Kostenlos

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Nowa propozycja kapitana Nemo

Dnia 28 lutego około południa „Nautilus” wypłynął na powierzchnię morza pod 9° 4' szerokości północnej, na osiem mil od lądu leżącego w stronie zachodniej. Najprzód spostrzegłem gromadę gór wysokości około 2000 stóp, nader kapryśnych kształtów. Wkrótce po zrobieniu pomiarów i zaznaczeniu ich na mapie poznałem, że to była wyspa Cejlon, perła wisząca u dolnego krańca półwyspu Indostanu.

Poszedłem do biblioteki, aby poszukać książek traktujących o tej wyspie, jednej z najżyźniejszych na kuli ziemskiej. Jakoż zaraz znalazłem jednotomowe dzieło Sir H.C. pod tytułem: Ceylon and the Cingalese. Wróciwszy do salonu, zanotowałem najprzód położenie wyspy, którą starożytni tylu różnymi nazwami obdarzyli. Cejlon leży między 5° 56' i 9° 49' szerokości północnej, a między 79° 42' i 82° 47' długości na wschód od południka Greenwich. Długości ma dwieście siedemdziesiąt pięć mil; największa szerokość – sto pięćdziesiąt mil, obwodu mil dziewięćset, powierzchni – czterdzieści jeden tysięcy dwieście pięćdziesiąt mil (angielskich). A więc wyspa ta jest niewiele mniejsza od Irlandii.

Kapitan Nemo i jego porucznik ukazali się w tej chwili.

Kapitan rzucił spojrzenie na mapę i rzekł, obracając się do mnie:

– Wyspa Cejlon sławna jest z połowu pereł. Czy nie zechciałbyś, panie Aronnax, poznać jedno z miejsc tego połowu?

– I bardzo, kapitanie.

– To dobrze. Nic nad to łatwiejszego. Tylko, że nie zobaczymy tam poławiaczy pereł. Doroczna eksploatacja jeszcze się nie rozpoczęła. Mniejsza o to. Każę płynąć do zatoki Manaar, dziś w nocy tam staniemy.

Kapitan powiedział słów kilka do porucznika, który zaraz wyszedł. Wkrótce „Nautilus” zanurzył się w płynnym żywiole, a manometr wskazywał, że byliśmy w głębokości stóp trzydziestu.

Poszukałem na mapie owej zatoki Manaar. I znalazłem ją przy dziewiątym równoleżniku na północno-zachodnim brzegu Cejlonu. Tworzyła ją podłużna linia wysepki Manaar. Żeby się tam dostać, należało opłynąć cały brzeg zachodni Cejlonu.

– Panie profesorze – odezwał się wtedy kapitan Nemo – perły łowi się w Zatoce Bengalskiej, w Morzu Indyjskim, w morzach Chin i Japonii, w morzach Ameryki Południowej, w zatoce Panamskiej i w Zatoce Kalifornijskiej; najpiękniejsze atoli perły poławia się przy Cejlonie. Wprawdzie przybędziemy tam trochę za wcześnie. Dopiero w marcu zbierają się łowcy w zatoce Manaar i tam przez dni trzydzieści trzysta statków zajmuje się tą zyskowną eksploatacją skarbów morza. Na każdym statku jest dziesięciu łowców. Ostatni, podzieleni na dwie gromadki, zanurzają się kolejno i spuszczają się na dwanaście metrów w głąb morza za pomocą ciężkiego kamienia, który chwytają nogami i który sznurem przywiązany jest do statku.

– Tak więc – rzekłem – i teraz jeszcze używają tego pierwotnego sposobu?

– I teraz jeszcze – potwierdził kapitan Nemo – chociaż miejsce tych połowów należy do ludu najbardziej przemysłowego na kuli ziemskiej, do Anglików, którym w roku 1802 ustąpił je traktat zawarty w Amiens.

– A jednak – odrzekłem – skafander, jakiego używasz pan do zanurzania się w wodzie, wyświadczałby wielkie usługi w tej operacji.

– Zapewne, gdyż biedni ci łowcy nie mogą długo zostawać pod wodą. Anglik Perceval w swojej podróży do Cejlonu mówi wprawdzie o Kafrze, który całe pięć minut nie wypływał na powierzchnię wody; nie chce mi się jednak temu wierzyć. Zdarzają się tak wytrzymali nurkowie, że utrzymują się pod wodą przez pięćdziesiąt siedem sekund, a już do bardzo wprawnych należą tacy, co zdołają przedłużyć ten czas do osiemdziesięciu siedmiu sekund; są to jednak wyjątki dość rzadkie i nieszczęśliwi ci, wróciwszy na pokład statku, nosem i uszami wyrzucają wodę krwią zafarbowaną. Myślę, że średni czas, jaki nurkowie siedzą pod wodą, wynosi trzydzieści sekund, podczas których jak najśpieszniej zbierają do małej siatki u pasa muszle perłowe oderwane od skał. W ogóle poławiacze pereł długo nie żyją. Wzrok ich słabnie, na gałkach ocznych tworzą się owrzodzenia, ciało pokrywa się ranami, a zdarza się także, iż umierają na apopleksję w głębi morza.

