Buch lesen: «Brühl, tom drugi»
Tom II
I
W mieszkaniu Sułkowskiego, pod wieczór wiosennego dnia siedzieli naprzeciw siebie dwaj wszechwładni ministrowie w długiém milczeniu, jak gdyby obadwa zbadać się pragnęli a nie mogli. Od kwadransa już prawie Sułkowski ze swą pańską dumą, przechadzał się po salonie, stając niekiedy w oknach i patrząc w ogród. Przez otwarte jedno z nich, słychać było śpiéw wesoły kosów i szczygłów. Zdaleka dolatywał odgłos wozów i karet, toczących się po bruku.
Twarze dwóch współzawodników napozór nie wiele się różniące charakterem, przedstawiały nadzwyczaj wybitną sprzeczność dla bacznego spostrzegacza. Ktoby był się przypatrzył Brühlowi, gdy ten sądził, iż go nikt nie widzi, dostrzegłby pod jego uśmiechem, prawie dobrodusznym i pełnym uprzejmości, chłodną przewrotność, któréj głębiny przerazić mogły. W oczach jego błyszczała żywa pojętność, spryt ten światowego człowieka, który nie potrzebuje nic się uczyć, a zgaduje wszystko i rozumié; który jasnowidzeniem sprężyny ruchów społecznych przenika i nie zawaha się nigdy żadnéj z nich pochwycić, gdy bezpiecznie może, a dla własnéj tego potrzebuje korzyści.
Sułkowski był w dumę wbitym podpankiem, który urosłszy na pana, sądził się tak bezpiecznym na wysokiém swém stanowisku, iż mniemał, jakoby mu wszystko już było wolno. Z pewném lekceważeniem, za rodzaj malum necessarium1, uważał Brühla i z góry nań spoglądał z tą wyższością pewną siebie, która najbliższego nawet nie dostrzega niebezpieczeństwa. Nie zbywało mu na myślach, lecz leniwo one krążyły w głowie, która bardzo się silić nie widziała potrzeby.
Patrząc na nich, można było i odgadnąć walkę nierówną i lękać się o jéj wypadek łatwo przewidziany. Nigdy piękniejsza i milsza twarz, więcéj chytrości i fałszu nie kryła pod swą maską. Brühl wszakże, gdy wiedział że nań patrzano, przybierał tak niemal łatwowierną, naiwną, dziecinną fizyognomią, że się zdawał zupełnie niewinném stworzeniem.
Dwaj tacy ludzie, postawieni przy sobie i zmuszeni do współzawodnictwa, nie mogli długo wytrwać bez walki. Tu jéj wcale jeszcze nie było, owszem najczulsza zawsze panowała przyjaźń. Instynkt czasem jakiś sprawiał, że Sułkowski czuł, domyślał się w Brühlu antagonisty, ale się sam śmiał z tego. Brühl doskonale wiedział, że do panowania absolutnego nad królem nie dojdzie, nie obaliwszy Sułkowskiego. Sam on poniekąd dawał oręż przeciwko sobie. Jakkolwiek umiejący dyssymulować i czekać, Sułkowski się czasem z tém wydawał, że mu panowanie duchownych i jezuitów na dworze ciążyło, że przewaga królowéj mu zawadzała.
Nie zwierzał się z tego Brühlowi, ale nie ukrywał przed nim tak dalece, aby się nie dał odgadnąć. Gdy Brühl z O. Guarinim był w najściślejszych stosunkach, Sułkowski nigdy go z sobą do poufałości nie dopuścił. Dla królowéj był z najgłębszym szacunkiem, nie uchybił jéj pewnie, ale ani się bardzo nabijał do łask, ani nadskakiwał jéj otoczeniu, ani dosyć służył. Czasami wyrywało mu się jakie słówko o tém, że za Augusta II dogodniéj było z faworytami, niż teraz z jedną i to tak surową królewiczową.
O. Guarini, wiedząc jak był w łaskach u króla, kłaniał mu się, lecz zdaleka.
Sam na sam z Brühlem tak swobodnie, jak dziś, spotykali się rzadko; jeden z nich prawie zawsze przy panu być musiał na służbie, aby mu się nie dać nudzić samemu.
Znać wszystko, o czém mówić mieli wyczerpali, gdyż Sułkowski milczał, a Brühl mu nie przerywał, nie odchodził jednak, jakby coś jeszcze na koniec zostawił.
Po długiéj dosyć przechadzce, hrabia się zwrócił do siedzącego i rzekł cicho:
– Wszystko to niech pozostanie między nami. Dom habsburgski się kończy, saskiego wielkość rozpocząć powinna. Wiem to doskonale, żeśmy się zrzekli wszelkich praw do spadku, że sankcyą pragmatyczną przyjmujemy, ale ze śmiercią cesarza, rzeczy dla nas obrót nowy przybrać muszą. Co najmniéj powinniśmy wziąć Czechy, a nawet Szlązk, gdzieindziéj wynagradzając Prusy. Mówiłem wam, żem skreślił w cichości plan cały. Kazałem go napisać Ludovicemu.
