Kostenlos

Wyspa skarbów

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XXIV. Wędrówka łódeczki

Gdy się przebudziłem, był już dzień w całej pełni. Rozglądając się wokoło zmiarkowałem, że ocieram się o południowo-zachodni cypel Wyspy Skarbów. Słońce było już wysoko, lecz ukrywało się jeszcze przed mym wzrokiem za potężną bryłą Lunety, która z tej strony dochodziła prawie do morza groźnymi ścianami.

Z boku znajdował się Szczyt Wielkiej Liny i wzgórze Bezanmasztu. Wzgórze było nagie i ciemne, a szczyt obramowany skałami, wysokimi na czterdzieści do pięćdziesięciu stóp, i nastraszony rumowiskiem oberwanych głazów. Byłem oddalony niespełna o ćwierć mili od brzegu; pierwszą więc moją myślą było skierować tam wiosła i wylądować.

Myśl tę wkrótce porzuciłem. Wśród zwalonych głazów grzywiaste fale wrzały z łoskotem. Głośne echa, ciężkie zwały wód, wznoszące się i opadające, nacierały jedne po drugich z sekundy na sekundę. Widziałem, że jeżeli odważę się podjechać bliżej, zostanę zdruzgotany na śmierć przy zjeżonym brzegu lub nadaremnie będę trwonił siły wdrapując się na sterczące skały.

Nie dość tego. Na brzegu zobaczyłem olbrzymie, oślizłe potwory, podobne do ślimaków nieprawdopodobnej wielkości, czołgające się po gładkich płytach skalnych lub wskakujące do morza z głośnym pluskiem, zawsze po dwa lub trzy razem. Ich szczekanie obudziło echa wśród skał.

Wtedy zrozumiałem, że są to lwy morskie, zwierzęta zupełnie nieszkodliwe. Jednakże ich widok na tle niedostępnego wybrzeża i wysoko pnących się bałwanów wystarczał aż nadto, by mnie zniechęcić do lądowania w tym miejscu. Wolałem cierpieć głód na morzu, niż zetknąć się z podobnymi niebezpieczeństwami.

Tymczasem miałem przed sobą lepsze warunki, niż przypuszczałem. Na północ od Szczytu Wielkiej Liny ląd wydłużał się i podczas odpływu pozostawało tam długie pasmo żółtego piasku. Na północ stamtąd był inny cypel – Przylądek Leśny, jak go oznaczono na mapie – schowany wśród zieleni wysokich sosen, które dochodziły aż nad brzeg morza.

Pamiętam, co Silver opowiadał o prądzie, który kierując się na północ obiega całe zachodnie wybrzeże Wyspy Skarbów. Wnosząc zaś ze swojego położenia, że już znajduję się w pasie jego działania, wolałem zostawić za sobą Szczyt Wielkiej Liny i zachować siły na później, gdy miałem się pokusić o wylądowanie na przystępniej wyglądającym Przylądku Leśnym.

Morze było z lekka rozkołysane, jak okiem sięgnąć. Ponieważ wiatr niezmiennie i łagodnie dmuchał z południa, nie było żadnych niesnasek między nim a prądem – fale podnosiły się i opadały bez załamań.

Gdyby nie to, dawno już byłoby po mnie. Jednakże w danych okolicznościach łatwość i pewność, z jaką płynęła moja drobna i lekka łódeczka, przejmowały mnie zdumieniem. Często, gdy kładłem się na dnie, poprzestając jedynie na spoglądaniu ponad dziób łódki, spostrzegałem spory wzgórek błękitny, wzdymający się tuż nade mną – ale łódź moja tylko trochę się podrywała, podskakiwała jak na sprężynach i osadzała się w zagłębieniu po drugiej stronie, zwinnie niby ptaszek.

