Kostenlos

Wyspa skarbów

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

XX. Poselstwo Silvera

W rzeczy samej tuż pod warownią stało dwóch mężczyzn, z których jeden powiewał białą płachtą, drugim zaś był we własnej osobie John Silver, stojący spokojnie.

Było jeszcze bardzo wcześnie, a poranek był najzimniejszy z wszystkich, jakie pamiętam w ciągu podróży; chłód przenikał do szpiku kości. Niebo było jasne i bezchmurne, wierzchołki drzew lśniły różowo w słońcu, lecz tam, gdzie stał Silver ze swym adiutantem, wszystko było jeszcze pogrążone w cieniu, tak iż obaj brnęli po kolana w przyziemnym, białym tumanie61, który przez noc wysunął się znad trzęsawiska. To zimno i te wyziewy, razem wzięte, zdradziły mi historię tej nieszczęsnej wyspy. Była to najwyraźniej miejscowość wilgotna, malaryczna i zabójcza dla zdrowia.

– Pozostańcie wewnątrz domu – rozkazał kapitan. – Zakładam się, jeden przeciw dziesięciu, że to podstęp.

I zawołał na korsarza:

– Kto idzie? Stój, bo strzelamy!

– Biała chorągiew! – zawołał Silver.

Kapitan stał na ganku, mając się na baczności przed zdradzieckim strzałem, który mógł paść. Odwrócił się i rzekł do nas:

– Warta doktora zajmie stanowisko obserwacyjne. Panie doktorze Livesey, bądź pan łaskaw stanąć od strony północnej, Jim od wschodniej, Gray na zachodniej. Reszta w pogotowiu na dole, wszyscy z nabitymi muszkietami. Żywo i ostrożnie, moi ludzie!

Po czym znów zwrócił się do opryszków:

– I czegóż wy chcecie z tą białą chorągwią?

Tym razem odpowiedział drugi człowiek.

– Kapitan Silver chce przyjść do was, panie, i zawrzeć układ – krzyknął.

– Kapitan Silver! Nie znam takiego! Któż to taki? – zawołał kapitan, a usłyszeliśmy, jak mruknął pod nosem: – Kapitanem został? To dopiero awans, na moją duszę!

Długi John odpowiedział we własnym imieniu.

– To ja, panie łaskawy. Ci biedni chłopcy obrali mnie kapitanem po pańskiej dezercji – na słowie „dezercja” położył szczególny nacisk. – Jesteśmy gotowi się poddać, o ile dojdziemy do ugody, i nie wahamy się co do tego. Przede wszystkim, proszę pana, kapitanie Smollet, dać mi słowo, że wypuścicie mnie cało i zdrowo z tej oto warowni i dacie mi chwilkę czasu do zejścia z pola strzału, zanim wypali pierwszy muszkiet.

– Mój człowieku – odparł kapitan Smollet – nie pragnę bynajmniej rozmawiać z tobą. Jeżeli ty sobie życzysz mówić ze mną, to daję ci na to pozwolenie. Jeżeli kryje się tu jakiś podstęp, to chyba z waszej strony i niech Bóg ma cię w swej opiece.

– To wystarczy, kapitanie – odkrzyknął Długi John wesoło. – Mogę poprzestać na pańskim słowie. Znam tego pana i możesz mi wierzyć.

Widzieliśmy, jak człowiek niosący białą chorągiew usiłował zatrzymać Silvera; nie było w tym nic dziwnego, jeżeli się zważy, jak rycerska była odpowiedź kapitana. Lecz Silver zaśmiał się głośno i poklepał kamrata po plecach, jak gdyby sama myśl o niepokoju była niedorzeczna, następnie podszedł do częstokołu, przerzucił przezeń szczudło, podniósł nogę i począł z wielką energią i zwinnością przełazić przez ogrodzenie, aż osunął się po drugiej stronie.

