Kostenlos

Pierwsze kroki

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Czy to Oskar Husson był dziś rano u Simona? – spytał Desroches.

– Tak, proszę pana – odparł Godeschal.

– A któż mu dał pieniądze? – rzekł adwokat.

– Pan sam – rzekł Godeschal – w sobotę.

– Więc tu z nieba spadają pięćsetfrankówki? – wykrzyknął Desroches. – Słuchaj, Godeschal, ty jesteś dobry chłopiec, ale ten smarkacz Husson nie wart jest tyle. Nienawidzę głupców, ale bardziej jeszcze nienawidzę ludzi, którzy popełniają błędy, mimo ojcowskich starań, jakimi się ich otacza.

Podał Godeschalowi list Mariety i banknot w nim zawarty.

– Darujesz, że otwarłem – dodał – ale pokojówka siostry powiedziała mi, że to w sprawie tyczącej kancelarii. Odprawisz Oskara.

– Nieszczęsny chłopak kosztował mnie dużo trudu! – rzekł Godeschal. – Ten wałkoń Jerzy Marest jest jego złym duchem, powinien go unikać jak zarazy, bo nie wiem, co by się stało za trzecim spotkaniem.

– Jak to? – spytał Desroches.

Godeschal odpowiedział w krótkości mistyfikację w czasie podróży do Presles.

– A – rzekł adwokat – swojego czasu, Józef Bridau opowiadał mi o tym kawale, to temu spotkaniu zawdzięczaliśmy łaskę, jaką hrabia de Sérisy okazał jego bratu74.

W tej chwili zjawił się Moreau, miał bowiem ważny interes w sprawie spadku Vandenessów. Margrabia chciał rozparcelować dobra Vandenesse, brat jego, hrabia, sprzeciwiał się temu. Handlarz majątków zniósł tedy pierwszy ogień słusznych skarg, złowrogich przepowiedni, jakie Desroches wytrząsnął na Oskara. Wytworzyło to w najgorliwszym opiekunie nieszczęsnego chłopca przekonanie, że próżność jego jest nieuleczalna.

– Zrób pan zeń obrońcę, ma tylko jeden egzamin przed sobą, w tym zawodzie wady jego staną się może zaletą, bo miłość własna dodaje wymowy połowie obrońców.

W tej chwili Clapart był chory, a żona musiała go pielęgnować: ciężkie zadanie, obowiązek bez żadnej nagrody. Urzędniczyna dręczył tę biedną istotę, która aż dotąd nie znała jeszcze okrutnej nudy i jadowitej dokuczliwości, na jaką sobie pozwala w całodziennym sam na sam człowiek na wpół zidiociały, którego nędza zatruła tajonym jadem. Uszczęśliwiony, że może wbijać szpileczki w tkliwy punkt matczynego serca, odgadł poniekąd obawy, jakie przyszłość, prowadzenie i wady Oskara budziły w biednej kobiecie. W istocie, kiedy matka otrzymała od swego dziecka cios taki, jak sprawa w Presles, żyje w nieustannej obawie; z samego sposobu, w jaki żona jego chwaliła Oskara, ilekroć odniósł jaki sukces, Clapart zgadywał ogrom tajemnych obaw matki i podsycał je przy każdej sposobności.

– Wreszcie z Oskarem wszystko idzie lepiej niż się spodziewałam; mówiłam sobie, że ta podróż do Presles, to tylko nieopatrzność młodości. Któryż młody chłopiec nie robił głupstw! Biedny chłopak znosi mężnie braki, których nie byłby zaznał, gdyby żył jego biedny ojciec. Dałby Bóg, aby umiał powściągnąć swoje skłonności!… etc., etc.

Otóż, podczas gdy tyle katastrof działo się przy ulicy Vendôme i przy ulicy Bethisy, Clapart, siedząc przy kominku w lichym szlafroku, patrzał na żonę, która przyrządzała na kominku w sypialni równocześnie bulion i ziółka dla Claparta, i śniadanie dla siebie.

– Mój Boże, chciałabym wiedzieć, jak się skończył wczorajszy dzień? Oskar miał być na śniadaniu w Rocher-du-Cancale, a wieczór u pewnej margrabiny…

– Och, bądź spokojna – odparł mąż – wcześniej, czy później pasztet się odkryje – rzekł mąż. – Ty wierzysz w tę margrabinę? Ech! Młody chłopak, który, ostatecznie, ma zmysły i słabość do wydatków, jak Oskar, znajduje hiszpańskie margrabiny kapiące złotem? Spadnie ci pewnego dnia na kark z długami…

– Sam nie wiesz już, co wymyślić, aby mnie dręczyć! – wykrzyknęła pani Clapart. – Skarżyłeś się, że mój syn zjada twoją pensję, a nigdy cię nic nie kosztował. Oto dwa lata, jak nie masz żadnego pozoru wygadywania na Oskara; jest drugim dependentem, wuj jego i pan Moreau pokrywają wszystko, ma zresztą osiemset franków pensji. Jeżeli będziemy mieli chleb na stare lata, będziemy to zawdzięczali drogiemu chłopcu. Doprawdy, jesteś tak niesprawiedliwy…

– Nazywasz moje przewidywania niesprawiedliwością – odparł cierpko chory.