Po krótkim czasie ośmieliłem się na tyle, iż zachciało mi się spróbować zręczności w wiosłowaniu. Wszakże nawet najmniejsza zmiana w rozkładzie ciężaru wywoływała gwałtowne zmiany w zachowaniu się czółna. Zaledwie popchnąłem naprzód łódkę, powstrzymując raptownie jej łagodnie taneczny ruch, nadbiegł słup wody tak spiętrzony, że przyprawił mnie o zawrót głowy i wbił dziób łódeczki głęboko w bok następnej fali, kropiąc obficie pianą.

Byłem zmoknięty i nastraszony, więc położyłem się w dawnej pozycji, dzięki czemu łódź jakby znowu odnalazła swą drogę, niosła mnie lekko jak przedtem po wygięciach nurtu. Nie ulegało wątpliwości, że należało zdać się na jej wolę, lecz nie mogąc mieć żadnego wpływu na bieg łodzi, jakąż mogłem mieć nadzieję, że dobiję do lądu!

Zacząłem się okropnie bać, mimo wszystko jednak nie straciłem głowy. Najpierw, poruszając się z całą ostrożnością, wychłustywałem po trosze czapką marynarską wodę z łodzi, następnie zaś, patrząc ponownie nad jej dziób, zacząłem badać czemu to ona przemyka się tak spokojnie po falach.

Przekonałem się, że każda fala, która z brzegu lub z pokładu statku wydaje się wielką połyskliwą górą, jest naprawdę jakby łańcuchem wzgórz na lądzie stałym, z mnóstwem wierzchołków, przełęczy i dolin. Łódź pozostawiona sama sobie zwracała się to w jedną, to w drugą stronę, wybierała sobie, że tak powiem, drogę przez owe kotlinki, unikając stromych zboczy oraz wyższych, spadających wzniesień fali.

– No, dobrze! – myślałem sobie. – Muszę, rzecz jasna, leżeć w miejscu i nie zakłócać równowagi, lecz również jest rzeczą oczywistą, że mogę wysunąć wiosło z boku i od czasu do czasu, w miejscach łagodniejszych, dać jedno lub dwa pchnięcia w stronę lądu.

Co pomyślałem, uczyniłem natychmiast. Ułożyłem się na łokciach w postawie nader uciążliwej i raz po raz dawałem jedno lub dwa lekkie pchnięcia, aby skierować bieg łódki ku brzegowi.

Była to praca niezmiernie żmudna i powolna, jednak w widoczny sposób osiągałem swój cel; kiedy zbliżyłem się do Przylądka Leśnego, to choć widziałem, że bez wątpienia nie utrafię w ten punkt, w każdym razie zboczyłem już o kilkaset jardów na wschód. Byłem już naprawdę bardzo niedaleko lądu. Rozpoznawałem chłodne, zielone wierzchołki drzew chwiejące się z wiatrem i nabrałem pewności, że niezawodnie dostanę się do najbliższego przylądka.

Był już wielki czas, gdyż zaczęło mnie nękać pragnienie. Żar słońca nad głową, jego tysiąckrotne odbłyski na falach, woda morska, która spadała i wysychała na mnie, pokrywając solą nawet moje wargi – wszystko to sprawiło, że w gardle paliło mnie, a głowa pękała mi z bólu. Widok drzew, tak niedalekich, wzniecił we mnie niemal chorobliwą tęsknotę. Lecz prąd zniósł mnie wkrótce za cypel, a skoro otwarła się nowa przestrzeń morza przede mną, ujrzałem nowy widok, który całkowicie zmienił moje zamysły.

Wprost przed sobą, mniej niż o pół mili, ujrzałem „Hispaniolę” z rozwiniętymi żaglami. Byłem pewny wprawdzie, że mogę być przyłapany; tak mnie jednak nękało pragnienie, że nawet nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy trapić ową myślą. Toteż zanim doszedłem do jakichkolwiek wniosków, zdumienie tak niepodzielnie owładnęło moim umysłem, iż przez długi czas jedyną rzeczą, na jaką mogłem się zdobyć, było wytrzeszczanie oczu.