Przyznam się, że zanadto byłem zaciekawiony tym, co się stało, bym mógł choć przez chwilę spełniać swą służbę na posterunku, toteż opuściłem wschodnią strzelnicę i wczołgałem się za kapitana, który siedział na progu oparłszy łokcie na kolanach, ująwszy głowę w dłonie i utkwiwszy wzrok w wodzie, przesączającej się z bulgotem ze starego żelaznego kotła w piasek. Pogwizdywał sobie przy tym piosenkę: „Pójdźcie, chłopcy i dziewczęta”.

Silver miał twardy orzech do zgryzienia z wgramoleniem się na pagórek. Wobec spadzistości zbocza, grubych pniaków drzewnych i grząskiego piasku był ze swym szczudłem tak bezradny jak okręt płynący zygzakiem pod prąd. Lecz przełamał wszelkie przeszkody mężnie i w milczeniu, aż na koniec doszedł do kapitana i pozdrowił go bardzo uprzejmie.

Był przyodziany w najlepsze ubranie; ogromna błękitna kurtka, ozdobiona mosiężnymi guzami, zwieszała mu się prawie do kolan, a na głowie miał piękny kapelusz z galonem62, przekrzywiony na bakier.

– Aha, jesteś, braciszku! – rzekł kapitan podnosząc głowę. – Możesz usiąść!

– Czy waszmość, panie kapitanie, nie masz zamiaru wpuścić mnie do środka? – żalił się Długi John. – Jest dziś bardzo zimny ranek, mości panie i na piasku trudno wysiedzieć.

– I owszem, Silverze – odezwał się kapitan – gdybyś wolał być uczciwym człowiekiem, siedziałbyś teraz w kuchni. To tylko od ciebie zależy. Albo jesteś moim kucharzem okrętowym i wtedy obejdę się z tobą pobłażliwie, albo też kapitanem Silverem, zwykłym buntownikiem i korsarzem, a wtedy możesz pójść na szubienicę.

– Dobrze, dobrze, mości kapitanie – odpowiedział kucharz siadając według polecenia na piasku – waszmość chcesz mi podać rękę do zgody, ot wszystko! Ale macie tu doskonałą siedzibę. A otóż i Jim! Dzień dobry, Jimie! Moje uszanowanie, panie doktorze! No, no! jesteście tu wszyscy, że tak powiem, jakby w szczęśliwym gronie rodzinnym!

– Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, mój człowieku, lepiej powiedz od razu – przerwał kapitan.

– Ma pan słuszność, kapitanie Smollet – odrzekł Silver. – Zapewne, obowiązek to obowiązek! Ale patrzcie no, powiódł się wam plan wczoraj wieczorem! Nie przeczę, że dobry był podstęp. Ktoś z was bardzo zręcznie się posłużył końcem lewara. I nie będę obwijał w bawełnę, że niektórzy z moich ludzi byli zaniepokojeni… może nawet wszyscy… może nawet ja sam. Kto wie, czy nie dlatego właśnie przybyłem tu na układy! Ale zapamiętaj pan sobie, kapitanie, że po raz drugi już to się nie uda, do pioruna! Roześlę patrole i nikomu nie pozwolę wziąć do ust ani kropli rumu. Pewno pan sądzi, że wszyscy byliśmy podchmieleni. Ale mówię panu, że byłem trzeźwy. Byłem tylko zmęczony jak pies. Ale gdybym się obudził o sekundę wcześniej, przyłapałbym was na gorącym uczynku, o tak! Nie był on jeszcze martwy, kiedy do niego przyszedłem… nie, nie!

– Tak? – wycedził kapitan Smollet z chłodnym spokojem.

Wszystko, co Silver powiedział, było dla niego zagadką, lecz nikt by się tego nie domyślił z jego głosu. Natomiast ja począłem domyślać się po trochu. Przyszły mi na myśl ostatnie słowa Bena Gunna. Zacząłem przypuszczać, że złożył on wizytę korsarzom, gdy leżeli pijani dokoła ogniska, i z radością obliczałem, że mamy teraz do czynienia tylko z czternastoma nieprzyjaciółmi.

– Tak, przystępuję do sedna sprawy – rzekł Silver. – Chcemy mieć skarb i musimy go mieć. Taki jest nasz warunek! Wy, zdaje mi się, równie gorąco pragniecie ocalić życie. Taki jest wasz warunek. Macie tę mapę, prawda?