W tej chwili ktoś zadzwonił żywo. Pani Clapart pobiegła otworzyć i została w pierwszym pokoju z panem Moreau, który przyszedł złagodzić cios, jaki nowa lekkomyślność Oskara miała zadać biednej matce.

– Jak to, przegrał pieniądze kancelarii! – wykrzyknęła pani Clapart ze łzami.

– A co, nie mówiłem! – wykrzyknął Clapart, który zjawił się jak duch w drzwiach salonu, dokąd ściągnęła go ciekawość.

– Ale co my z nim poczniemy? – spytała pani Clapart, której ból nie dozwolił odczuć tego ukłucia.

– Gdyby nosił moje nazwisko – odparł Moreau – pozwoliłbym mu spokojnie ciągnąć los do wojska; gdyby zaś wyciągnął zły numer, nie zapłaciłbym mu zastępcy. Oto już drugi raz syn pani robi głupstwo przez próżność. Ano cóż, próżność popchnie go może do świetnych czynów, które go wyróżnią w tym zawodzie. Zresztą, sześć lat służby wojskowej doda mu statku, że zaś ma przed sobą tylko jeden egzamin, nie będzie dlań nieszczęściem, gdy zostanie obrońcą w dwudziestym szóstym roku, o ile zechce zostać w palestrze, spłaciwszy, jak to się mówi, podatek krwi. Tym razem przynajmniej będzie surowo ukarany, nabędzie doświadczenia i przywyknie do subordynacji. Zanim odbędzie praktykę w sądzie, przejdzie praktykę w życiu.

– Jeżeli to jest pański wyrok na syna – rzekła pani Clapart – widzę, że serce ojca w niczym nie jest podobne do serca matki. Mój biedny Oskar żołnierzem?…

– Czy pani woli, aby się kiedyś rzucił do Sekwany, dopuściwszy się hańbiącego czynu? Nie może być już adwokatem, czy pani go uważa za dosyć rozsądnego, aby zostać obrońcą?… W oczekiwaniu aż przyjdzie wiek rozsądku, co z niego będzie? Ladaco; a tak przynajmniej dyscyplina go ocali…

– Czy nie może wstąpić do innej kancelarii? Wuj Cardot zapłaci mu z pewnością zastępcę, Oskar zadedykuje mu swoją tezę.

W tej chwili turkot dorożki, w której znajdowały się wszystkie rzeczy Oskara, oznajmił młodego człowieka, który ukazał się niebawem.

– A jesteś, mój amorku? – wykrzyknął Clapart.

– Słuchaj mnie pan, panie Clapart – rzekł dzieciak, który zmienił się w mężczyznę – nudzisz pan diabelnie moją biedną matkę, to pańskie prawo; jest, na swoje nieszczęście, pańską żoną. Ale ze mną inna sprawa! Jestem za kilka miesięcy pełnoletni; otóż nade mną nie masz pan żadnych praw, nawet gdybym był małoletni. Nigdy nikt pana o nic nie prosił. Dzięki tu obecnemu panu Moreau, nie kosztowałem pana nigdy ani szeląga, nie jestem panu winien żadnej wdzięczności, niech mnie pan zatem zostawi w spokoju.

Słysząc tę apostrofę, Clapart wrócił na swoją berżerkę do kominka. Rozumowanie Oskara i tłumiona wściekłość młodego chłopca, który właśnie otrzymał lekcję od swego przyjaciela Godeschala, nakazały na zawsze milczenie niedołędze.

– Szał, któremu pan byś uległ z pewnością jak ja, kiedy byłeś w moim wieku – rzekł Oskar do pana Moreau – przywiodła mnie do błędu, który Desroches uważa za coś wielkiego, a który jest drobnostką. Więcej mam do siebie pretensji o to, że wziąłem Florentynę z Gaité za margrabinę, a aktorki za damy, niż żem przegrał tysiąc franków w czasie hulanki, gdzie wszyscy, nawet Godeschal, mieli w czubie. Tym razem przynajmniej zaszkodziłem tylko sobie. Już jestem wyleczony. Jeżeli pan mi zechce pomóc, panie Moreau, przysięgam panu, że tych sześć lat, przez które muszę zostać dependentem, zanim będę mógł otworzyć kancelarię, upłyną bez…

– Hola – rzekł Moreau – ja mam troje dzieci, nie mogę się zobowiązywać do niczego…

– Dobrze, dobrze – rzekła do syna pani Clapart, rzucając przyjacielowi spojrzenie pełne wyrzutu – wuj Cardot…

– Nie ma już wuja Cardot – odparł Oskar i opowiedział scenę z ulicy Vendôme.