– W istocie – odpowiedziałem – smutne to rzemiosło służące tylko do zadowolenia kaprysów mody! Powiedz mi jednak, kapitanie, jaką ilość ostryg może w ciągu dnia wyłowić jeden statek?

– Około czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy. Powiadają nawet, że w r. 1814, gdy rząd angielski zarządził łowy na własny rachunek, jego nurkowie w ciągu dwudziestu dni pracy zebrali siedemdziesiąt sześć milionów ostryg.

– Czy przynajmniej poławiacze ci są należycie wynagradzani? – spytałem.

– Bardzo nędznie, panie profesorze. W Panamie zarabiają ledwie dolara na tydzień. Najczęściej dostają trzy grosze za ostrygę zawierającą perłę, a ileż to wyniosą z morza niemających żadnej!

– Trzy grosze dla biedaków, co wzbogacają swych panów! Ależ to haniebne!

– Tak więc, panie profesorze – mówił kapitan Nemo, nie zważając na moje słowa – pańscy towarzysze i pan zwiedzicie ławicę Manaar, a jeśli przypadkiem jaki przedwczesny nurek już się tam znajdzie, to przypatrzymy się jego łowom.

– Zgoda, kapitanie.

– Ale, ale, panie Aronnax, czy nie boisz się czasem rekinów?

– Rekinów? – zawołałem.

To pytanie wydało mi się co najmniej niewczesne.

– Boisz się? – nalegał kapitan Nemo.

– Przyznam się panu, że jeszcze nie poznałem się z bliska z tym rodzajem ryb.

– Co do nas, jesteśmy z nimi oswojeni – odrzekł kapitan Nemo – a z czasem i pan zapoznasz się z nimi bliżej. Zresztą będziemy uzbrojeni i po drodze upolujemy może jakiego żarłacza. Polowanie to nader zajmujące. Tak więc do jutra, panie profesorze; wyruszamy przed świtem.

To powiedziawszy tonem lekkim, kapitan Nemo wyszedł z salonu.

Czytelniku, gdyby ci zaproponowano polowanie na niedźwiedzia w górach szwajcarskich, może byś odpowiedział: „I owszem! Jutro polować będziemy na niedźwiedzia”. Gdyby cię zaproszono na polowanie na lwa w pustyni Atlasu lub na tygrysa w dżunglach indyjskich i wtedy może byś powiedział: „Paradnie! Będziemy podobno polowali na lwa lub tygrysa!”. Jeśliby jednak zaproszono cię na polowanie na rekina w jego naturalnym żywiole, prawdopodobnie zastrzegłbyś sobie chwilę namysłu, wprzód nimbyś przyjął to zaproszenie.

Co do mnie, podniosłem rękę do czoła, na które wystąpiły krople zimnego potu.

– Zastanówmy się – rzekłem do siebie – mamy czas do namysłu. Polować na wydry w lasach podmorskich, jak już polowaliśmy w lasach wyspy Crespo, ujdzie to jeszcze; ale włóczyć się po głębiach mórz, gdy się ma pewność spotkania żarłaczy, zabawka dalibóg niemiła! Wiem wprawdzie, że w pewnych krajach, a mianowicie na wyspach Andamańskich, Murzyni nie wahają się uderzać na rekina, mając sztylet w jednej a stryczek w drugiej ręce; ale wiem także, iż ci junacy najczęściej nie wracają żywi z tej walki ze strasznymi zwierzętami! Zresztą nie jestem Murzynem, a choćbym był Murzynem, godziłoby się w tym razie troszeczkę zawahać.

I ciągle miałem przed oczami rekiny, ich szerokie szczęki uzbrojone licznymi rzędami zębów i zdolne przeciąć człowieka na pół jak nitkę. Czułem już pewne bóle w biodrach. A przy tym nie mogłem strawić flegmy, z jaką kapitan zaprosił mnie na to nieszczęsne polowanie. Tak jakby chodziło o szczwanie w lesie jakiego niewinnego lisa.

„No – pomyślałem – zaradzimy temu jakoś! Conseil za nic w świecie nie pójdzie na takie polowanie, a to uwolni mnie od towarzyszenia kapitanowi”.

Co do Neda Landa, przyznaję, że mniej byłem pewny jego roztropności. Niebezpieczeństwo, choćby największe, zawsze miało powab dla tej wojowniczej duszy.

Zabrałem się znowu do czytania książki Sirra, ale machinalnie tylko przewracałem stronice. Drukowane litery przybierały kształty ogromnych, strasznie rozwartych szczęk.

