli mu pomagałaś w złym, dopomóż nam złe powetować.

– Jedno jest tylko miejsce, w którym mógł się schronić: dawna kopalnia ołowiu, w samym środku moczarów. Tam trzymał psa na uwięzi; wiem, że robił przygotowania, aby tam się ukryć.

Holmes przysunął lampę do okna.

– Patrzcie – mówił – co za mgła! Nikt dzisiaj nie zdoła dotrzeć do Grimpen-Mire.

Klasnęła w ręce. Oczy jej zabłysły.

– On dojdzie, ale wyjść nie zdoła, bo wśród mgły nie zobaczy gałęzi, któreśmy powtykali razem, aby mu wskazywały drogę do Grimpen-Mire. Szkoda, że nie mogłam ich dzisiaj wyrwać, bo byłby na waszej łasce…

Pogoń stawała się niemożliwą, dopóki mgła nie opadnie. Tymczasem pozostawiliśmy Lestrada na stanowisku w Merripit-House, a sami wraz z sir Henrykiem wróciliśmy do Baskerville-Hall.

Niepodobna już było ukrywać przed nim historii Stapletonów. Ze spokojem przyjął wiadomość, że ta, którą pokochał, była żoną, nie siostrą owego łotra. Lecz wzruszenie tej nocy wstrząsnęły mu nerwy. Dostał gorączki. Posłaliśmy po doktora Mortimera.

Gdy baronet podźwignął się z łóżka, dla odzyskania równowagi duchowej, pod opieką tego zacnego lekarza wyruszył w podróż naokoło świata. Wrócił zdrów moralnie i fizycznie.

*

Zbliżam się do końca tej dziwnej opowieści; starałem się przelać w czytelników obawy, które trapiły nas tak długo i skończyły się tak tragicznie.

Nazajutrz po opisanych wypadkach, mgła ustąpiła i pod przewodnictwem pani Stapleton zdołaliśmy dotrzeć do punktu, skąd ścieżka prowadziła na moczary.

Nieszczęśliwa kobieta ze skwapliwością, świadczącą o głębokiej urazie do tego człowieka, który jej życie zmarnował i podeptał jej godność niewieścią, starała się nas wprowadzić na trop jego.

Od owego punktu, rząd wetkniętych w błoto gałęzi wskazywał kępki ziemi, po których można było przejść suchą nogą. Jeden krok fałszywy mógł nas o śmierć przyprawić. Raz tylko jeden ujrzeliśmy ślad, że ktoś przechodził tą niebezpieczną drogą. Wśród zielska i trawy wyzierał jakiś czarny przedmiot.

Holmes schylił się, aby go podnieść, przy czym pośliznęła mu się noga; gdybyśmy go nie podtrzymali, byłby wpadł w to błoto bezdenne. Podniósł się, trzymając w ręku stary but. Wewnątrz, na podeszwie, była wypisana firma: „Meyers, Toronto”.

– Warto było wziąć błotną kąpiel! – wołał. – Jest to zaginiony but sir Henryka.

– Stapleton rzucił go tu zapewne wśród ucieczki.

– Niewątpliwie. Trzymając ten but, wprowadzał na trop sir Henryka… Odgłos wystrzału zwiastował Stapletonowi, że zasadzka chybiona. Łotr uciekał z tym butem w ręku. Tu właśnie go rzucił. A zatem do tego miejsca doszedł bezpiecznie.

Mieliśmy się dowiedzieć jeszcze innych szczegółów, choć wiele rzeczy pozostało niewyjaśnionych. Niepodobna było znaleźć śladów na bagnie, albowiem błoto zalewało je od razu. Minąwszy najgłębsze moczary, szukaliśmy odbicia stóp na twardym już gruncie. Nadaremnie. Jeśli świadectwo ziemi było wiarogodne, Stapleton nie doszedł do wyspy, ku której dążył wśród mgły.

Grimpen-Mire pochłonęło nędznika. Jego kości spoczywają zapewne wśród nieprzebytych trzęsawisk…

Natomiast znaleźliśmy dużo śladów po nim na wyspie, gdzie psa ukrywał. W jednym z opuszczonych domków był przykuty do ściany łańcuch; pogryzione kości świadczyły, że pies był tutaj więziony. Opodal leżał szkielet małego pinczerka.

– Patrzcie! toż to faworyt Mortimera! – zawołał Holmes. – Stapleton potrafił ukryć psa, ale nie zdołał stłumić jego wycia. Mógł był wprawdzie trzymać go w oficynie Merripit-House, ale byłoby to ryzykownym. Zdecydował się na taki krok ostatniego dnia, gdy wszystko postawił na jedną kartę. Maść w tej oto blaszance jest zapewne mieszaniną siarki i fosforu, którą pies był wysmarowany. Tym sposobem, korzystając z legendy, ów łotr wystraszył na śmierć sir Karola. Nic dziwnego, że Seldon uciekał z wrzaskiem. Wszak nasz przyjaciel, sir Henryk, a i my także, nie mogliśmy się wstrzymać od okrzyku wobec takiego zjawiska. Był to pomysł piekielny! – chodziło nie tylko o wystraszenie ofiary, lecz i o utrudnienie śledztwa, albowiem pies, ziejący ogniem, przejmował włościan okolicznych strachem przesądnym i odejmował im ochotę ścigania tego potwora. Mówiłem ci to już raz w Londynie, Watson, a teraz powtarzam, że Stapleton był najniebezpieczniejszym łotrem, z jakim zdarzyło mi się spotkać w życiu.

11Reynolds, Joshua (1723–1792) – ang. malarz, wybitny portrecista, tworzył także obrazy historyczne, mitologiczne i pejzaże. Jeden z założycieli Królewskiej Akademii Sztuki. [przypis edytorski]
12amerykan (daw.) – resorowany czterokołowy pojazd konny z odkrytym nadwoziem. [przypis edytorski]