Pani Clapart, która czuła, że nogi uginają się pod nią, usunęła się na krzesło.

– Wszystkie nieszczęścia naraz… – rzekła mdlejąc.

Moreau wziął biedną matkę na ręce i zaniósł ją na łóżko. Oskar stał nieruchomy, jakby rażony gromem.

– Nie pozostaje ci nic jak zostać żołnierzem – rzekł handlarz majątków wracając. – Ten cymbał Clapart nie pociągnie ani kwartału, matka zostanie bez grosza, czyż nie muszę dla niej zachować tych trochę pieniędzy, którymi mogę rozrządzać? Nie mogłem ci tego powiedzieć przy matce. Jako żołnierz, będziesz miał co jeść i zastanowisz się nad życiem, takim jakie ono jest dla chłopca bez majątku.

– Mogę wyciągnąć dobry numer – rzekł Oskar.

– No i co? Twoja matka spełniła swoje obowiązki wobec ciebie, dała ci wykształcenie, skierowała cię na dobrą drogę, zboczyłeś z niej, czegóż chcesz próbować? Bez pieniędzy nie można nic począć, wiesz to dzisiaj, a nie jesteś człowiekiem zdolnym zacząć karierę, zrzucając surdut i kładąc bluzę robotnika. Zresztą matka kocha cię, czy chcesz ją zabić? Umarłaby, widząc, żeś spadł tak nisko.

Oskar usiadł i nie mógł powstrzymać łez, które płynęły obficie. Rozumiał dziś ten język, tak zupełnie obcy dlań w chwili pierwszego błędu.

– Ludzie bez majątku muszą być doskonali! – rzekł Moreau, nie domyślając się głębi tej okrutnej sentencji.

– Mój los nie długo będzie w zawieszeniu, ciągnę jutro – odparł Oskar. – Do tej pory postanowię o przyszłości.

Moreau, zgnębiony mimo pozorów srogości, opuścił mieszkanie przy ulicy de la Cerisaie pogrążony w rozpaczy. W trzy dni później Oskar wyciągnął numer dwudziesty siódmy. W interesie biednego chłopca były rządca Presles miał odwagę udać się do hrabiego de Sérisy o protekcję, aby pomieszczono Oskara w kawalerii. Otóż syn ministra Stanu, otrzymawszy jedną z ostatnich lokacji przy egzaminie ze szkoły politechnicznej, dostał się przez stosunki jako podporucznik do pułku kawalerii księcia de Maufrigneuse. Oskar miał tedy w swoim nieszczęściu to drobne szczęście, że, na polecenie hrabiego de Sérisy, wcielono go do tego pięknego pułku, z przyrzeczeniem, że zostanie furierem75 po roku. Tak więc przypadek pomieścił eks-dependenta pod rozkazami syna pana de Sérisy.

 

Przechorowawszy kilka dni, tak bardzo ją złamały te katastrofy, pani Clapart zaczęła gryźć się wyrzutami, jakimi trapią się matki, których prowadzenie było niegdyś lekkie, a które na starość skłaniają się ku pokucie. Zaczęła się uważać za istotę przeklętą. Przypisywała niedole swego drugiego małżeństwa oraz nieszczęścia syna gniewowi Boga, który każe jej odpokutować błędy i uciechy młodości. Mniemanie to stało się rychło pewnością. Biedna matka poszła się wyspowiadać, po raz pierwszy od czterdziestu lat, do wikariusza przy kościele św. Pawła, księdza Gaudron, który pchnął ją w dewocję. Ale dusza tak znękana i tak kochająca jak pani Clapart miała stać się po prostu pobożna. Dawna Aspazja Dyrektoriatu chciała odkupić swoje grzechy, aby ściągnąć błogosławieństwo boże na głowę biednego Oskara; utonęła tedy niebawem w praktyce i dziełach najżarliwszej pobożności. Sądziła, iż zwróciła na siebie uwagę niebios, ocalając życie panu Clapart, który, dzięki jej staraniom, żył, aby ją dręczyć; ale ona w tyranii tego niedołęgi widziała próby nałożone przez rękę, która pieści, gdy karze. Oskar zresztą prowadził się tak dobrze, że w roku 1830 był kwatermistrzem w kompanii wicehrabiego de Sérisy, co mu dawało stopień podporucznika w linii, jako że pułk księcia de Maufrigneuse należał do Gwardii. Oskar Husson miał wówczas dwadzieścia pięć lat. Ponieważ gwardia królewska stała zawsze załogą w Paryżu albo w promieniu trzydziestu mil od stolicy, odwiedzał od czasu do czasu matkę i zwierzał jej swoje bóle, był bowiem na tyle inteligentny, aby rozumieć, że nigdy nie zostanie oficerem. W tej epoce stopnie w kawalerii były prawie wyłącznie przeznaczone dla szlacheckich synów, a ludzie bez herbu awansowali jedynie z trudem. Całą ambicją Oskara było opuścić gwardię i zostać podporucznikiem kawalerii w linii. W lutym r. 1830 pani Clapart uzyskała przez księdza Gaudron, który został proboszczem św. Pawła, protekcję następczyni tronu i Oskar został podporucznikiem.