– Radbym miéć go i rozważyć – odezwał się Brühl – plan jest genjalny i godny was, a dla przyszłości Saxonii najwyższéj wagi. Nie potrzebuję mówić nawet, że do spełnienia jego, najszczęśliwszym będę, jeśli się zdołam przyczynić. Masz hrabia we mnie gorącego współzawodnika i sługę.
Ale każcie téż Ludovicemu ten plan przepisać dla mnie.
– Plan ten podziału Austryi – odparł Sułkowski, któremu pochlebiało uznanie – nie chcę, aby dwa razy przesuwał się przed oczyma Ludovicego, ale ja go dla was w wolnéj chwili, sam własną ręką przepiszę.
Brühl z najmilszym uśmiechem podziękował.
– Uczynisz mi hrabio największą łaskę – rzekł – tak olbrzymi pomysł, zawczasu już powinien być opracowany i środki wykonania przedsięwzięte. Możnaby zdaleka i ostrożnie wymacać w Berlinie…
– A! – zawołał Sułkowski z uśmiechem – tam, nie ma najmniejszéj wątpliwości, z otwartemi przyjmą go rękami: o to ja jestem spokojny, znajdziemy łatwego i chętnego sprzymierzeńca.
– I ja się tego spodziewam – dodał minister – idzie tylko o to, aby sobie zbyt drogo płacić nie kazał.
– Ale téż nie czas jeszcze przystąpić do układów.
– Ale pora się przygotować do nich i strategią całą rozważyć, jakiéj nam użyć wypadnie.
To mówiąc Brühl powstał i wyciągając się od niechcenia, odezwał:
– Mam prawie pewność, że ten niepoczciwy medal, to jest pomysł doń, wyszedł z Drezna, a nawet silne nader podejrzenie mam o twórcy.
Szybko odwrócił się ku niemu Sułkowski.
– Któżby był tym śmiałkiem?
– Któż, jeśli nie dworak, ufający w swe położenie – mówił Brühl – maleńki człowieczek na tak niebezpieczną rzecz nie ważyłby się: pachnęłaby dlań katem i pręgierzem.
– Tak, a dla dostojniejszego pana, może czémś gorszém grozić, bo bezkarnie tego puścić niepodobna.
– A! spodziewam się! – rzekł Brühl – po głowachby nam jeździli. Zuchwalstwo już i tak dochodzi do najwyższego stopnia, a dobroć pana i wspaniałomyślność wasza ośmiela do wybryków najswawolniejszych. Czy téż hrabia uważałeś, ile sobie Watzdorf młodszy pozwala?
Sułkowski, który był ku oknu zwrócony, posłyszawszy te wyrazy, popatrzał na Brühla, jak gdyby z pewném politowaniem.
– Wy, bo nie lubicie Watzdorfa – rzekł. Jak ojciec tak i on bufonuje, ale to tam nie jest niebezpieczne.
– Przepraszam – podchwycił Brühl żywo – bardzo przepraszam. Kto sobie zwykł ze wszystkiego żartować, nie poszanuje nic. Dostanie się mnie, wam, panie hrabio, a wkońcu i panu naszemu.
– Na to się nie odważy.
Zacząwszy mówić hrabia przerwał, zwrócił się do Brühla i biorąc go za guzik od fraka, rzekł poufale:
– Wy bo do niego coś macie? przyznajcie się: zawadza wam?
– Nudzi mnie – zawołał Brühl – przyznaję, czepia się mnie, żarcikami swojemi dojada…
– Wy sobie pono wyobrażacie, jeśli się nie mylę – pocichutku odezwał się, śmiejąc Sułkowski, – że on się kochał w Frani Kolowrathównie.
– Toby był tylko dowód dobrego gustu i tegobym mu za złe miéć nie mógł – rzekł Brühl, pokrywając rozdrażnienie pozorem obojętności – ale dokucza hrabinie Moszyńskiéj, dla któréj mam najwyższy szacunek.
– A! a! – rozśmiał się hrabia.
– Hrabinaby się obroniła sama, szepnąwszy słowo królewiczowi – mówił daléj Brühl – ja jéj nie potrzebuję w pomoc przychodzić; daleko gorzéj jest, że drwi z nas wszystkich, nie wyjmując nikogo.
– Jakto? i ze mnie? – spytał Sułkowski.
– Zdaje mi się, że i tobym mu dowiódł.
– O! toby było nadto śmiało! – rzekł Sułkowski sucho.