W tej chwili Conseil i Kanadyjczyk weszli z miną spokojną, a nawet wesołą. Szczęśliwi, nie wiedzieli, co ich oczekiwało.

– Dalibóg panie – odezwał się Ned Land – pański kapitan Nemo, niech go diabli porwą, zrobił nam w tej chwili bardzo miłą propozycję!

– A! – rzekłem – Więc już wiecie…

– Z przeproszeniem pana – odpowiedział Conseil – dowódca „Nautilusa” zaprosił nas, żebyśmy jutro w towarzystwie pana zwiedzili miejsce połowu wspaniałych pereł przy Cejlonie. Mówił bardzo grzecznie i obszedł się z nami jak prawdziwy gentleman.

– I nic więcej wam nie powiedział?

– Nic, panie – odrzekł Kanadyjczyk – chyba to jedno, że już mówił panu o tym spacerze.

– Mówił w istocie. Czy jednak nie dał wam jakich objaśnień o…?

– Żadnych, panie profesorze. Wszak pójdziesz pan z nami, nieprawdaż?

– Ja… a naturalnie! Jak widzę, nabierasz gustu do tych spacerów, panie Land.

– Ma się rozumieć! Toćże to ciekawe, nadzwyczajnie ciekawe.

– A może i niebezpieczne! – dodałem tonem przestrogi.

– Ba, niebezpieczne! Prosta przechadzka po ławicy ostrygowej! – odpowiedział Ned Land.

Widocznie kapitan Nemo nic nie wspomniał moim towarzyszom o rekinach. A ja patrzyłem na nich niespokojnie, jakby już brakło im ręki lub nogi. Miałżebym otwarcie ich ostrzec? Niewątpliwie; nie wiedziałem jednak, jak się wziąć do tego.

– Proszę mojego pana – odezwał się Conseil – czy pan raczy dać nam jakie objaśnienia o łowieniu pereł?

– Czy o samym łowieniu – spytałem – czy też o niebezpiecznych przygodach, które…

– O łowieniu – odpowiedział Kanadyjczyk. – Dobrze jest wiedzieć coś o okolicy, po której się ma wędrować.

– Zgoda. Więc siadajcie, przyjaciele, a ja nauczę was tego, czegom się sam przed chwilą nauczył od Anglika Sirra.

Ned i Conseil siedli na kanapie, a Kanadyjczyk zaraz zagadnął:

– Przede wszystkim, panie, chciej objaśnić, co to jest perła?

– Mój poczciwy Nedzie – odpowiedziałem – dla poety perła jest łzą morza, dla ludów Wschodu jest stwardniałą kroplą rosy; dla elegantek jest klejnotem podługowatego kształtu i mlecznej barwy, który noszą na palcach, na szyi lub w uszach; dla chemika jest mieszaniną soli, kwasu fosforowego i węglanu wapna z odrobiną pewnej masy galaretowatej; na koniec dla przyrodników jest to prosta chorobliwa wydzielina organu, wytwarzająca masę perłową u pewnych mięczaków dwuskorupnych.

 

– Dział mięczaków – dodał Conseil – klasa bezgłowych, rząd skorupiaków.

– Wybornie, uczony Conseilu. Owóż między tymi skorupiakami uszka morskie, trydakny, muszle włókniste i wszystkie inne, wydzielające perłową masę, to jest ową materię niebieską, fioletową lub białą, która zdobi wnętrze ich skorupy, mogą wydawać perły.

– Czy i ślimaki? – spytał Kanadyjczyk.

– A jakże, ślimaki pewnych wód Szkocji, Walii, Saksonii, Czech i Francji.

– Wyśmienicie – rzekł Kanadyjczyk – będzie się teraz zwracało na nie uwagę.

– Wszelako – mówiłem dalej – najdoskonalszym mięczakiem wydzielającym perłę jest szacowna ostryga perłowa, tak zwana perliczka. Perła, zwykle kształtu kulistego, przystaje do muszli lub wpija się w ciało mięczaka. Przystająca do muszli jest nieruchoma, wolna zaś jest w ciele zwierzęcia. Zawiązkiem perły zawsze jest ciało twarde, bądź jajecznik niepłodny, bądź ziarnko piasku, dokoła którego osiada w ciągu lat kilku materia perłowa i z wolna twardnieje.

– A czy bywa po kilka pereł w jednej ostrydze? – spytał Conseil.

– Bywa, mój chłopcze. Pewne perliczki tworzą prawdziwy naszyjnik. Przytaczają nawet ostrygę, która miała, o czym jednak wątpię, przeszło sto pięćdziesiąt rekinów.

– Sto pięćdziesiąt rekinów! – zawołał Ned Land.