Mimo iż na pozór ambitny Oskar zdawał się oddany Burbonom, w głębi serca eks-dependent był liberałem. Toteż w bitwie w roku 1830 przeszedł na stronę ludu. Odstępstwo to, które miało swoje znaczenie dzięki punktowi, na którym się odbyło, zwróciło nań uwagę. W upojeniu tryumfu, w sierpniu, Oskar, mianowany porucznikiem, otrzymał krzyż Legii, i uzyskał to, że go przydzielono jako adiutanta do La Fayette'a, który go promował na kapitana w r. 1832. Kiedy amatora najlepszej z republik usunięto z naczelnego dowództwa gwardii narodowej, Oskar Husson, którego oddanie nowej dynastii graniczyło z fanatyzmem, znalazł się jako major w pułku wysłanym do Afryki w pierwszej wyprawie. Wicehrabia de Sérisy był w tym pułku podpułkownikiem. W bitwie pod Macta, gdzie trzeba było ustąpić pola Arabom, pan de Sérisy padł ranny pod ubitym koniem. Oskar rzekł wówczas do swego szwadronu:

– Panowie, czeka nas śmierć, ale nie możemy opuścić naszego pułkownika…

Rzucił się pierwszy na Arabów, a jego ludzie, porwani, poszli za nim. W pierwszym zdumieniu, w jakie wprawił ich ten wściekły atak, Arabowie pozwolili Oskarowi unieść wicehrabiego, którego wziął na swego konia, uciekając galopem, mimo że w zamęcie straszliwej walki otrzymał dwa ciosy jatagana w lewe ramię. Piękny postępek Oskara otrzymał nagrodę w postaci krzyża oficerskiego Legii i stopnia podpułkownika. Otoczył najtkliwszymi staraniami wicehrabiego de Sérisy, którego matka przyjechała i który, jak wiadomo, zmarł z otrzymanych ran w Tulonie. Hrabina de Sérisy nie rozdzieliła swego syna z człowiekiem, który, wydarłszy go Arabom, pielęgnował go z takim poświęceniem. Hrabia de Sérisy przebaczył tedy Oskarowi jego dawne głupstwo i uważał się nawet za jego dłużnika, pochowawszy swego jedynaka w kaplicy w Presles.

W długi czas po bitwie pod Macta, czarno ubrana starsza dama, idąc pod rękę z trzydziestoletnim mężczyzną, w którym przechodnie łatwo mogli poznać spensjonowanego oficera, ile że brak mu było ręki, a miał rozetkę Legii w klapie, stała o ósmej rano, w maju, pod bramą hotelu pod Srebrnym Lwem, przy ulicy Faubourg-Saint-Denis, czekając widocznie na odjazd dyliżansu. To pewna, iż Pietrek, przedsiębiorca komunikacji w dolinie Oise, który obsługiwał okolicę przez Saint-Leu-Taverny i Isle-Adam aż do Beaumont, niełatwo byłby poznał w tym spalonym od słońca oficerze małego Oskara, którego wiózł niegdyś do Presles. Pani Clapart, nareszcie wdowa, również zmieniła się do niepoznania. Clapart, jedna z ofiar zamachu Fieschiego, więcej przysłużył się żonie swoją śmiercią niż życiem. Oczywiście próżniak i włóczykij Clapart wystawał na swoim bulwarze du Temple, przyglądając się rewii swojego legionu. Biedna dewotka otrzymała tedy tysiąc pięćset franków dożywotnej pensji, którą prawo przyznało ofiarom piekielnej machiny.

Powóz, zaprzężony w cztery jabłkowite konie, które przyniosłyby zaszczyt samej poczcie królewskiej, podzielony był na karetę, rotundę i imperiałkę. Podobny był zupełnie do owych dyliżansów nazwanych gondolami, które wytrzymują dziś na drodze do Wersalu konkurencję z dwiema liniami kolei żelaznej. Lekka i mocna zarazem, ładnie pomalowana i dobrze utrzymana, wyścielona cienkim niebieskim suknem, opatrzona storami i poduszkami z czerwonego safianu, Jaskółka Oise mieściła dziewiętnastu pasażerów. Mimo swoich pięćdziesięciu lat, Pietrek niewiele się zmienił. Wciąż ubrany w swoją bluzę, pod którą miał czarne ubranie, palił fajeczkę, dozorując dwóch służących w liberii, którzy ładowali liczne pakunki na obszerną imperiałkę.