– Wierzcie lub nie, powiem otwarcie: ja go mam za twórcę medalu… – zawołał Brühl i rękę położył na piersiach.
Rzuciwszy to słowo parę razy, przeszedł się po salonie.
– To prosty domysł, mój Brühl, to prosty domysł.
– A może i coś więcéj, niż domysł – począł minister – wiem już na pewno, że trzy, czy cztery medale rozdał.
– Komu?
– Dworskim osobom. Zkądże ich ma tyle, i co za osobliwsza ochota do rozpowszechniania rzeczy, którą ja wykupuję i niszczę?
– Lecz czyż pewno?
– Hennicke da wam spis osób.
– To już wcale co innego – przerwał Sułkowski – to fakt, i chociaż ja go sobie tłumaczę więcéj jego niechęcią dla was, niż dla mnie, zawsze i mnie to dotyka.
– Tak jest – potwierdził Brühl. Powiem wam szczerze, kazałem w jego mieszkaniu potajemną zrobić rewizyą. Jeśli się tam znajdzie zapas medalów, mam go za ich autora i proszę was, aby mu to bezkarnie nie uszło.
Wam – dodał, rozgorączkowując się niby Brühl – obojętną to być może rzeczą, ale dla maleńkiego jak ja człowieczka…
Sułkowski się zmarszczył.
– Watzdorfa nigdybym nie sądził zdolnym do takiéj nikczemności.
– Przekonacie się – kończył minister. Jeśli dowody będę miał w ręku, w takim razie nie chcę nic u królewicza wyjednywać bez was, nic sam przez się czynić, o nic bez waszéj wiedzy prosić; ale z góry was błagam: tego płazem nie puścimy. Na Koenigstein…
Zamyślił się Sułkowski.
– Szkodaby mi go było – rzekł – lecz jeśli się okaże jawnie winnym…
– Ja królewicza o to prosić i mówić mu o tém nie będę – powtarzam – was proszę, wy czyńcie: jam wasz sługa i pomocnik, ja sam przez się niczém nie jestem i być nie chcę, tylko pomocą Sułkowskiego, jego podręcznym…
Skłonił się, Sułkowski wziął go za rękę i rzekł z dumą sobie właściwą:
– Przyjaciela chcę miéć w was, tylko przyjaciela, mój Brühl, a z méj strony służyć wam będę po przyjacielsku. Wy mi jesteście potrzebni, ja wam się téż przydam.
Ścisnęli się serdecznie; Brühl z wielkiego wzruszenia, które było znakomicie odegrane, pocałował go w ramię.
– Słuchajże Brühl, jak przyjaciel ci to mówię: wiele osób wié, że Watzdorf się kochał w Frani; jeśli go dlatego chcesz oddalić, nie na mnie, ale na was krzyczéć będą.
Brühl odskoczył aż z podziwu udanego.
– Ale mój hrabio – krzyknął uderzając się w piersi – ja nie jestem nic a nic, a nic zazdrosny, alem o honor pana, o wasz i o mój, troskliwy…
Dziś – dodał – zaczepiają nas i otarli się o tron, jutro ośmieleni na sam tron się rzucą i na najdroższego nam pana. Trzeba swawoli zapobiedz, bo nic świętego nie będzie.
– Masz słuszność – zimno odparł Sułkowski – ale winy trzeba dowieść.
– Oczywiście – dorzucił Brühl, chwytając za kapelusz, i począł się żegnać.
– Ale spotkamy się przecie…
– Tak, na strzelaniu – rzekł Brühl – królewicz potrzebuje rozrywki. Bądź co bądź, należy mu ich dostarczyć… namiętnie strzelać lubi. Przecież to tak niewinna zabawa…
Brühl pośpiesznie zabierał się do wyjścia, jakoż nadchodziła godzina, w któréj dwór miał się udać do bażantarni, gdzie tarcze przygotowano. Nie chciano urządzać tego rodzaju zabawy w zamku, aby zachować jeszcze resztkę pozorów żałoby.
W bażantarni, lasku poblizkim Drezna, w którym już stało kilka domków i pałacyk za Augusta II zbudowany, dwór się bardzo często zabawiał. Przepyszne aleje z lip, ogromne buki i dęby, całe posągów szeregi, stawek wykopany świeżo, czyniły to miejsce jedném z najwdzięczniejszych w okolicach Drezna. Niespełna pół godziny drogi dzieliło je od stolicy. Ogród dziki w pośrodku, w którym i amfiteatr był urządzony, opasywał zewsząd gęsty las odwieczny. Wśród niego gdzieniegdzie stojące posągi i ogromne wazy marmurowe wytwornie rzeźbione, cudnie wyglądały na ciemnéj drzew zieleni. Woń świeżo rozwitych drzew, cisza dokoła, klomby kwiatów, łąki szmaragdowe ubierały to zacisze.