– Czy powiedziałem rekinów? – spytałem zmieszany. – Chciałem powiedzieć, sto pięćdziesiąt pereł. „Rekinów” nie miałoby żadnego sensu.

– To prawda – rzekł Conseil. – A teraz raczy mój pan objaśnić nas, w jaki sposób wyjmuje się te perły?

– Są różne sposoby, a nawet często, gdy perły silnie przystają do muszli, trzeba odrywać je szczypcami. Zwykle jednak rozkłada się perliczki na kobiercu z traw morskich, zaścielającym wybrzeże. Tym sposobem mięczaki zamierają na świeżym powietrzu, a po dniach dziesięciu zaczynają gnić. Wtedy zanurza się je w zbiornikach wody słonej, a potem otwiera i obmywa. Wówczas to rozpoczyna się podwójna praca wyrzynających perły. Najprzód oddzielają warstwę perłowej masy, zwanej w handlu pod nazwą srebrzanki lub mieszanki białej, albo mieszanki czarnej i sprzedawanej skrzyniami, ważącymi po sto dwadzieścia pięć i sto pięćdziesiąt kilogramów. Tułów zaś, wyjęty z muszli, gotują i cedzą przez sito, aby wycisnąć z niego wszystkie, choćby najmniejsze perły.

– Zapewne cena tych pereł zależy od ich wielkości? – spytał Conseil.

– Nie tylko od wielkości – odpowiedziałem – ale także od kształtu, od wody, to jest barwy, i wreszcie od ich blasku, który im bardziej jest mieniący się i różnobarwny, tym perła jest szacowniejsza. Najpiękniejsze perły nazywają się dziewiczymi lub doskonałymi; tworzą się one samotnie w tkance mięczaka, są białe, często nieprzezroczyste, z blaskiem opalowym, okrągłe lub podługowate. Okrągłe używają się na naszyjniki i bransoletki, podługowate służą do kolczyków i jako cenniejsze sprzedają się na sztuki. Perły przylegające do muszli i mniej kształtnej formy sprzedaje się na wagę. Na koniec do pośledniejszych gatunków należą perły znane pod nazwą nasionek lub drobnych perełek; sprzedają się one na miarę i głównie służą do haftowania ornatów i kap kościelnych.

– To rozgatunkowanie pereł według ich wielkości musi być mozolne i zajmować dużo czasu – wtrącił Kanadyjczyk.

– Nie, przyjacielu. Dokonuje się tego za pomocą przetaków, czyli tarek z różnej wielkości dziurkami. Perły pozostające w przetaku mającym od dwudziestu do osiemdziesięciu dziurek są pierwszorzędne. Te zaś, które nie przechodzą przez przetak mający od stu do ośmiuset dziurek, są drugorzędne. Na koniec te, do których używają się przetaki z dziewięciuset do tysiąca dziurek, stanowią nasionka czyli drobne perełki.

– Dowcipny sposób – rzekł Conseil – i, jak widzę, podział i klasyfikacja pereł odbywa się mechanicznie. A czy mój pan raczy nam powiedzieć, jaki dochód przynosi eksploatacja ławic ostryg perłowych?

– Według książki Sirra – odpowiedziałem – perłołówstwo pod Cejlonem wydzierżawione jest za roczną opłatą trzech milionów żarłaczy.

– Chyba franków! – poprawił Conseil.

– Tak, chciałem powiedzieć franków. Sądzę jednak, że perłołówstwo nie przynosi już takich dochodów jak dawniej. Podobnie rzecz się ma z perłołówstwem amerykańskim, które za panowania Karola V przynosiło dochodu cztery miliony franków, a teraz nie daje i trzech milionów. W ogóle eksploatacja pereł daje rocznie około dziewięciu milionów franków.

– Czy jednak nie było sławnych pereł, wysoko cenionych? – spytał Conseil.

– Owszem, były, mój chłopcze. Powiadają, że Cezar darował Sewilli perłę cenioną na sto dwadzieścia tysięcy franków na naszą monetę.

– A ja słyszałem – wtrącił Kanadyjczyk – że pewna dama starożytna piła perły roztopione w occie.

– To Kleopatra – objaśnił Conseil.

– Potrawa nie musiała być smaczna – dodał Ned Land.

– Nieznośna, przyjacielu Ned – odpowiedział Conseil – ale kieliszek octu kosztujący półtora miliona franków zawsze to osobliwość.

– Żałuję, żem nie ożenił się z tą bogatą panią – rzekł Kanadyjczyk, machając ręką dość niebezpiecznie dla swoich sąsiadów.

– Ned Land mężem Kleopatry! – zawołał Conseil.