– Czy państwo zatrzymali76 miejsca? – rzekł do pani Clapart i do Oskara, przyglądając się im jak człowiek, który skupia swoją pamięć.

– Tak, dwa miejsca wewnątrz, na nazwisko mego służącego Belle-Jambe – odparł Oskar – musiał je zamówić, wyjeżdżając wczoraj wieczór.

– A, to pan jest nowy poborca w Beaumont – rzekł Pietrek – pan obejmuje miejsce po bratanku pana Margueron…

– Tak – rzekł Oskar, ściskając za ramię matkę, która chciała coś mówić.

Tym razem pragnął zostać nieznany jakiś czas.

W tej chwili Oskar zadrżał, słysząc głos Jerzego Marest, który krzyknął z ulicy:

– Pietrek, czy masz tam jeszcze miejsce?

– Zdaje mi się, że mógłby pan powiedzieć: panie Pietrze, a gęba by panu nie spuchła – odparł żywo przedsiębiorca.

Gdyby nie głos, Oskar nie poznałby kawalarza, który dwa razy przyniósł mu nieszczęście. Jerzy, prawie łysy, miał ledwie nad uszami parę kosmyków, starannie nastrzępionych, aby ukryć nagość czaszki. Wysklepiony brzuszek zepsuł tak zręczne niegdyś kształty eks-ładnego chłopca. W wyglądzie i zachowaniu było coś plugawego, co świadczyło o nieszczęściach miłosnych i o życiu w rozpuście. Mówiła o tym twarz nastrzykana krwią, cera nalana i jakby obrzękła winem. Oczy straciły ów blask, ową młodzieńczą żywość, którą statek i praca myśli zdolne są zachować. Ubrany był niedbale, spodnie były wprawdzie ze strzemiączkami, ale zniszczone, krój zaś ich wymagałby lakierowanych bucików. Buty z grubymi podeszwami, źle oczyszczone, liczyły więcej niż trzy kwartały, co w Paryżu znaczy tyle, co gdzie indziej trzy lata. Spłowiała kamizelka, krawat zawiązany pretensjonalnie, mimo że był to stary fular, świadczyły o ukrytej nędzy byłego eleganta. Wreszcie Jerzy miał na sobie, mimo rannej godziny, frak zamiast surduta, nieomylny znak prawdziwej nędzy! Ten frak, który musiał widzieć niejeden bal, przeszedł, jak jego pan, z dawnego zbytku do codziennej pracy. Szwy były wytarte, kołnierz zatłuszczony, rękawy obstrzępione. I Jerzy ośmielał się ściągać uwagę żółtymi rękawiczkami, brudnymi co prawda, na których palcu rysował się czarną linią pierścionek. Na krawacie, przewleczonym przez złotą pretensjonalną obrączkę, zwisał jedwabny niby to włosiany łańcuszek, na którym był z pewnością zegarek. Kapelusz, mimo że włożony dość chwacko, zdradzał, bardziej jeszcze niż wszystkie te objawy, nędzę człowieka niezdolnego zdobyć się na szesnaście franków na kapelusznika, będąc zmuszony żyć z dnia na dzień. Eks-kochanek od serca Florentyny wywijał laseczką o gałce złoconej, ale straszliwie wytartej. Błękitne spodnie, kamizelka tzw. szkocka, błękitny jedwabny krawat, perkalowa koszula w czerwone prążki wyrażały, wśród tylu nieszczęść, taką żądzę błyszczenia, że kontrast ten był nie tylko obrazem, ale i nauką.

„I to jest Jerzy!… – rzekł sobie w duchu Oskar. – Człowiek, któregom zostawił z trzydziestoma tysiącami franków renty”.

– Czy pan Piotrowski ma jeszcze miejsce w powozie? – spytał ironicznie Jerzy.

– Nie, powóz jest zajęty przez pewnego para Francji, zięcia pana Moreau, barona de Canalis, jego żonę i teściową. Zostało mi już tylko jedno miejsce w środku.

– Tam do licha, zdaje mi się, że pod każdym rządem parowie Francji jeżdżą Pietrkową budą. Biorę miejsce w środku – odparł Jerzy, który przypomniał sobie zajście z panem de Sérisy.