W amfiteatrze urządzono do strzelania tarcze. O. Guarini nie kontentując się tém, co tam przygotują łowczy i myśliwski dwór króla, znając charakter Fryderyka, chciał mu tu uczynić niespodziankę i od rana się nad nią krzątał. Trzymano ją w jak najgłębszéj tajemnicy. Nieopodal od amfiteatru z tarcic wystawiono szałas, przy którym stała straż, nie dopuszczająca doń nikogo; zawierał w sobie tę tajemnicę Ojca Guariniego. Trzy razy tego dnia z rozmaitemi pudłami przyjeżdżał jezuita i za każdym razem on, i kilku pomocników siedzieli tam dosyć długo. Twarz Ojca nabrała po południu, gdy raz ostatni tu przybył, wyrazu zadowolenia i źle tłumionéj uciechy. Próżno okrywał się powagą swojego stanu, oczy mu się śmiały mimowoli. Znać już wszystko gotowém być musiało, bo Pater założywszy ręce w tył, przechadzał się spokojnie, po wiodącéj do amfiteatru uliczce, gdy na placyku około pałacu turkot się dał słyszéć. Ekwipaże dworskie jeden za drugim, poprzedzane lauframi, z hajdukami i lokajami na stopniach z boku i z tyłu, konni kawalerowie, kobiety strojne, wszystko to jedno za drugiém przybywać zaczęło. Królewicz wiódł pod rękę żonę, która go zwłaszcza przy zabawach i gdziekolwiek kobiéty znajdować się miały, nigdy nie odstępowała. Kolowrathowa z córką, frejliny, szambelanowie, pazie, dwór cisnął się za królewiczem na wyznaczone sobie miejsca. Sułkowski i Brühl w wykwintnych myśliwskich strojach, szli tuż przy Fryderyku.
Zawczasu przygotowano sztućce, paziowie, myśliwcy do nabijania i podawania ich stali w amfiteatrze. Właśnie gdy Fryderyk zajmował z widoczną niecierpliwością miejsce swe i strzelanie już się miało rozpocząć, na zielonych wschodkach wiodących z bocznéj uliczki do amfiteatru, ukazał się O. Guarini po cywilnemu (bo często bardzo chodził w tym stroju) z laską w ręku.
Udawał niezmierne zdziwienie na widok dworu i zbliżył się pokornie do królewicza, choć wesoły żarcik zdawał się ulatywać na jego ustach.
– A! Najjaśniejszy Panie – zawołał – co ja widzę, strzelanie do tarczy: co za wyśmienita zabawa.
– Hm? prawda? – śmiejąc się rzekł Fryderyk – ale wy strzelacie do dusz tylko…
– Zawsze jednak do celu, i to dosyć nieszczęśliwie… rzadko trafiam – westchnął jezuita. – Postarzałem. Tu zaś świetne pewnie będą wyścigi… ale gdzież nagrody?
– Jakie nagrody? – spytał zdziwiony nieco królewicz.
– Niech mi Najjaśniejszy Pan daruje – odparł Guarini – po ludzku rzeczy biorąc, tym co najtrafniéj strzelać będą, należy coś w nagrodę i na pamiątkę.
– O tém nie pomyślałem – zawołał królewicz, obracając się wkoło i szukając kogoś oczyma.
– Jeżeli mi wolno będzie – przerwał kłaniając się Guarini – to ja zaofiaruję nagród pięć. Wiele nie mogę, ubogi jestem, ale na uciechę mojego najdroższego pana, składam mój maluczki dar u stóp jego.
Królewiczowi oczy się rozśmiały.
– No co? co? – zapytał.
– A! to moja tajemnica! – zawołał Padre – tego wydać nie mogę przed czasem.
Wskazał ręką na budkę.
– Nagrody moje tam się mieszczą. Pięć najlepszych strzałów je otrzyma.
Zakrawało to na jakąś farsę zabawną, bo O. Guarini liczył się do najgorliwszych króla zabawiaczy; silił się często na koncepta niekoniecznie świeże i wymuskane, byle dobroduszny uśmiech wyprowadzić na twarz spokojną milczącego pana.
– Tom ciekawy – rzekł Fryderyk.
– Wymawiam sobie tylko – dorzucił O. Guarini – abyś N. P. nie należał do współubiegających się o te nagrody. Nie ma wątpliwości, że tu nikt lepiéj nie strzela, ale ja dla mojego pana nagrody godnéj jego rąk, nie mam. Więc…
Mrugnienie jego oczów, dopowiedziało resztę.