„Hispaniola” miała rozwinięty grotżagiel68 i dwa kliwry69, a piękne białe płótna lśniły w słońcu jak śnieg lub srebro. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wszystkie jej żagle były wzdęte, a statek podążał na północny zachód, z czego wnosiłem, że marynarze płyną z powrotem dokoła wyspy ku przystani. Obecnie okręt zaczął coraz bardziej skręcać ku zachodowi, tak iż myślałem, że mnie spostrzegli i puścili się w pogoń.

W końcu jednak wpadła „Hispaniola” na wiatr przeciwny, cofnęła się nieco i przez chwilę stała w miejscu bezradna, łopocąc żaglami.

– Niedołęgi! – zawołałem. Muszą być pijani jak bąki! – I pomyślałem sobie, jak by to ich kapitan Smollet nagnał do roboty.

Tymczasem szoner stopniowo ustawał, to znów porywał się do biegu, płynął rączo przez jedną lub dwie minuty i ponownie nieruchomiał napotkawszy opór wiatru. Powtarzało się to wielokroć. Tu i tam, tam i z powrotem, na północ, na południe, wschód i zachód pływała „Hispaniola” szarpiąc się i miotając, a każdy taki wysiłek kończył się tak, jak się rozpoczął – opadnięciem bezsilnych żagli. Stało się dla mnie oczywiste, że nikt nie sterował. Jeżeli tak, to gdzież są ludzie? Albo się zapili do cna, albo opuścili okręt; stąd przyszło mi na myśl, że gdyby mi się udało dostać na pokład, zdołałbym zapewne oddać statek w ręce prawego właściciela.

Prąd unosił jednakowo łódkę i żaglowiec ku południowi. Lecz dryf szonera był tak bezwładny i przerywany, tak długo statek raz po raz przystawał na miejscu, że z pewnością na tym nic nie zyskiwał, o ile nie tracił. Gdybym miał tylko możność wyprostować się i wiosłować, niechybnie mógłbym go dogonić. Plan mój miał cechę awanturniczości, która mnie ożywiała, a myśl o bałwanach koło kajuty przedniej zdwajała rosnącą we mnie odwagę.

Podniosłem się powitany prawie natychmiast przez nowy tuman perlącej się wody, tym razem nie przeszkadzającej memu zamiarowi, i z całą siłą i ostrożnością zacząłem wiosłować ku nieokiełzanej „Hispanioli”. Zrazu tak ciężko przychodziło mi uporać się z morzem, iż niejednokrotnie zatrzymywałem się i wylewałem wodę z łódki z sercem trzepocącym jak ptak. Stopniowo jednak doszedłem do wprawy i swobodnie już prowadziłem łódkę wśród fal, jedynie niekiedy otrzymując uderzenie w dziób łódki lub kłębek piany w twarz.

Doganiałem teraz szybko statek. Widziałem mosiądz połyskujący na okuciach steru szamocącego się tam i z powrotem.

Na pokładzie nie było żywej duszy, toteż byłem pewny, że okręt jest opuszczony, w najgorszym zaś razie znajdujący się na nim ludzie leżeli w stanie nietrzeźwym w kajucie, gdzie mogłem ich z pewnością obezwładnić i zrobić ze statkiem, co mi się żywnie podobało.

Przez czas pewien okręt robił, co tylko mogło być dla mnie najgorsze – a mianowicie – stał w miejscu. Zmierzał mniej więcej na południe, kręcąc się oczywiście przez cały czas. Ilekroć ustawał, żagle wzdymały się i niosły go przez chwilę z wiatrem. Powiedziałem, że było to dla mnie, co tylko mogło być najgorszego. Chociaż bowiem statek wydawał się tak bezradny w swym położeniu, choć żagle huczały jak armata, a krążki, reje i liny kręciły się i chybotały, to jednak widziałem, że wszystko to oddalało się ode mnie nie tylko dzięki rączości prądu, ale i wskutek całego naporu przeciwnego wiatru, naturalnie nader silnego.