Przyjrzał się badawczo Oskarowi i jego matce, ale nie poznał ani jego, ani jej. Oskar miał cerę spaloną afrykańskim słońcem, miał gęste wąsy i duże faworyty; ściągła jego twarz i wydatne rysy harmonizowały z wojskową postawą. Rozetka oficera Legii, brak jednej ręki, prostota stroju, wszystko to zmyliłoby wspomnienia Jerzego, gdyby pamiętał jeszcze o dawnej swej ofierze. Co się tyczy pani Clapart, którą Jerzy zaledwie niegdyś widział, dziesięć lat dewocji przeobraziło ją całkowicie. Nikomu nie przyszłoby na myśl, że ta niemal szarytka kryje Aspazję z roku 1797.

Ogromny starzec ubrany z prosta, ale zamożnie, w którym Oskar poznał ojca Léger, przybył z wolna i ciężko; pozdrowił poufale Pietrka, odnoszącego się doń z owym szacunkiem, jaki w każdym kraju należy się milionerom.

– Ech! Ależ to ojciec Léger! Coraz bardziej odpowiedzialny – wykrzyknął Jerzy.

– Z kim mam zaszczyt? – spytał sucho ojciec Léger.

– Jak to, nie poznaje pan pułkownika Jerzego, przyjaciela Alego-paszy? Podróżowaliśmy razem pewnego dnia, wraz z hrabią de Sérisy, który zachował incognito.

Jednym z najpospolitszych głupstw ludzi wykolejonych jest to, że chcą poznawać ludzi i chcą, aby ich poznawano.

– Bardzo się pan zmienił – odparł stary handlarz majątków, który stał się dubeltowym milionerem.

– Wszystko się zmienia – rzekł Jerzy. – Spójrz pan, czy gospoda pod Srebrnym Lwem i dyliżans Pietrkowy podobne są do tego, czym były przed czternastu laty.

– Pietrek ma teraz sam całą komunikację w dolinie Oise i wozownię pełną pięknych pojazdów. To obywatel z Beaumont, ma tam hotel, gdzie zatrzymują się dyliżanse, ma żonę i córkę, które umieją się krzątać…

Starzec blisko siedemdziesięcioletni wyszedł z hotelu i przyłączył się do podróżnych, którzy czekali chwili odjazdu.

– Ano, ojczulku Reybert – rzekł Léger – czekamy już tylko pańskiego wielkiego człowieka.

– Oto jest – rzekł intendent hrabiego de Sérisy, pokazując Józefa Bridau.

Ani Jerzy ani Oskar nie poznali znakomitego malarza, w tej tak sławnej pooranej twarzy, nacechowanej ową pewnością siebie, która płynie z powodzenia. W klapie czarnego surduta lśniła czerwona wstążeczka Legii, strój zaś, bardzo wyszukany, świadczył o zaproszeniu na jakąś wiejską fetę.

W tej chwili urzędnik trzymający w ręce kartkę papieru wyszedł z biura, urządzonego w dawnej kuchni Srebrnego Lwa, i podszedł do pustego dyliżansu.

– Państwo de Canalis, trzy miejsca! – krzyknął. Wszedł do środka i wymienił kolejno:

– Pan Bellejambe, dwa miejsca. Pan de Reybert, trzy miejsca. Pan… pańskie nazwisko? – rzekł do Jerzego.

 

– Jerzy Marest – odparł cicho podupadły człowiek.

Urzędnik udał się w stronę placyku, gdzie się skupiły niańki, wieśniacy i drobni sklepikarze wymieniający pożegnania; stłoczywszy sześcioro pasażerów, urzędnik wywołał po nazwisku czterech młodych ludzi, którzy wdrapali się na imperiałkę, i rzekł: „Jazda!”.

Pietrek usadowił się koło swego woźnicy, młodego człowieka w bluzie, który znowuż krzyknął: „Wio!”.

Pojazd, ciągniony przez cztery konie kupione w Roye ruszył truchtem przedmieściem Saint-Denis, ale raz wdrapawszy się nad Saint-Laurent, pomknął jak ekstrapoczta aż do Saint-Denis, dokąd przybył w czterdzieści minut. Nie zatrzymywał się wcale przy gospodzie z placuszkami i skręcił na lewo od Saint-Denis na gościniec do Montmorency.

Na tym zakręcie Jerzy przerwał milczenie, jakie podróżni zachowali dotąd, przyglądając się sobie wzajem.

– Lepiej się trochę jedzie niż przed piętnastu laty – rzekł, dobywając srebrny zegarek – ojcze Léger, co?

– Zazwyczaj ludzie są tak uprzejmi, że nazywają mnie panem Léger – odparł milioner.

– Ależ to nasz bujacz z mojej pierwszej podróży do Presles! – wykrzyknął Józef Bridau. – No i co, robił pan nowe wyprawy do Azji, Afryki, Ameryki? – rzekł wielki malarz.

– Tam do kata, robiłem rewolucję lipcową, to zupełnie dosyć, bo zrujnowała mnie…

– A, pan robił rewolucję lipcową – rzekł malarz. – To mnie nie dziwi, bo ja nigdy nie chciałem uwierzyć, jak mi mówiono, że ona się zrobiła sama.