Niecierpliwie sam Fryderyk wziął się do strzelania pierwszy. W istocie od dzieciństwa wprawiając się w użycie broni, strzelał tak, iż mało mu kto mógł zrównać, a gdy w rękę wziął sztuciec, tak już był zajęty i zapalony, że nic w świecie nie widział, nie słyszał, o niczém nie pamiętał, oprócz o strzelbie i kuli. Tarcza była tak urządzona, iż kula, trafiająca w sam cel jéj, podnosiła do góry chorągiewkę zielono-białą, z barwami saskiemi. Kule uderzające w tarczę poza kołem pierwszém, oznaczała chorągiew żółto-czarna, barwy miasta; naostatek najdaléj padające, czarną się oznajmywały.
Gdy Fryderyk zaczął strzelać i raz po razu sadzić kule do celu, oklaski i okrzyki mu towarzyszyły. Strzelił tak razy kilkadziesiąt, nim drudzy z kolei poczęli: Sułkowski, Brühl, posłowie obcych dworów, stary generał Baudissin, hrabia Wackerbarth-Salmour, hrabia Loss, baron Schönberg, hrabiowie Gersdorf i inni. Liczono strzały chybione i celne każdego ze współubiegających się. Królewicz zdawał się z niecierpliwością wielką wyglądać rozdania nagród O. Guariniego, który stał na boku skromnie, z rękami w tył założonemi.
Trafiło się przy obliczaniu strzałów, iż stary Baudissin, ociężała dobra figura, posłuszna i skromna, wygrał los pierwszy. Królewicz aż wstał z krzesła, szukając oczyma O. Guariniego, który z powagą wielką zawołał dając znak do budki, po włosku, aby wyniesiono pierwszą nagrodę.
Ciekawość obudzona była do najwyższego stopnia. Drzwi się otworzyły, dwóch w liberyi pańskiéj pachołków w kanarkowych frakach z granatowemi wyłogami, wyniosło wielki kosz okryty oponą białą, w którym się coś trzepotało.
– Panie generale – odezwał się Guarini z powagą – nie moja wina, że wy na wasz wiek niestosowną otrzymujecie nagrodę; los tak zrządził: nikt się swojemu przeznaczeniu obronić nie może.
Na dany znak otworzono kosz, podniesiono oponę i na trawniku ukazała się… ogromna gęś, ale nie w tym stroju naturalnym, w jakim przyszła na świat. W rękach znakomitego artysty, stała się ona najpocieszniejszém w świecie stworzeniem. Na skrzydłach miała rozpiętą z wytwornéj materyi suknię, jaką naówczas modne damy nosiły; na nogach trzewiczki, na głowie fryzurę i pióra.
Przestraszone stworzenie, którego ukazanie się ogromny śmiech powitał, poczęło się kręcić chcąc uciec; ale skrzydła pętała suknia, nogi trzewiki, do których gęsi nienawykłe; otwarła więc dziób, jakby wołając o ratunek i potoczyła się między widzów.
Królewicz wziąwszy się za boki, śmiał się do łez, śmieli się więc wszyscy, nawet surowa królewiczówna.
– Drugi, drugi numer! – wołał Fryderyk.
– N. Panie – rzekł O. Guarini – ta pierwsza nagroda zowie się Angela o l’amorosa2!
– Któż bierze drugą nagrodę?
Druga należała Sułkowskiemu, który jakoś kwaśno ten żarcik Guariniego przyjmował.
Wyniesiono kosz drugi i – w stroju arlekina włoskiego teatru, wyskoczyła z niego małpa, nie mniéj od gęsi przestraszona; ale ta, mimo stroju, jak tylko się uczuła wolną, poczęła zmykać i dopadłszy najbliższego drzewa, dosyć zręcznie wdrapała się na nie.
Królewicz nie namyślając się, pochwycił coprędzéj sztuciec i strzelił: małpa krzycząc, po gałęziach się czepiając, krwawiąc, upadła na ziemię.
Nagrodą trzecią dla Brühla, który jéj wcale nie pożądał, był przyniesiony w koszyku ogromny zając, przebrany także za Crispino. Królewicz i tę nagrodę ubił kulą. Niezmiernie zdawał się ożywiony i szczęśliwy, ręce mu drgały, oczy połyskiwały, śmiał się… i zaledwie przysiadłszy, zrywał się, gdy przyniesiono nagrodę.
Czwartą był szary królik ustrojony za Scaramuzzia, który téż chciał zmykać przerażony i padł ofiarą myśliwskiéj gorączki Fryderyka.
Ostatnia była jedną z najpocieszniejszych, i ta, równie jak gęś, ocalała: z kosza wydobył się ogromny indyk ubrany za Dottore we fraku, peruce, kamizelce i wszystkiém, co do jego urzędowego stroju należało. Tego komiczna powaga ocaliła.
Śmieli się wszyscy.
Królewicz podziękował Guariniemu i zdobył się na przydłużony frazes, w którym go zapewnił, że nie tylko póki życia téj doskonałéj farsy nie zapomni, ale ją każe naśladować.