 

W końcu jednak okoliczności zaczęły mi sprzyjać. Wiatr przycichł na kilka sekund, „Hispaniola” zaś, dryfując z wolna, odwróciła się do mnie rufą. Okno kajuty, jak zauważyłem, było wciąż otwarte, a lampa na stole mimo dnia paliła się jeszcze. Grotżagiel obwisał w dół jak chorągiew. Okręt znieruchomiał unoszony tylko przez prąd.

Jeszcze przed chwilą zostawałem coraz bardziej w tyle, teraz zaś podwajając wysiłki rozpocząłem znów pościg.

Byłem niespełna o sto jardów oddalony od statku, gdy wiatr znów nagle dmuchnął, poruszył linami na bakborcie70, a okręt znów popędził kołysząc i śmigając jak jaskółka.

Pierwszym mym wrażeniem było uczucie rozpaczy, które wnet przemieniło się w radość. Okręt począł zataczać krąg, aż zwrócił się do mnie całą szerokością, w ten sposób odrobił najpierw połowę, później dwie trzecie, a w końcu trzy czwarte odległości, jaka dzieliła mnie od niego. Widziałem fale białe kłębiące się nad jego dziobem. Z mej niskiej łódki wydawał mi się ogromnie wysoki.

Nagle zacząłem rozumieć sytuację. Nie miałem już czasu do namysłu – ledwo starczyło mi go na działanie i własne ocalenie. Znajdowałem się na grzbiecie jednej z fal, gdy żaglowiec opadał z sąsiedniej. Bukszpryt71 był nad moją głową. Zerwałem się na równe nogi i podskoczyłem spychając łódź pod wodę. Jedną ręką złapałem się za bumkliwer72, a nogą zaczepiłem się między sztag73 i brasę74; gdy jeszcze tak wisiałem zasapany, tępe uderzenie dało mi znać, że statek zatopił i zmiażdżył łódkę i że już nieodwołalnie muszę pozostać na „Hispanioli”.

XXV. Zrywam korsarską banderę

Zaledwie zdobyłem oparcie na bukszprycie, gdy rozpuszczony kliwer75 na innej linie załopotał i wzdął się z łoskotem podobnym do huku działa. Okręt wykonawszy zwrot zatrząsł się aż po sam kil, za chwilę jednak, gdy wzdymały się jeszcze inne żagle, kliwer znów zatrzepotał i obwisł nieruchomo.

Wstrząs ten omal nie strącił mnie w morze; nie tracąc wiele czasu przeczołgałem się wzdłuż bukszprytu i głową w przód stoczyłem się na pokład.

Znalazłem się po nawietrznej stronie przedniego kasztelu76, a grotżagiel, który jeszcze się wzdymał, zasłaniał przede mną sporą połać tylnego pokładu. Przed sobą nie widziałem żywej duszy. Deski, których nie zmywano od czasu buntu, były upstrzone licznymi śladami obłoconych stóp, a próżna butelka z ułamaną szyjką toczyła się jak żywa tam i z powrotem w szpygatach.

Naraz „Hispaniola” stanęła wprost pod wiatr. Kliwry znajdujące się poza mną zatrzeszczały głośno, ster zgrzytnął, cały okręt uniósł się zawrotnie i zatrząsł, w tej samej chwili grotreja77 przekrzywiła się, jedna z bras78 z turkotem przesunęła się w zbloczu, a oczom mym ukazała się osłonięta od wiatru część pokładu tylnego.

Spoczywali tam obaj strażnicy okrętu, bez wątpienia: człowiek w czerwonej szlafmycy leżał na wznak, sztywny jak drąg, z ramionami rozkrzyżowanymi na kształt krucyfiksu, pokazując zęby przez rozchylone wargi. Izrael Hands oparł się o burtę, z brodą na piersi, rozpostarłszy dłonie na pokładzie: jego twarz była pod opalenizną żółta jak gromnica.