– Możliwe – odparł kapitan.

– O, wiem dobrze, że macie – mówił dalej Długi John. – Nie potrzebuje pan mydlić oczu. Na nic się to nie przyda, zapewniam pana. Chodzi nam o tę mapę – jej się domagamy. Ja osobiście nie mam do pana żadnej urazy.

– Moja osoba tu nie należy do rzeczy, mój człowieku – przerwał kapitan. – Wiemy dokładnie, co zamierzałeś uczynić, i nie lękamy się, a teraz sam widzisz, że nic nie wskórasz.

Popatrzył na niego spokojnie i w dalszym ciągu napychał fajkę tytoniem.

– Jeżeli Abe Gray… – wybuchnął Silver.

– Milczeć! – krzyknął Smollet. – Gray nic mi nie opowiadał ani też ja o nic go nie pytałem; co więcej, wolałbym, żebyś ty z nim i całą tą wyspą wpierw się zapadł pod wodę! Takie jest zdanie moje o tobie, mój człowieku, i o tym wszystkim!

Zdawało się, że ten mały wybuch gniewu ostudził nieco zapalczywość Silvera. Przed chwilą ten hultaj okazał podrażnienie, teraz się pohamował.

– Oczywiście – powiedział – trudno mi określać, czy czyjeś zapatrywania są godne żeglarza, czy też nie. Widząc wszakże, że sięga pan po fajkę, ośmielę się pójść za waszmości przykładem, panie kapitanie.

Nabił fajkę i zapalił ją. Siedzieli tak obaj przez dobrą chwilę ćmiąc fajki w milczeniu, to patrząc sobie w oczy, to przyduszając tytoń, to pochylając się, by splunąć. Zabawnie było patrzeć na nich.

– A teraz do rzeczy – podjął Silver. – Oddajcie nam mapę, żebyśmy mogli znaleźć skarb, i zaniechajcie strzelania do biednych marynarzy oraz deptania im po głowach, gdy śpią. Kiedy to uczynicie, damy wam do wyboru: albo pojedziecie wraz z nami na okręcie, gdy skarb już będzie załadowany, a ja dam wam zobowiązanie na piśmie, poręczone słowem honoru, że wysadzę was gdziekolwiek cało na ląd. Albo jeżeli to wam nie dogadza, jako że niektórzy z moich ludzi są ludźmi szorstkich obyczajów i mają z wami dawne porachunki, w takim razie możecie tu pozostać. Podzielimy się z wami zapasami, głowa w głowę, a ja dam wam poprzednio zobowiązanie na piśmie, że zaczepię pierwszy napotkany okręt i przyślę go tu, żeby was wziął na pokład. A teraz posłuchajcie tej rady: nie można było okazać wam większej wyrozumiałości. I spodziewam się – tu podniósł głos – że wszyscy znajdujący się tu w twierdzy wezmą pod rozwagę moje słowa gdyż to, co mówiłem do jednego, tyczyło się wszystkich.

Kapitan Smollet powstał z siedzenia i wytrząsł popiół z fajki na dłoń lewej ręki.

– Czy to wszystko? – zapytał.

– Ostatnie słowo, niech mnie piorun trzaśnie! – krzyknął John. – Jeżeli to odrzucicie, wtedy zakończeniem rozmowy będą kulki muszkietów!

– Doskonale! – rzekł kapitan. – A teraz posłuchaj mnie. Jeżeli przyjdziesz do mnie jeszcze raz w pojedynkę bez broni, to postaram się zakuć cię w kajdanki i zawieźć do Anglii, ażebyś tam stanął przed prawowitym sądem. Jeżeli sobie tego nie życzysz, pamiętaj, że nazywam się Aleksander Smollet, rozwinąłem tu sztandar mojego króla, a was posyłam do morskich diabłów. Nie znajdziecie skarbu! Okrętu nie zabierzecie, pomiędzy wami nie ma nikogo, kto by się znał na prowadzeniu okrętu! Nie pokonacie nas; ten oto Gray wydarł się z rąk pięciu waszych ludzi! Wasz okręt jest uwięziony, panie Silver, znajdujecie się na brzegu wystawionym na przeciwny wiatr. Musicie tu pozostać. To ci mówię, jak stoję przed tobą. Są to ostatnie życzliwe słowa, jakie słyszysz ode mnie, bo jak Bóg na niebie, wsadzę ci kulkę w plecy za następnym spotkaniem. Umykaj, bracie. Zwijaj się, proszę, co rychlej i przyśpiesz kroku.