Strzelano potém jeszcze dla zabawy, dopóki mrok dozwolił; wieczór był spokojny, piękny i miły, powietrze wonne, widok czarowny. Nikomu się nie chciało wracać z bażantarni. Dwór rozpadł się nieco dokoła.
Los chciał, by w tłumie szambelan Watzdorf stał przy pięknéj Frani Kolowrath. Wcześnie to zobaczyła matka, a że za wachlarzem łatwo było rozmowę prowadzić niepostrzeżonym, usiłowała córkę postawić gdzieindziéj, nie mogąc odsunąć Watzdorfa. I to się jéj wszakże nie udało. Nie chcąc więcéj się dać domyślać patrzącym niż wypadało, musiała ich zostawić z sobą.
Watzdorf nie omieszkał z tego korzystać. Tego wieczora, zwykle szyderski, był jakoś smutnym i przygnębionym. Nikogo blizko bardzo nie było, mógł więc półgłosem odezwać się do panny Franciszki:
– Prawdziwie jestem wdzięczny losowi za dzień dzisiejszy, a rzadko mi się zdarza być mu wdzięcznym. Winienem mu, że panią moją po raz ostatni pożegnać mogę.
– Jakto po raz ostatni? – podchwyciła Kolowrathówna – nie patrząc na niego.
– Niestety, tak jest. Watzdorfa cień tylko tu stoi; czuję, że nademną wisi nie ubłagana zemsta tego ministra-pazia. Jestem szpiegowanym na każdym kroku, być może, iż i sługi moje kupiono. Nie znalazłem wielu papierów, a inne w nieporządku. Domyślam się rewizyi tajemnéj. Jeśli ją dopełniono, jestem zgubiony.
– Uciekaj! – zawołała hrabianka gwałtownie – zaklinam cię na wszystko, na miłość moją, na twoją… uchodź. Tu na ciebie nikt nie patrzy, piérwszy lepszy koń i jesteś w Czechach.
– Tak, i Austryacy mnie jutro tu przywiozą.
– Do Prus, do Hollandyi, do Francyi – mówiła żywo Frania.
– Nie mam ani o czem, ani jak – odparł Watzdorf z zupełną obojętnością – A co gorzéj, straciłem ochotę do życia, do wszystkiego. Cóż mi tam? Dla mnie niema szczęścia…
Franiu – dodał cicho – nie wiém, co się stanie zemną; ty jedna może nie zapomnisz o mnie, i ty się pomścisz za Watzdorfa. Będziesz żoną tego człowieka: bądź jego katem…
Musieli zamilknąć dla wrzawy, Watzdorf spojrzał w jéj oczy, które strzeliły ku niemu ogniem.
– Jeżeli jutro nie pokażę się na dworze, zemsta mnie dosięgła – rzekł – mam przeczucia, których się pozbyć nie umiem.
– Ale zkądże podejrzenia? zkąd domysły?
– Przed godziną wróciwszy do domu, znalazłem wszystko przewrócone; sługa znikł, a z nim to, co mnie mogło najciężéj obwinić.
Bądź zdrowa! – dodał głosem wzruszonym. – Ty będziesz żyć, ja zagasnę gdzieś między czterema murami, wśród głuchego milczenia. Franiu, zaklinam cię, upuść chustkę, zgub rękawiczkę; położę ją na sercu: ukoi mój ból twojém wspomnieniem.
Wzruszona Kolowrathówna zręcznie upuściła z rąk chustkę, Watzdorf się schylił i niepostrzeżenie wcisnął ją za suknię, na piersi.
– Dziękuję ci – odezwał się – jeszcze chwila, zgasną dla mnie oczy twoje i innym będą świéciły. Franiu, bądź zdrowa! adio na wieki!…
Temi wyrazami dokończył, widząc zbliżającą się matkę, która prawie gwałtem już, korzystając z zamętu i gwaru, odciągnęła córkę. Watzdorf ustąpił nieco w tył. O kilkanaście kroków tylko od niego, gdy królewicza zabawiał O. Guarini i żona, spotkali się na stronie Brühl z Sułkowskim.
– Słowo, – rzekł pierwszy poruszonym głosem – nie omyliły mnie moje domysły.
– Jakie? co? – spytał hrabia dosyć obojętnie.
– Zrobiono rewizyą u Watzdorfa, przetrzęsiono papiery; pełno paszkwilów – mniejsza o to: pięćdziesiąt sztuk medalów i list fabrykanta, który mu się tłumaczy, iż rysunek przysłany jak mógł najlepiéj wykonał.
Dowód tak zabijający, iż więcéj na zgubienie człowieka nie potrzeba…
Słysząc to Sułkowski, pobladł.
Brühl wsunął mu w rękę papiér.