– A cóż ty myślisz? Już, już miałem się ożenić i nie moja w tym wina, jeśli małżeństwo się rozchwiało – poważnie odpowiedział Kanadyjczyk. – Kupiłem już naszyjnik perłowy dla Kasi Tender, mojej narzeczonej, która zresztą wyszła za innego. Owóż ten naszyjnik kosztował tylko półtora dolara, a przecież niech pan profesor mi wierzy, perły te nie przecisnęłyby się przez przetak o dwudziestu dziurkach.

– Poczciwy mój Ned – odpowiedziałem, śmiejąc się – były to perły sztuczne, kulki szklane, napełnione wewnątrz płynem wschodnim.

– Ba! – odrzekł Kanadyjczyk – I ten płyn wschodni musi drogo kosztować!

– Wcale nie. Jest to po prostu srebrzysta masa łuski płotkowej zebrana z wody i przechowana w amoniaku. Nie ma ona żadnej wartości.

– Rozumiem! Dlatego zapewne Kasia Tender poszła za innego – filozoficznie odpowiedział Ned Land.

– Wracając jednak do wysokiej wartości pereł – odezwałem się znowu – wątpię, czy kiedykolwiek jaki monarcha posiadał szacowniejszą od tej, którą ma kapitan Nemo.

– Czy tej? – spytał Conseil, wskazując na pyszny klejnot w oszklonej szafce.

– Tej samej i nie omylę się, oceniając ją na dwa miliony…

– Franków! – żywo dodał Conseil.

– Tak, chciałem powiedzieć dwa miliony franków, a jednak kapitana nic ona nie kosztuje; po prostu poszedł i wziął.

– Ba! – zawołał Ned Land – My tak samo zrobimy podczas jutrzejszego spaceru. A może znajdziemy lepsze?

– Wątpię – rzekł Conseil.

– Czemużby nie?

– Przypuśćmy, że tak; lecz na co zdadzą ci się miliony na pokładzie „Nautilusa”?

– Na pokładzie na nic – odpowiedział Ned Land – ale gdzie indziej…

– Oho, gdzie indziej! – rzekł Conseil, kiwając głową.

– Bądź co bądź – wtrąciłem – Land ma słuszność. I jeśli kiedykolwiek zawieziemy do Europy lub Ameryki perłę wartości kilku milionów, wówczas zapewne chętniej uwierzą naszym opowiadaniom.

– I ja tak myślę – rzekł Kanadyjczyk.

– Wszystko to bardzo piękne – wtrącił Conseil, który zawsze zapatrywał się na rzeczy ze strony praktycznej – czy jednak te łowy pereł nie są niebezpieczne?

– Nie – żywo odpowiedziałem – zwłaszcza jeśli się przedsięweźmie pewne środki ostrożności.

– A cóż się ryzykuje w tym rzemiośle? – spytał Ned Land. – Może połkniemy trochę wody morskiej?

– Kto wie, Ned. Może spotkać nas coś gorszego: na przykład, mój zuchu – dodałem, naśladując flegmę kapitana Nemo – czy boisz się rekinów?

– Ja, oszczepnik z rzemiosła, miałbym się bać rekinów! Moją rzeczą jest drwić z nich sobie!

– Ale, mój drogi – dodałem – tu nie chodzi o łowienie ich za pomocą oszczepu lub harpuna, o wyciąganie na pomost okrętu, odcinanie toporem ogona, płatanie brzucha i wyrzucanie serca do morza!

– A o cóż chodzi?

– O prawdziwą walkę.

– W wodzie?

– Właśnie, w wodzie.

– E, panie profesorze, a od czego dobry harpun? Trzeba panu wiedzieć, że te rekiny są niezdarne bydlęta. Żeby cię capnąć, muszą się na grzbiet obrócić, a tymczasem…

Ned Land miał tak osobliwy sposób wymawiania tego wyrazu „capnąć”, że mnie dreszcze zimne przenikały, gdym go słyszał.

– A ty, Conseil, co myślisz o tych żarłaczach?

– Ja? – odrzekł Conseil – Ja otwarcie powiem mojemu panu, co myślę.

„Przecież!” – pomyślałem.

– Jeśli mój pan zamierza walczyć z rekinami – rzekł Conseil – nie rozumiem powodu, dla którego bym ja, wierny sługa mojego pana, nie miał także z nimi walczyć!

Perła wartości dziesięciu milionów franków

Noc nadeszła. Udałem się na spoczynek, ale dość źle spałem. Ciągle śniły mi się żarłacze i wydawał mi się trafny ów źródłosłów, według którego rekin pochodzi od wyrazu łacińskiego requiem159.

Nazajutrz o czwartej z rana obudził mnie posługacz okrętowy, którego kapitan Nemo umyślnie przeznaczył do moich usług. Śpiesznie wstałem, ubrałem się i poszedłem do salonu.

Kapitan Nemo już mnie tam oczekiwał.

– Panie Aronnax – spytał – czy jesteś gotów do drogi?

– Jestem gotów.