Przez chwilę statek stawał dęba i boczył się jak narowisty koń. Żagle wzdymały się prężąc jedną brasę po drugiej; bumy79 kołysały się tam i sam, a maszt jęczał rozgłośnie. Co pewien czas nad burtą pojawiała się chmura mżących rozbryzgów, a żebra statku uderzały głucho o spiętrzone bałwany: o wiele cięższą przeprawę miał ten duży, olinowany okręt aniżeli moja nieoceniona, krzywa łódeczka domowej roboty, spoczywająca już na dnie morza.

Za każdym podskokiem szonera człowiek w czerwonej szlafmycy kiwał się na wszystkie strony, przy czym – co straszliwie wyglądało – mimo tej niewygodnej pozycji ani jego postawa, ani też grymas wyszczerzonych zębów nie ulegały żadnej zmianie. Natomiast Hands za każdym wstrząsem zdawał się coraz bardziej zapadać w sobie i obsuwać się na pokładzie; stopy jego ześlizgiwały się coraz niżej, tułów wciskał się w rufę, a twarz pomału nikła mi z oczu, aż w końcu nie widziałem już nic prócz jednego ucha i zwichrzonego kędziora bokobrodów.

Jednocześnie zauważyłem dokoła nich obu plamy czarnej krwi na deskach i zacząłem mieć pewność, że pozabijali się wzajemnie w pijackiej wściekłości.

Długo przypatrywałem się im ze zdziwieniem. Naraz, w chwili gdy okręt zachowywał się spokojnie, Izrael Hands obrócił się w bok i z cichym jękiem przekręcił się z powrotem do pozycji, w której ujrzałem go przedtem. Jęk, który świadczył o bólu i śmiertelnym osłabieniu, oraz kurczowe rozwarcie szczęk poruszyły mi serce. Lecz gdy przypomniałem sobie rozmowę podsłuchaną w beczce od jabłek, cała litość we mnie zgasła.

Postąpiwszy kilka kroków doszedłem do grotmasztu.

– Jak się miewamy, panie Hands! – odezwałem się szyderczo.

Łypnął ciężko oczyma i powiódł nimi wokoło, lecz był zanadto nieprzytomny, by okazać zdziwienie. Zdobył się na wykrztuszenie tylko jednego słowa:

– Gorzałki!

Przyszło mi na myśl, że nie należy tracić czasu, więc wymijając bum, który znowu potoczył się po pokładzie, cofnąłem się i zszedłem po schodach do kajuty.

Przedstawił się tu mym oczom nieład, który trudno sobie wyobrazić. Wszystkie zamknięte schowki porozbijano w poszukiwaniu mapy. Na podłodze, gdzie ci grubianie zasiedli pić lub naradzać się po włóczędze wśród mokradeł wokół obozowiska, spoczywała gruba warstwa błota. Ściany, biało malowane i otoczone złoconą obwódką, splamione były odciskami brudnych rąk. Tuziny pustych flaszek zderzały się ze sobą po kątach za każdym poruszeniem okrętu. Jedna z książek medycznych doktora leżała otwarta na stole, a połowę jej kartek wydarto – pewno do zapalania fajek. Lampa wisząca pośrodku rzucała jeszcze wokoło przyćmione światło, zakopcona i brunatna jak glina.

Zszedłem do piwnicy. Wszystkie beczki były opróżnione, a koło nich leżała ogromna ilość wypitych butelek. Z pewnością odkąd rozpoczął się bunt ani jeden z tych ludzi nie był nigdy trzeźwy.

Myszkując wszędzie, znalazłem butelkę z odrobiną gorzałki dla Handsa; dla siebie wyszperałem trochę sucharów, nieco marynowanych owoców, wielką porcję rodzynków i kawał sera. Wyszedłem z tym na pokład, złożyłem własne zapasy za trzonem steru, daleko poza zasięgiem podsternika, udałem się do zbiornika wody i napiłem się do syta; potem dopiero, nie wcześniej, dałem Handsowi gorzałkę.