– Jak wszyscy się spotykają – rzekł Léger, spoglądając na pana Reybert. – Ot, ojczulku Reybert, oto dependent rejenta, któremu pan z pewnością zawdzięcza posadę intendenta domu Sérisy…

– Brakuje nam Mistigrisa, dziś sławnego pod nazwiskiem Leona de Lora, i tego młodego głuptaska dość naiwnego, aby opowiadać hrabiemu o jego chorobach, z których się wreszcie wyleczył, i o jego żonie, którą opuścił w końcu, aby umrzeć w spokoju – rzekł Józef Bridau.

– Brakuje też hrabiego – rzekł Reybert.

– Och, myślę – rzekł smutnie Józef Bridau – że ostatnia podróż, którą odbędzie, to będzie podróż z Presles do Isle-Adam na moje wesele.

– Jeździ jeszcze powozem po parku – rzekł pan Reybert.

– Żona odwiedza go często? – spytał Léger.

– Raz na miesiąc – odparł Reybert. – Zawsze lubi Paryż, wydała we wrześniu za mąż swoją bratanicę, pannę du Rouvre, na którą przelała wszystkie swoje uczucia. Wyszła za młodego Polaka, bardzo bogatego: hrabia Łagiński…

– A na kogo – pytała pani Clapart – przejdzie majątek hrabiego de Sérisy?

– Na jego żonę, która go pochowa – odparł Jerzy. – Hrabina jest jeszcze wcale wcale, jak na kobietę pięćdziesięcioczteroletnią, jest zawsze bardzo wykwintna i na odległość robi jeszcze efekt…

– Na panu jeszcze długo będzie robiła efekt – rzekł ojciec Léger, który chciał się pomścić na kawalarzu.

– Szanuję ją – odparł Jerzy. – Ale, ale, co się stało z tym rządcą, którego swojego czasu odprawiono?

– Moreau? – spytał Léger. – Ależ jest posłem z departamentu Oise.

– A, to jest ów sławny centrowiec Moreau z Oise – rzekł Jerzy.

– Tak – odparł Léger – pan Moreau z Oise. Pracował trochę więcej niż pan przy rewolucji lipcowej i kupił w rezultacie wspaniały majątek Pointel, między Presles a Beaumont.

– Och, tuż koło tego, którym zarządzał, pod nosem swego dawnego pana, to bardzo niedelikatnie – rzekł Jerzy.

– Niech pan nie mówi tak głośno – rzekł pan de Reybert – bo pani Moreau i baronowa de Canalis, jej córka, znajdują się, zarówno jak jej zięć, były minister, w drugim przedziale.

– Ileż on dał posagu, aby wydać córkę za naszego wielkiego mówcę?

– Ba, coś niby dwa miliony – rzekł ojciec Léger.

– Zawsze miał gust do milionów – rzekł Jerzy z cicha, uśmiechając się – zaczął sobie nabijać kieskę w Presles.

– Niech pan nic nie mówi o panu Moreau – krzyknął żywo Oskar. – Zdaje mi się, że powinien by się pan nauczyć milczeć w publicznym dyliżansie.

Józef Bridau przyjrzał się chwilę oficerowi bez ręki i zawołał:

– Nie został pan ambasadorem, ale ta rozetka mówi, że pan zrobił ładną karierę, i to szlachetną, bo mój brat i generał Giroudeau cytowali pana często w raportach…

– Oskar Husson! – wykrzyknął Jerzy. – Dalibóg, gdyby nie głos, nigdy bym pana nie poznał.

– A, to pan, który tak mężnie wydarł młodego de Sérisy Arabom? – spytał Reybert. – I któremu hrabia wyrobił urząd poborcy w Beaumont, w oczekiwaniu posady w Pontoise?…

– Tak, panie – odparł Oskar.

– A więc – rzekł wielki malarz – zechce mi pan zrobić tę przyjemność, aby być obecnym na moim ślubie w Isle-Adam.

– Z kim się pan żeni? – spytał Oskar.

– Z panną Léger – odparł malarz – wnuczką pana de Reybert. To hrabia de Sérisy był tak dobry, że zapewnił mi to małżeństwo; zawdzięczałem mu już dużo jako artysta, przed śmiercią zechciał się zająć moim losem, o którym nie myślałem sam…

– Więc ojciec Léger ożenił się… – rzekł Jerzy.

– Z moją córką – odparł pan de Reybert – i to bez posagu.

– I miał dzieci?

– Córkę. To zupełnie dosyć na człowieka, który był wdowcem i to bezdzietnym – odparł stary Léger. – Tak samo jak mój wspólnik Moreau, będę miał za zięcia sławnego człowieka.

– I – rzekł Jerzy, zwracając się do ojca Léger niemal z uszanowaniem – mieszka pan zawsze w Isle-Adam?