– Więc proszę z sobą.

– A moi towarzysze, kapitanie?

– Są już zawiadomieni i czekają na nas.

– Czy nie włożymy na siebie naszych skafandrów? – spytałem.

– Jeszcze nie teraz. Nie dałem „Nautilusowi” zbliżać się do brzegu i jesteśmy dość oddaleni od ławicy Manarskiej; kazałem jednak przygotować łódź, która nas powiezie na miejsce najstosowniejsze do wylądowania i tym sposobem oszczędzi nam dość długiej wędrówki. Nasze ubiory nurków są na tej łodzi; włożymy je w chwili, gdy się rozpocznie wycieczka podmorska.

Kapitan Nemo zaprowadził mnie do schodów środkowych, którymi się wchodzi na platformę. Tu zastałem już Neda i Conseila zachwyconych myślą o przygotowującym się „spacerze”. Pięciu majtków „Nautilusa” z wiosłami w ręku oczekiwało nas w łodzi linką przywiązanej do pokładu.

Noc była jeszcze dość ciemna. Gęste chmury okrywały niebo, na którym ledwie kilka gwiazd dostrzec było można. Zwróciłem oczy w stronę lądu; tu jednak widziałem tylko mgliste zarysy zamykające trzy czwarte widnokręgu od południo-zachodu do północo-wschodu. „Nautilus” opłynął brzeg zachodni Cejlonu i był teraz na zachód od zatoki albo raczej cieśniny utworzonej przez ten ląd i wyspę Manar. Tu pod ciemnymi wodami rozciągała się ławica perlic, niewyczerpane pole pereł mające przeszło dwadzieścia mil morskich długości.

Kapitan Nemo, Conseil, Ned Land i ja usiedliśmy w tyle łodzi. Sternik stał u przodu, a jego czterej towarzysze wspierali się na wiosłach. Odwiązano linkę i odpłynęliśmy od „Nautilusa”.

Łódź skierowała się na południe. Marynarze nie kwapili się. Zauważyłem, że ich wiosła, głęboko zanurzone w wodzie, uderzały ją regularnie co dziesięć sekund, według metody ogólnie przyjętej w marynarce wojennej. Gdy łódź płynęła, rozpryskujące się kropelki wody padającej na czarne bałwany morza podobne były do roztopionego ołowiu; wietrzyk wiejący od otwartego morza lekko kołysał łódź, o której przód rozbijały się fale.

Siedzieliśmy w milczeniu. O czym myślał kapitan Nemo? Zapewne o ziemi, do której płynęliśmy, która wydawała mu się nazbyt blisko, gdy przeciwnie Kanadyjczyk sądził, że jest jeszcze zbyt oddalona. Co do Conseila, ten miał minę turysty, którym powoduje prosta ciekawość.

Około wpół do szóstej pierwsze brzaski na widnokręgu wyraźnie uwydatniły wyższą linię wybrzeży. Dość równa i płaska na wschodzie, podnosiła się kulisto ku południowi. Pięć mil oddzielało nas jeszcze od brzegów, które we mgle niknęły. Morze było puste na przestrzeni pomiędzy wybrzeżem a łodzią; ani statków, ani nurków. Głęboka cisza i samotność panowały w tym miejscu gromadzenia się poławiaczy pereł. Jak już objaśnił mnie kapitan Nemo, przybyliśmy w te strony o cały miesiąc za wcześnie.

O szóstej rozwidniło się nagle z szybkością właściwą strefom zwrotnikowym niemającym ani świtu, ani zmierzchu. Promienie słoneczne przebiły zasłonę z chmur nagromadzonych na widnokręgu wschodnim i gwiazda dzienna wznosiła się szybko.

 

Teraz wyraźnie widziałem ziemię i drzewa rosnące tu i ówdzie.

Łódź zmierzała do wyspy Manar, która się zaokrągla w stronie południowej. Kapitan Nemo podniósł się z ławki i patrzył na morze.

Na dany przez niego znak zarzucono kotwicę, a łańcuch jej zaledwie się zanurzył; dno było już w głębokości nie większej niż jednego metra, w tym miejscu bowiem był jeden z najwyższych punktów ławicy perłowej. Łódź obróciła się zaraz popychana odpływem, który ją ciągnął na otwarte morze.

– Stanęliśmy tedy na miejscu, panie Aronnax – rzekł wówczas kapitan Nemo. – Widzisz pan tę ściśniętą zatokę. Tu właśnie za miesiąc zbiorą się liczne statki poławiaczy pereł i w tych wodach nurkowie będą robili śmiałe poszukiwania. Położenie zatoki jest bardzo dogodne do tego rodzaju łowów. Osłonięta jest od silniejszych wiatrów; morze nigdy tu nie jest bardzo burzliwe, a ta okoliczność wielce sprzyja pracy nurków. Teraz wdziejemy skafandry i rozpoczniemy przechadzkę.