Wypił pewno z kwaterkę, zanim odjął flaszkę od ust.

– Ach, do kroćset! – odezwał się – tego mi było trzeba!

Siedziałem już w swoim kącie i wziąłem się do jedzenia.

– Ciężka rana? – zapytałem go.

Chrząknął, a raczej zaszczekał.

– Gdyby ten doktor był na okręcie – wykrztusił – byłbym zdrów raz dwa, ale ja nie mam szczęścia, ja widzisz; taki to mój los! A co się tyczy tego niedołęgi, to już on trup na dobre! – dodał pokazując człowieka w czerwonej czapce. – To nie był marynarz. Gdzie mu tam! Ale skądeś ty się tu wziął?

– Mniejsza o to – odpowiedziałem – przybywam objąć okręt w swoje posiadanie, panie Hands, więc racz uważać mnie za swego kapitana do odwołania.

Spojrzał na mnie dość kwaśno, lecz nic nie rzekł. Na policzki jego wrócił nikły rumieniec. Mimo to łotr wciąż jeszcze wyglądał na bardzo chorego i wciąż jeszcze osuwał się bezwładnie w dół w miarę chybotania się okrętu.

– Przy sposobności podkreślę – ciągnąłem dalej – że nie zgodzę się na tę banderę, panie Hands. Pan pozwoli, że strącę ją z masztu. Lepiej żadna niż ta.

Wyminąwszy znów jeden z bumów podbiegłem do fansznura80, ściągnąłem w dół przeklętą czarną banderę i zrzuciłem ją z okrętu.

– Boże zachowaj króla! – zawołałem wymachując czapką. – Na pohybel kapitanowi Silverowi!

Hands popatrzył na mnie hardo i chytrze, trzymając przez cały czas brodę na piersi.

 

– Zdaje mi się – odezwał się na koniec – zdaje mi się, kapitanie Hawkins, że chcesz teraz dostać się do brzegu. Pozwól, że porozmawiamy…

– Owszem – odparłem – z całą chęcią, panie Hands. Proszę mówić.

I wziąłem się znów do jedzenia z wielkim apetytem.

– Ten człowiek – rozpoczął wskazując lekkim ruchem głowy zwłoki – nazywał się O'Brien… zakamieniały Irlandczyk. On i ja rozwinęliśmy żagle zamierzając poprowadzić okręt z powrotem. Otóż on już nieżywy… martwy jak kłoda. Nie wiem, kto teraz potrafi kierować statkiem. Wiadomo, ty tego nie potrafisz, chyba że ci udzielę wskazówek. Więc słuchaj, ty mi dasz jeść i pić i jaką starą szmatę czy chustkę do przewiązania rany, ja zaś powiem ci, jak masz żeglować. W ten sposób skwitujemy się.

– Powiem ci jedno – odrzekłem. – Nie myślę wracać do przystani Kapitana Kidda. Chcę dostać się do Północnej Zatoczki i tam spokojnie wylądować.

– Aha, toś ty, ptaszku, spłatał nam tego figla! – krzyknął Hands. – Ale ja nie jestem takim skończonym durniem, za jakiego mnie masz! Mam oczy, a jakże. Próbowałem się stąd wydostać i nie udało mi się, a tyś mnie tu zwąchał. Północna Zatoczka? Owszem, nie mam już wyboru! Pomogę ci doprowadzić okręt do Doku Stracenia. Do kroćset! Zrobię to!

Słowa Handsa po trosze trafiły mi do przekonania. Zawarliśmy układ na poczekaniu. W ciągu trzech minut sprawiłem, że „Hispaniola” płynęła bez trudności z wiatrem wzdłuż wybrzeża Wyspy Skarbów, mając nadzieję opłynięcia cypla północnego jeszcze przed południem i dotarcia przed przyborem wody do Zatoki Północnej, gdzie mogliśmy bezpiecznie przybić do brzegu i oczekiwać, aż odpływ pozwoli nam na wylądowanie.

