Matka tymczasem wymiesiła do reszty ciasto, zarobiła drożdże i ustawiła niecki na piecu.
– W cieple może się prędzej ruszy… – szepnęła do siebie i zabrała się do gniecenia bryndzy na szerokiej misce, lejąc mleko słodkie i bijąc pół kopy jaj.
Dwaj chłopcy przybliżyli się ku niej.
– Mamusiu, co to będzie? – zapytał nieśmiało młodszy.
– Kołacze będą…
– Dziś?… – spytał starszy.
– Dziś póst… nie wiesz o tem? Wilija…
– To nic nie będziemy jeść, bo mama powiedziała Teresie, że dopiero na wieczór ugotuje…
– Na wiliją… – oświadczyła matka.
– To dopiero wieczór wilija?… – pytał żałośnie młodszy.
– Cały dzień wilija, ale się dopiero na wieczór je…
– Na wieczór!… – szepnęli smutno obydwa i spojrzeli ku garnkom, stojącym rzędem na nalepie.
Niezadługo wróciła Tereska i jęła się łupienia kartofli. Matka pokończyła swoje, zapaliła w piecu i szła robota po robocie, raźno, wartko… W dymnej izbie wisiało oczekiwanie rok niewidzianej wilji…
Niebawem i Błażej wrócił z podłaźnicką. Zmarzł jak sęk, bił kerpcami o ziemię i pchał się ku piecowi…
– Mróz, jak sto djabł…
– Cit!… – pogroziła mu żona – wilija dzień święty… Nie obrażaj Boga i ku piecowi się nie pchaj, boś nie piecuch!… Jeszcze mi do ciasta naprószysz. W izbie nie umarzniesz…
Błażej, zbity z tropu, łypnął oczami, jeszcze raz kerpcem jęknął o ziemię i pognał do stajni, wrzucić wołom garść siana. O woły dbał, jak każdy chłop, który im ma co dawać…
– Tereska! – zbaczyła se matka – leć no za ojcem, niech zruci drobnego siana…
– Na stół! Prawda! – klasnęło w dłonie dziewczę i pobiegło za ojcem na boisko.
Matka przykładała drew do pieca. Dym walił się na izbę i sięgał prawie do samej ziemi. Dusiła się kobiecina, raz po raz wycierała oczy fartuchem i uparcie nie odstępowała nalepy…
– Dyć się przecie musi przewalić… – powtarzała głośno.
– Mamo! szczypie! dym!… – wołoł Józuś.
– To idź do izdebki… czemu tu siedzisz?…