 

Silver mienił się na twarzy, oczy niemal na wierzch mu wyskakiwały z wściekłości. Wytrząsnął ogień z fajki.

– Dać mi rękę! – krzyknął.

– Ani mi się śni – mruknął kapitan.

– Kto mi poda rękę? – ryczał Silver.

Nikt z nas ani się ruszył. Miotając najplugawsze złorzeczenia Silver poczołgał się po piasku, aż dowlókł się do ganku i mógł znów oprzeć się na szczudle. Wówczas splunął do źródła.

– Patrzcie! – wrzasnął – oto, co myślę o was! Zanim przejdzie godzina, zmiażdżę waszą budę jak antałek rumu! Śmiejcie się, śmiejcie, do pioruna! Nim przejdzie godzina, będziecie inaczej się śmiali! Ci, którzy zginą, będą szczęśliwi!

I cisnąwszy straszne przekleństwo potknął się, powlókł się po piasku, aż wreszcie przy pomocy człowieka niosącego białą chorągiew udało mu się po kilku nieudanych próbach przedostać poza ogrodzenie. W chwilę później znikł pomiędzy drzewami.

XXI. Natarcie

Gdy tylko Silver zniknął, kapitan, który śledził go uważnie, odwrócił się ku wnętrzu domu i spostrzegł, że oprócz Graya nikt nie stał na swym stanowisku. Po raz pierwszy zdarzyło się nam ujrzeć go w pasji.

– Na miejsca! – huknął wściekle, a gdy chyłkiem powróciliśmy na stanowiska, odezwał się:

– Gray, twoje nazwisko zapiszę w księdze okrętowej, bo spełniłeś swój obowiązek jak prawdziwy marynarz. Panie Trelawney, tego się po panu nie spodziewałem. Panie doktorze, zdawało mi się, że waćpan nosiłeś mundur wojsk króla jegomości. Jeżeli pan w ten sposób służył pod Fontenoy, panie, to lepiej było pozostać u siebie za piecem!

Warta doktora stanęła przy swoich strzelnicach, reszta zajęła się nabijaniem niewielu muszkietów, a każdy – łatwo zgadnąć – zarumienił się po uszy ze wstydu jak zmyty.

Kapitan patrzył przez chwilę w milczeniu, po czym przemówił:

– Chłopcy! dałem Silverowi tęgą odprawę, i umyślnie dopiekłem mu do żywego, więc zanim przejdzie godzina, jak on mówił, napadną na nas. Nie potrzebuję wam mówić, że jesteśmy słabsi liczebnie, ale walczymy z ukrycia, a chwilę temu powiedziałbym, że walczymy karnie. Nie wątpię bynajmniej, że możemy ich rozbić, od was to tylko zależy.

Potem obszedł stanowiska i stwierdził – jak się wyraził – że wszystko jest w porządku.

W dwu krótszych ścianach domu, wschodniej i zachodniej, było tylko po dwie strzelnice. Od strony południowej, gdzie wznosił się ganek, znajdowały się również dwie, a w ścianie północnej – pięć. Muszkietów była dostateczna liczba dla nas siedmiu; z chrustu ustawiono cztery stosy – niby stoły – po jednym w środku każdego boku, a na każdym z tych stołów przygotowano pewną ilość amunicji i po cztery muszkiety gotowe do użycia przez obrońców. Na środku złożono kordelasy.

– Zgasić ogień – rozkazał kapitan – chłód już przeszedł i niepotrzebnie dym gryzie nas w oczy.

Pan Trelawney wyrzucił na dwór cały żeleźniak, a żar zagasł w piasku.