Nic na to nie odpowiedziałem i, patrząc na te podejrzane wody, z pomocą marynarzy zacząłem wdziewać na siebie ciężkie ubranie morskie. Kapitan Nemo i dwaj moi towarzysze także się ubierali. Żaden z ludzi „Nautilusa” nie miał nam towarzyszyć w tej nowej wycieczce.

Wkrótce byliśmy aż po szyję uwięzieni w kauczukowym odzieniu, a szelki przypięły nam na plecach przyrządy z powietrzem. Co do przyrządów Ruhmkorffa, nie było o nich mowy. Przed włożeniem głowy w miedziane pudło zwróciłem na to uwagę kapitana Nemo.

– Przyrządy te na nic by się nam nie przydały – odpowiedział kapitan. – Nie zapuścimy się głęboko, a promienie słoneczne dostatecznie rozjaśnią nam drogę. Zresztą nie byłoby roztropnym zabierać pod wodę latarnię elektryczną. Jej blask mógłby niespodzianie ściągnąć którego z niebezpiecznych mieszkańców tych wód.

Gdy kapitan domawiał tych słów, obróciłem się do Conseila i Neda Landa, ale obaj mieli już głowy zamknięte w pudle metalowym, nie mogli więc ani słyszeć, ani odpowiadać.

Jedno jeszcze pytanie miałem zadać kapitanowi Nemo.

– A broń nasza – spytałem – nasze strzelby?

– Strzelby? A to po co? Przecież wasi górale ze sztyletem w ręku walczą z niedźwiedziem, a czyż stal nie jest pewniejsza od ołowiu? Oto jest tęgi sztylet. Zatknij go pan za pas i ruszajmy w drogę.

Spojrzałem na mych towarzyszów. Byli uzbrojeni jak my, a nadto Ned Land wywijał potężnym harpunem, który przed opuszczeniem „Nautilusa” włożył do łodzi.

Wreszcie, idąc za przykładem kapitana, dałem sobie nakryć głowę ciężkim czerepem metalowym, a nasze zbiorniki powietrza natychmiast zostały wprawione w ruch.

Po chwili majtkowie z łodzi wysadzili nas jednego po drugim i w głębokości półtora metra wody zstąpiliśmy na gładki piasek. Kapitan Nemo skinął na nas ręką, żebyśmy szli za nim, i po lekkiej pochyłości zniknęliśmy pod falami.

Tu opuściły mnie niepokojące myśli. Stałem się zadziwiająco spokojny. Łatwość poruszeń wzmacniała pewność siebie, a osobliwość widowiska żywo zajmowała wyobraźnię.

Słońce przesyłało już dostateczną jasność pod wodę. Można było rozpoznawać najdrobniejsze przedmioty. Po dziesięciu minutach drogi byliśmy pięć metrów pod wodą, a grunt stawał się prawie płaski.

Na nasz widok niby stado bekasów na trzęsawisku zrywały się gromady ciekawych ryb z rodzaju jednopłetwych, opatrzonych jedyną płetwą przy ogonie. Poznałem zaraz jawańczyka, istnego węża osiem decymetrów długiego, z sinym brzuchem, którego zbyt łatwo można by wziąć za węgorza morskiego, gdyby nie miał złocistych pręg po bokach. Z rodzaju bezskrzelowych, których ciało owalne, równie długie jak szerokie i ściśnięte, widziałem okazy o najświetniejszych barwach, noszące swoją płetwę grzbietową jak kosę, ryby jadalne, które ususzone lub zamarynowane dają wyborną potrawę znaną pod nazwą karawad; widziałem także trankebary należące do rodzaju głowaczów, których ciało okryte jest pancerzem łuskowatym o ośmiu podłużnych okach.

Tymczasem stopniowe podnoszenie się słońca coraz bardziej rozjaśniało masy wód. Grunt z wolna się zmieniał. Po drobnym piasku mieliśmy prawdziwą żwirówkę z zaokrąglonych kamieni, zasłaną kobiercem mięczaków i zwierzokrzewów. Pomiędzy okazami tych dwu działów zauważyłem placeny o skorupach wąskich i nierównych, gatunki ostrygowych właściwe Morzu Czerwonemu i Oceanowi Indyjskiemu, lucyny pomarańczowe o kręgowatej muszli, purpury perskie, które dostarczyły „Nautilusowi” przedziwnych farb, skały rogate, jedenaście centymetrów długie, a sterczące pod wodą niby ręce gotowe cię pochwycić, ślimaki śrubowce najeżone kolcami, języczki bezgłowe dwuskorupne, muszle jadalne, zasilające targi Indostanu, mięczaki ogonkowe lekko świecące i na koniec przedziwne oczkowce wachlarzowate, wspaniałe wachlarze stanowiące jedną z najbogatszych roślinności tych mórz.