– Weźcie to, proszę; ja sam przez się nic czynić nie chcę – uczyńcie co się wam podoba; lecz jeśli Watzdorfa nie wsadzicie do Koenigsteinu… Któż wié, czy tam jeden z nas późniéj nie zajmie miejsca dlań przeznaczonego. Zuchwalstwo i bezwstyd wiele mogą… Czyń hrabio co chcesz, ja ręce umywam, osobistéj krzywdybym nie poszukiwał… Królewicz jest dotknięty… To zbrodnia obrażonego majestatu, a za tę karzą śmiercią…
To mówiąc Brühl, szybko się usunął; twarz jego przybrała zwykły uśmiech. O kilka kroków zobaczył hr. Moszyńską i zwolna zwrócił się do niéj, witając ją z poszanowaniem i ceremonialną uniżonością, na co piękna Fryderyka dumném i zimném skinieniem głowy odpowiedziała.
Frania Kolowrathówna szła jakby ciągniona przez matkę, pół martwa, dumna, milcząca, ale bez łzy w oku. Kilka razy obejrzała się, gdzie stał Watzdorf, który się zdawał téż ani słyszéć co się dokoła niego działo.
Wśród tego zamyślenia gorzkiego zjawił się przed oczyma Kolowrathównéj hrabia Brühl z nizkim ukłonem i wdzięcznym uśmiechem. Dumnemu dziewczęciu oczy zajaśniały, wyprostowała się, i z góry, z pewnym rodzajem wzgardy zmierzyła wzrokiem ministra.
– Nieprawdaż – odezwał się słodko – że zabawa była nadzwyczaj dowcipna i piękna?
– A panowie strzelaliście do podziwienia trafnie – odparła Frania – i nie wątpię, że równiebyście i do ludzi potrafili…
Brühl spojrzał bystro.
– Niewiele w tém mam wprawy – rzekł zimno – ale gdyby w obronie Najjaśniejszego Pana przyszło wziąć jakąkolwiek broń w ręce, nie wątpię, że celniebym strzelał i śmiało.
Pani się także bawiłaś, jak uważałem, doskonale, rozmową z szambelanem Watzdorfem – dodał spoglądając na nią.
– W istocie – odezwała się Kolowrathówna – Watzdorf jest niezmiernie dowcipny: strzelał słowami jak panowie kulami.
– Niebezpieczna to broń, kto się z nią dobrze obchodzić nie umie – rzekł Brühl – można nieostrożnie zabić się samemu…
Stara Ochmistrzyni przerwała tę niemiłą rozmowę, wejrzenie Frani ją zamknęło. Chciała zrazu przemówić do Brühla, duma jéj nie dozwoliła; nie była téż pewną, czy Watzdorf nie przesadził niebezpieczeństwa i nie tłumaczył fałszywie kradzieży popełnionéj w domu.
Królewiczówna nieco wcześniéj wyjechała z damami, Fryderyk w poufałém gronku pozostał. Oddawna już Sułkowski usiłował się zbliżyć do niego. Część drogi chciał królewicz przebyć pieszo, skorzystał z tego ulubieniec i zajął miejsce przy nim.
Inni szli opodal nieco.
Brühl uparcie towarzyszył Ochmistrzyni.
Gdy pozostali sam na sam z królewiczem, który był w bardzo wesołém usposobieniu, Sułkowski nie chciał czekać dłużéj ze sprawą Watzdorfa. Ciężyła mu ona, rad się był jéj pozbyć co rychléj, a być może, iż lękał się ucieczki szambelana, gdyby postrzegł się zdradzonym.
– Po takiéj miłéj zabawie – odezwał się Sułkowski – co to za niemiły obowiązek, być zmuszonym zasmucić W. Królewiczowską Mość.
Posłyszawszy to Fryderyk, posępną zrobił minę i spojrzał z ukosa na ministra, jak gdyby mu się chciał wypraszać, ale ten po małym przestanku mówił daléj:
– Rzecz jest nie cierpiąca zwłoki, wystawieni jesteśmy ja i Brühl, a nawet pan nasz najmiłościwszy na pośmiewisko Europy; nie mówiłem o tém wprzódy, chcąc oszczędzić przykrego wrażenia, jakie niewdzięczność obudza… W Holandyi wybito medal szyderski… ohydny.
Fryderyk przestraszony, zżymnął się, stanął; twarz mu zbladła jak ojcu, gdy w gniéw ów straszny wpadał i od pamięci odchodził.
– Nie chciałem wspominać o tém, dopóki nie odkryliśmy sprawcy – kończył Sułkowski. Ja i Brühl przebaczylibyśmy obrazę naszą, ale obrazy majestatu jako ministrowie nie możemy puścić bezkarnie.
– Ale któż? kto? – zapytał Fryderyk.