– Hawkins jeszcze nie jadł śniadania. Hawkins, przynieś sobie śniadanie i wracaj na swoje stanowisko. Tutaj je zjesz – mówił dalej kapitan Smollet. – Żwawiej, mój chłopcze. Trzeba się posilić, zanim weźmiesz się do roboty! Hunter, puść no w kolej wódkę! Napijemy się wszyscy!

Podczas gdy spełniano jego rozkazy, kapitan uzupełniał sobie w myśli plan obrony.

– Panie doktorze, waćpan obsadzisz drzwi – podjął. – Zważaj pan na wszystko i nie wychylaj się; proszę pozostać w środku i strzelać przez ganek! Hunter, zajmij stronę wschodnią, ot tam! Joyce, staniesz po stronie zachodniej, mój drogi. Panie Trelawney, pan jest najlepszym strzelcem – więc pan i Gray zajmiecie tę długą ścianę północną, gdzie jest pięć strzelnic; z tej strony zagraża największe niebezpieczeństwo. Jeżeli uda się im podejść i ostrzeliwać nas przez nasze własne strzelnice, to będziemy szpetnie wyglądali. Hawkins! Ani ty, ani ja nie bardzo się rozumiemy na strzelaniu, będziemy więc ładować broń i podawać ją walczącym.

Miał rację kapitan; chłód już przeszedł. Gdy słońce wzbiło się nad rąbek drzew, promienie jego z całą mocą spadły na porębę i w mig wyssały z powietrza wszelką wilgoć. Niebawem piasek począł parzyć stopy, a żywica topnieć i kapać z belek fortecy. Zrzuciliśmy z siebie kurtki i kamizelki, zakasaliśmy rękawy do ramion. Tak staliśmy, każdy na swoim posterunku, rozgorączkowani upałem i niepokojem.

Godzina minęła.

– U licha! – odezwał się kapitan. – To nudne jak flaki z olejem. Gray, zobacz no, skąd wiatr wieje.

W tej samej chwili przyszła pierwsza zapowiedź napadu.

– Uprzejmie proszę łaskawego pana – rzekł Joyce – czy jeżeli którego z nich zobaczę, mam strzelać?

– Przecież ci powiedziałem – krzyknął kapitan.

– Dziękuję łaskawemu panu – odpowiedział Joyce z tą samą spokojną uprzejmością.

Przez chwilę nic nie zaszło, lecz ta uwaga pobudziła nas do czujności; wytężyliśmy wzrok i słuch, muszkieterzy ważyli samopały w dłoniach.

Kapitan stanął pośrodku twierdzy, zacisnąwszy usta i nasępiwszy oblicze.

Upłynęło kilka sekund – naraz Joyce podniósł muszkiet i dał ognia. Ledwo huk ucichł, gdy odpowiedziały mu od zewnątrz inne rozproszoną salwą, strzał za strzałem, niby sznur gęsi, ze wszystkich stron ogrodzenia. Kilka kul ugodziło w budynek, ale ani jedna nie wpadła do środka, a gdy dym rozwiał się i znikł, zarówno warownia, jak i bór dokoła wydawały się tak ciche i opuszczone jak poprzednio. Nie dygotała żadna gałązka ani najmniejszy błysk lufy muszkietu nie zdradzał obecności naszych wrogów.

– Czy trafiłeś tego człowieka? – zapytał kapitan.

– Nie, panie – odparł Joyce – zdaje mi się, że nie.

– Przynajmniej dobrze, że mówisz prawdę – burknął kapitan Smollet. – Nabij mu strzelbę, Hawkins. Ilu mogło być po pańskiej stronie, doktorze?

– Wiem dokładnie – odparł doktor Livesey. – Z tej strony padły trzy strzały. Widziałem trzy błyski: dwa koło siebie, a trzeci opodal, nieco na zachód.

– Trzy! – powtórzył kapitan. – A ile od pańskiej strony, panie Trelawney?