Pośród tych żywych roślin i pod altanami flory wodnej biegały niezgrabne legiony stawowatych: w szczególności żabieńce zębate, których skorupa tworzy trójkąt nieco zaokrąglony i ohydne partenopy, których widok wstręt budzi. Niemniej ohydnym zwierzem, którego kilkakrotnie spotkałem, był ów krab potworny, obserwowany przez Darwina, któremu natura dała instynkt i siłę potrzebną do żywienia się orzechem kokosowym; włazi on na drzewa przybrzeżne, strząsa orzechy i otwiera je potężnymi nożycami. Tu, pod jasnymi falami krab ten biegał z nieporównaną chyżością, gdy raki morskie z gatunku napotykanego przy brzegach Malabaru z wolna i z trudnością poruszają się pomiędzy potłuczonymi skałami.

Około siódmej stąpaliśmy już po ławicy perlicowej, na której ostrygi perłowe odradzają się milionami.

Cenne te mięczaki przylegały do skał i były do nich silnie przytwierdzone owym bisiorem brunatnego koloru, który im nie pozwala przenosić się z miejsca na miejsce – w czym ostrygi są niższe nawet od ślimaków, bo tym natura nie odmówiła możności chodzenia.

Perliczka meleagrina, rodzicielka pereł, której dwie skorupy są prawie równe, ma kształt muszli zaokrąglonej, z szerokimi ścianami wielce chropowatymi na zewnątrz. Niektóre z tych muszli były upstrzone zielonawymi paskami jaśniejącymi u wierzchu. Należały one do młodych ostryg.

Inne z powierzchnią szorstką i czarną, stare, liczące dziesięć lat i więcej, miały do piętnastu centymetrów szerokości.

Kapitan Nemo wskazał mi ręką na to obfite nagromadzenie perliczek i zaraz poznałem, że ta kopalnia była prawdziwie niewyczerpana, gdyż siła twórcza przyrody o wiele przewyższa niweczący instynkt człowieka. Ned Land, wierny temu instynktowi zniszczenia, skwapliwie zapełniał najpiękniejszymi mięczakami siatkę, którą miał u pasa. Grube skorupiaki, stojąc na wysokich łapach niby machiny wojenne, z posępnych swych krętych kryjówek patrzyły na nas nieruchomymi oczyma, a pod nogami naszymi pełzały myriany, krwawniki i pierścieńce niepomiernie wyciągające swoje różki i macki.

W tej chwili otworzyła się przed nami obszerna jaskinia wydrążona w malowniczej gromadzie skał ubarwionych najpiękniejszą florą podmorską. Zrazu jaskinia wydała mi się najzupełniej ciemna. Zdawało się, że promienie słoneczne stopniowo w niej gasły. Słabe jej przezrocze było już tylko zatopionym światłem.

Kapitan Nemo wszedł do jaskini, a my za nim. Oczy moje wkrótce przyzwyczaiły się do tego mroku. Przypatrywałem się kapryśnym zagięciom sklepienia, które się wspierało na słupach naturalnych, szeroko osadzonych na granitowej podstawie niby ciężkie kolumny architektury toskańskiej. Dlaczego nasz niepojęty przewodnik zaprowadził nas w głąb tej katakumby podmorskiej? Niebawem miałem się o tym dowiedzieć.

Zstępując po dość spadzistej pochyłości, zeszliśmy na dno pewnego rodzaju studni okrągłej. Tu kapitan Nemo zatrzymał się i ręką wskazał przedmiot, któregom jeszcze był nie spostrzegł.

Była to ostryga nadzwyczajnych rozmiarów, trydakna olbrzymia, chrzcielnica, w której zmieściłoby się jezioro wody święconej; koncha, której szerokość przekraczała dwa metry, a przeto była większa od tej, jaka zdobiła salon „Nautilusa”.

Zbliżyłem się do tego fenomenalnego mięczaka. Bisiorem swoim przylegał do tablicy granitowej i na niej samotnie rozwijał się w cichych wodach jaskini. Trydakna ta mogła ważyć ze trzysta kilogramów. Owóż taka ostryga ma piętnaście kilogramów mięśni i potrzeba by mieć żołądek bajecznego olbrzyma, żeby ich połknąć z pół kopy.

Oczywiście kapitan Nemo wiedział o istnieniu tej muszli dwuskorupnej. Nie po raz pierwszy ją odwiedzał; sądziłem, że prowadząc nas do tego miejsca, chciał nam tylko pokazać osobliwość natury. Omyliłem się. Kapitan Nemo miał swój własny interes w poznaniu teraźniejszego stanu tej trydakny (dosłownie: starczającej na trzy kęsy).

159requiem (muz.) – utwór żałobny. [przypis edytorski]