– Człowiek okryty łaskami waszemi, którego cała rodzina winna wszystko Najjaśniejszego Pana ojcu i jemu. Niewdzięczność i zuchwalstwo bezprzykładne…
– Kto? kto? – nalegał królewicz.
– Szambelan Watzdorf…
Królewicz powiódł oczyma osłupiałemi dokoła.
– Macie dowód?
– Przy sobie: w ręku trzymam list znaleziony u niego i medale…
– Widziéć nie chcę, nie chcę – odparł królewicz, ręką się zasłaniając – ani ich, ani jego: precz… precz.
– Puścić go bezkarnie? – zapytał Sułkowski – nie może być. Poniesie za granicę potwarze i szerzyć je będzie, kto wié jakie? Może na ś. p. ojca W. Królewskiéj Mości…
– Szambelan Watzdorf? Watzdorf młodszy? – powtarzał Fryderyk – lecz cóż? lecz jakże…
To mówiąc, otarł pot z czoła.
– Königstein – rzekł krótko Sułkowski.
Nastąpiło milczenie… ze spuszczoną głową szedł zwolna królewicz: była to piérwsza za jego panowania wina i kara tak surowa.
– Gdzie Brühl? – spytał.
– Brühl zostawił to mnie i poruczył – odpowiedział hrabia.
– Watzdorf! Königstein! – powtarzał wzdychając Fryderyk; potém stanął, wlepił oczy w Sułkowskiego i rzekł:
– Nie chcę o tém słyszéć więcéj; dość – nie chcę. Róbcie co chcecie…
Sułkowski odwrócił się ku idącemu za niemi O. Guariniemu, który królewicza najlepiéj umiał rozśmieszać i skinął nań. Padre przybiegł coprędzéj, nie domyślając się więcéj nic, oprócz że był tu na cóś potrzebny.
– Jestem w rozpaczy! – zawołał – gęś moja, Angela o l’amorosa, zginęła… uleciała, widząc się pogardzoną przez Baudissina; musiała się puścić w lasy szukając śmierci. Biegałem za nią i miałem to nieszczęście, żem trzy panie nasze brał z kolei za gęsi: nigdy mi tego nie darują…
Smutna twarz królewicza, w miarę jak słuchał rozjaśniać się zaczęła. Jak z posępnego nieba chmury, schodziły z pięknego jéj czoła marszczki; usta ściśnięte rozchodziły się, na policzkach pierwiosnek uśmiechu zarysował dwa ledwie znaczne fałdy; białe zęby pokazały się z pod warg powoli. Patrzał na jezuitę, jakby w jego pogodnéj, naiwnie uśmiechniętéj twarzy, trochę przypominającéj włoskiego pulcinella, chciał zaczerpnąć potrzebnego mu wesela…
Guarini przeczuwszy, że coś dlań niezrozumiałego musiało dobrego pana zasmucić, wysilił się z całym swoim dowcipem, aby co rychléj zetrzéć ślady nie miłego wrażenia.
Jakoż w miarę jak się sypały włoskie żarty i przycinki, królewicz zdawał się zapominać o doznanéj przykrości i dobrodusznie znowu mu się uśmiechał. Lecz trzeba było wysiłków kilku wesołego Ojca, aby całkowicie znieść powracającą chmurę tę i nie dał spoczynku królewiczowi, aż póki nie posłyszał tego znanego sobie głośnego, szczerego śmiechu, który zwiastował, że Naj. Pan o troskach tego świata zapomniał całkowicie.
Nazajutrz znikł radzca i szambelan królewski Watzdorf. Nikt się nie śmiał dopytywać zrazu, co się z nim stało: była to piérwsza tego panowania ofiara. W kilka dni pocichu zaczęto szeptać sobie, iż go zawieziono do Königsteinu. Królewicz nigdy więcéj imienia jego nie wspominał; Sułkowski i Brühl zdawali się nie chciéć wiedziéć o tém.
Trwoga padła na dwór i nieprzyjaciół skrytych obu ministrów. Brühl, przy zdarzonéj okoliczności, o ile mógł głośno, umył ręce od téj sprawy, zarzekając się, iż wcale o niéj nie wié i do niczego się nie mieszał.
W Merkuryuszu historycznym, rodzaju gazety francuzkiéj, wychodzącéj naówczas, stały wkrótce potém następujące słowa:
„Ci, którzy znali zblizka swawolny i satyryczny sposób myślenia tego młodego pana, który w sprawach bezpośrednio po śmierci Augusta Mocnego zaszłych, nie jednę miał zręczność, z kaustycznym swym się popisać dowcipem, nie będą zdziwieni katastrofą, jaką mu oddawna wprzód przepowiadano.”
Watzdorf już się nigdy więcéj nie pokazał światu. Po czternastoletniém więzieniu na Königsteinie, zmarł dobity tęsknotą i niewolą.