Lecz na to nie tak łatwo było odpowiedzieć. Od północy padło ich sporo – siedem według obliczeń dziedzica, a osiem lub dziewięć podług Graya. Od wschodu i zachodu były tylko pojedyncze strzały. Nie ulegało więc wątpliwości, że napad rozwinie się od strony północnej i że z trzech innych stron miały nas niepokoić jedynie pozorne działania wojenne. Mimo to jednak kapitan Smollet nie zmienił bynajmniej zarządzeń dowodząc, że jeżeli rokoszanom powiedzie się wedrzeć w obręb warowni, opanują jedną z niestrzeżonych strzelnic i wystrzelają nas jak szczury w naszym własnym gnieździe oporu.

Nie pozostało nam zresztą wiele czasu do namysłu. Z gęstwiny po stronie północnej wyskoczyła nagle z głośną wrzawą garstka piratów i popędziła wprost na warownię. W tej samej chwili otwarto ogień ponownie od strony lasu i jedna kulka bzyknęła w drzwiach, rozbijając w drzazgi muszkiet doktora.

Napastnicy poczęli przełazić jak małpy przez ogrodzenie. Dziedzic i Gray wypalili dwukrotnie; trzech ludzi spadło; jeden w obręb palisady, a dwaj z powrotem poza częstokół. Lecz jeden z nich był raczej ogłuszony niż ranny, gdyż w mgnieniu oka zdołał znów stanąć na nogach i natychmiast znikł między drzewami.

Dwóch napastników już gryzło ziemię, jeden umknął, czterech wtargnęło na dobre do wnętrza naszej pozycji obronnej. Tymczasem spoza osłony boru siedmiu czy ośmiu ludzi, każdy widocznie uzbrojony w kilka muszkietów, podtrzymywało bez przerwy silny, choć bezskuteczny ogień na warownię.

Czterej, którzy się wdarli, zmierzali wprost ku budowli krzycząc w biegu, a ich kamraci wśród drzew wtórowali im okrzykami, by dodać im odwagi. Padło kilka strzałów z naszej strony, lecz taka była gorączkowość strzelców, że prawdopodobnie ani jeden strzał nie wywołał skutku. W jednej chwili czterej korsarze przebyli nasyp ziemny i znaleźli się naprzeciw nas.

Głowa bosmana Joba Andersona pojawiła się w środkowej strzelnicy.

– Wszyscy na nich, kamraci… Wszyscy! – ryczał grzmiącym głosem.

Jednocześnie inny korsarz chwycił muszkiet Huntera za lufę, wyrwał mu go z ręki, wyciągnął przez strzelnicę i jednym ogłuszającym strzałem powalił nieszczęśliwego bez zmysłów na ziemię. Tymczasem trzeci, biegnąc bez szwanku dokoła domu, ukazał się nagle w drzwiach i wpadł ze sztyletem na doktora.

Nasze położenie całkowicie się odmieniło. Jeszcze przed chwilą mogliśmy z ukrycia ostrzeliwać nieosłoniętego przeciwnika, teraz natomiast sami byliśmy bez osłony i nie mogliśmy się ostrzeliwać.

Wnętrze budynku było pełne dymu, czemu zawdzięczaliśmy swoje względne bezpieczeństwo. Krzyki i zamieszanie, błyski i huk strzałów pistoletowych oraz głośne jęczenie – wszystko to rozdzierało mi uszy.

– Na dwór, chłopcy, na dwór! Wygnać ich na miejsce otwarte! Nożami! – krzyknął kapitan.

Porwałem jeden ze sztyletów leżących na kupie, a jednocześnie ktoś porywając inny zadał mi draśnięcie w rękę, które ledwo odczułem. Wybiegłem przez drzwi i wydostałem się na światło słoneczne. Ktoś był tuż za mną, sam nie wiem kto. Na prawo przede mną doktor ścigał swego napastnika po pochyłości wzgórza, a właśnie wtedy, gdy moje oko spoczęło na nim, obalił zapaśnika, który rozciągnął się jak długi na wznak, z twarzą szpetnie pokiereszowaną.

– Naokoło domu! chłopcy! naokoło domu! – krzyczał kapitan, a pomimo całego zamętu zauważyłem zmianę w jego głosie.