– Tak, kupiłem Cassan.

– Brawo, w takim razie rad jestem, że obrałem dzisiejszy dzień na obrobienie doliny Oise – rzekł Jerzy. – Możecie mi panowie dopomóc.

– W czym? – spytał pan Léger.

– Oto jak – odparł Jerzy. – Jestem urzędnikiem Nadziei, towarzystwa, które niedawno powstało, a którego statuty będą zatwierdzone królewskim dekretem. Instytucja ta daje po dziesięciu latach posagi młodym pannom, dożywotnią rentę starcom, opłaca wychowanie dzieci; daje wreszcie majątek całemu światu…

– Bardzo wierzę – rzekł ojciec Léger z uśmiechem. – Słowem, jest pan agentem ubezpieczeń.

– Nie, panie, jestem inspektorem generalnym, powołanym do rozesłania korespondentów i agentów po całej Francji. Operuję sam jedynie w oczekiwaniu, aż sobie dobierzemy agentów, bo znaleźć uczciwych agentów to rzecz równie trudna jak delikatna…

– Ale w jaki sposób stracił pan swoich trzydzieści tysięcy franków renty? – rzekł Oskar do Jerzego.

– Tak jak pan stracił swoją rękę – odparł sucho eks-dependent rejenta eks-dependentowi adwokata.

– Podjął pan tedy jaką szlachetną akcję? – rzekł Oskar z ironią.

– Do kata! Na nieszczęście za wiele akcji, mam je na sprzedaż.

Przybyli do Saint-Leu-Tavernay, gdzie wszyscy podróżni wysiedli w czasie, gdy przeprzęgano. Oskar podziwiał chyżość, z jaką Pietrek wraz z woźnicą zdejmowali uprząż koniom.

„Ten biedny Pietrek – pomyślał – tak samo jak ja niedaleko zaszedł. Jerzy osunął się w nędzę. Wszyscy inni, dzięki spekulacji i talentom, zrobili los…” – Czy tutaj jemy śniadanie, Piotrusiu? – rzekł głośno Oskar, klepiąc właściciela dyliżansu po ramieniu.

– Nie jestem woźnicą – odparł Pietrek.

– A czymże jesteście? – spytał pułkownik Husson.

– Przedsiębiorcą – odparł Pietrek.

– No, nie dąsaj się na starych znajomych – rzekł Oskar, wskazując swoją matkę. – Nie poznajesz pani Clapart?

Było to tym piękniej ze strony Oskara, że przedstawił matkę Piotrusiowi, iż w tej chwili pani Moreau z Oise, wysiadłszy z powozu, spojrzała wzgardliwie na Oskara i jego matkę, usłyszawszy to nazwisko.

– Dalibóg, paniusiu, nie byłbym pani nigdy poznał, ani i pana także. Zdaje się, że tam dobrze przypieka, w tej Afryce?…

Odcień politowania, jakie Pietrek obudził w Oskarze, był ostatnim błędem, jakim próżność natchnęła bohatera tego opowiadania. Jeszcze i tym razem otrzymał karę, ale dość łagodną. Oto jak.

W dwa miesiące po instalacji w Beaumont-sur-Oise, Oskar zaczął się starać o córkę Pietrka, pannę Żorżetę, która miała sto pięćdziesiąt tysięcy franków posagu, i ożenił się z końcem zimy r. 1838 z jedynaczką przedsiębiorcy dyliżansów.

Przygoda w podróży do Presles dała Oskarowi dyskrecję, wieczór u Florentyny umocnił jego rzetelność, trudy wojskowej kariery nauczyły go hierarchii oraz poddania się losowi. Zdobywszy rozsądek i inteligencję, żył szczęśliwie. Przed śmiercią hrabia de Sérisy wyrobił Oskarowi urząd poborcy w Pontoise. Protekcja pana Moreau z Oise, hrabiny de Sérisy i barona de Canalis, który wcześniej lub później znów zostanie ministrem, gwarantują przyszłość generalnego poborcy panu Husson, z którym rodzina Camusot przyznaje się obecnie do pokrewieństwa.

Oskar jest człowiekiem przeciętnym, łagodnym, bez pretensji, skromnym i trzymającym się zawsze, jak jego rząd, złotego środka. Nie budzi ani zazdrości, ani nienawiści. Jest to, słowem, nowoczesny mieszczuch.

Paryż, w lutym 1842 r.
74łaskę, jaką hrabia de Sérisy okazał jego bratu – por. Balzac, Kawalerskie gospodarstwo. [przypis tłumacza]
75furier – kwatermistrz; podoficer zajmujący się zakwaterowaniem i dostarczaniem żywności dla wojska. [przypis edytorski]
76zatrzymać – tu: zamówić, zarezerwować. [przypis edytorski]