Następnie przymocowałem zwrotnicę steru, zszedłem na dół do mego własnego kufra i wydobyłem miękką jedwabną chusteczkę otrzymaną od matki. Z moją pomocą Hands przewiązał sobie wielką krwawiącą ranę w udzie, a gdy coś niecoś przekąsił i wychylił ze dwa kieliszki wódki, począł w widoczny sposób nabierać sił, wyprostował się i usiadł; mówił głośniej i wyraźniej, słowem, wyglądał pod każdym względem na zupełnie innego człowieka.

Wiatr sprzyjał nam zadziwiająco. Pędziliśmy z nim chyżo jak ptak; wybrzeże wyspy migało nam przed oczyma, a widok zmieniał się co chwilę.

Niebawem minęliśmy wyżynę i przejeżdżaliśmy obok płaskiej, piaszczystej okolicy z rzadka usianej karłowatymi sosnami; niezadługo i ją pozostawiliśmy poza sobą i okrążyliśmy skaliste wzgórze, które stanowi zakończenie wyspy na północy.

Byłem wielce dumny ze świeżo upieczonego dowództwa i rozkoszowałem się jasną, słoneczną pogodą oraz rozmaitością widoków na lądzie. Miałem teraz pod dostatkiem wody i różnych smakołyków, a sumienie, które poprzednio ostro mnie karciło za samowolne oddalenie się, uspokoiło się wielkością zdobyczy. Myślałem, że nie potrzebuję się już niczego obawiać oprócz oczu podsternika, które drwiąco ścigały mnie po pokładzie, i dziwnego uśmiechu, który pojawiał się nieustannie na jego twarzy. Był to uśmiech, który miał w sobie sporo bólu i zmęczenia – uśmiech posępnego, starego człowieka, lecz oprócz tego była szczypta szyderstwa i jakby cień zdrady w jego rysach, gdy ustawicznie i przebiegle śledził mnie w trakcie mych czynności.

68grotżagiel – żagiel głównego masztu. [przypis redakcyjny]
69kliwer – przedni żagiel trójkątny. [przypis redakcyjny]
70bakbort – lewy bok statku. [przypis redakcyjny]
71bukszpryt – rodzaj pochyłego masztu wystającego przed dziób statku. [przypis redakcyjny]
72bumkliwer – pierwszy dolny żagiel na bukszprycie a. trójkątny żagiel podnoszony na sztagu. [przypis edytorski]
73sztag – lina stalowa usztywniająca maszt w płaszczyźnie pionowej wzdłuż osi statku. [przypis edytorski]
74brasa – lina służąca do obracania rei w płaszczyźnie poziomej w celu odpowiedniego ustawienia żagli w stosunku do wiatru. [przypis redakcyjny]
75kliwer – trójkątny żagiel sztagowy. [przypis edytorski]
76kasztel przedni – kwatera marynarzy na dziobie okrętu. [przypis redakcyjny]
77grotreja – reja (pozioma belka) na głównym maszcie (grotmaszcie). [przypis edytorski]
78bras – lina należąca do olinowania ruchomego na żaglowcu, służąca do ustawiania ożaglowania rejowego w płaszczyźnie najkorzystniejszej względem wiatru, poprzez odpowiednie obrócenie rei w płaszczyźnie poziomej (tzw. brasowanie rei); reja (pozioma belka na maszcie) ma na swych końcach (nokach) po jednej brasie. [przypis edytorski]
79bumy – raczej: bomy; bom: w omasztowaniu żaglowca ruchoma, pozioma belka oparta jednym końcem (piętą) o maszt, z drugim końcem (nokiem) wolnym, służąca do umocowania na całej jej długości dolnego brzegu (liku) żagla. [przypis edytorski]
80fansznur – lina do podnoszenia bandery na maszt. [przypis redakcyjny]