Odruchowo usłuchałem, zawróciłem na wschód i podniósłszy kordelas, biegiem okrążyłem róg budynku. Naraz niespodzianie znalazłem się twarzą w twarz z Andersonem. Ów ryknął na całe gardło i wzniósł nad głową zakrzywiony nóż, połyskujący w słońcu. Nie miałem czasu na trwogę, lecz gdy cios już miał spaść na mnie, odskoczyłem jednym susem na bok i pośliznąwszy się w grząskim piasku, stoczyłem się głową naprzód po pochyłości.

Gdy tylko wypadłem przez drzwi, reszta buntowników już czepiała się częstokołu63, aby zrobić koniec z nami. Jeden z nich, ubrany w czerwoną szlafmycę64, trzymając sztylet w zębach, wdrapał się nawet na szczyt i przesadził nogę na drugą stronę. Otóż tak szybko się to odbyło, że gdy podniosłem się na nogi, wszystko znajdowało się jeszcze w tej samej pozycji: drab w czerwonej szlafmycy był dopiero w połowie drogi, a drugi już wystawiał głowę ponad krawędź ogrodzenia. Mimo to właśnie w tej chwili walka się przesiliła, a zwycięstwo stało się naszym udziałem.

Gray, który postępował tuż za mną, zwalił z nóg olbrzymiego bosmana, zanim ów miał czas ochłonąć po chybionym ciosie. Drugi, właśnie gdy dawał ognia w głąb domu, został zabity przy strzelnicy, a teraz leżał w agonii, z dymiącym jeszcze pistoletem w dłoni. Trzeciego, jak widziałem, doktor jednym rąbnięciem wyprawił na tamten świat. Z czterech, którzy przeleźli byli przez palisadę, tylko jeden został nietknięty, a i ten porzuciwszy kordelas na placu bitwy, w śmiertelnej trwodze gramolił się teraz z powrotem.

– Strzelać! strzelać z domu! – krzyczał doktor. – A wy, zuchy, z powrotem za osłonę!

Lecz słów tych nie wzięto pod uwagę, gdyż nie padł ani jeden strzał, tak iż ostatni z napastników umknął w najlepsze i zniknął z innymi w lesie. W trzy sekundy później nie było już nikogo z nacierającej bandy, oprócz pięciu poległych: czterech w obrębie warowni, a jednego za częstokołem.

 

Doktor, Gray i ja pobiegliśmy co rychlej się schronić. Wrogowie, jacy jeszcze pozostali przy życiu, powinni byli wkrótce dotrzeć do miejsca, gdzie pozostawili muszkiety, i każdej chwili mogła się znów rozpocząć strzelanina.

Tymczasem dym zalegający wnętrze domu nieco się rozproszył, więc mogliśmy ocenić, jakimi stratami okupiliśmy zwycięstwo. Hunter leżał nieprzytomny koło swej strzelnicy, obok niego zaś Joyce z przestrzeloną głową nigdy już nie miał powstać. Dziedzic, siedząc pośrodku izby, podtrzymywał kapitana, a obaj byli jednakowo bladzi.

– Kapitan raniony – rzekł pan Trelawney.

– Czy uciekli? – zapytał pan Smollet.

– Tak jest, uciekł, kto zdołał, może pan być pewny – odparł doktor. – Ale pięciu z nich już nigdy nie ucieknie!

– Pięciu! – krzyknął kapitan. – No, tym lepiej! Pięciu na trzech! Zatem zostaje nas czterech przeciwko dziewięciu65. Lepsze szanse niż na początku! Było nas siedmiu na dziewiętnastu, tak przynajmniej nam się zdawało, i sprawa była ciężka.

61tuman – tu: mgła. [przypis edytorski]
62galon – tu: srebrna albo złota naszywka. [przypis edytorski]
63częstokół – ogrodzenie z drewnianych, ostro zakończonych pali, wbitych jeden przy drugim. [przypis edytorski]
64szlafmycę – miękkie nakrycie głowy, zakładane głównie do snu. [przypis edytorski]
65dziewięciu – Zbójców było właściwie już tylko ośmiu, gdyż człowiek ugodzony przez pana Trelawneya na pokładzie szonera umarł z rany tego samego wieczora, o tym jednak dowiedzieliśmy się dopiero później (przypisek Jima Hawkinsa). [przypis autorski]