Kostenlos

Srebrna zajęczyca i inne baśnie

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Złotopiórcia i Ciężkołów

I

Złotopiórcia była sierotą i mieszkała ze swoim dziadkiem w leśnym szałasie. Dziadek był węglarzem, ona zaś pomagała mu zbierać wiązki chrustu i przygotowywać opał. Dziewczynka była bardzo lubiana przez swoje rówieśniczki i staruszki zamieszkujące okoliczne chaty. Była również bardzo urodziwa, piękna niczym królowa.

Pewnego wiosennego dnia na rosnących pod jej oknem goździkach przysiadł biały motyl, dziewczynka zaś schwytała go w dłonie.

– Nie rób mi krzywdy, proszę! – rzekł motyl, a Złotopiórcia go wypuściła.

– Dziękuję, drogie dziecko. Jak ci na imię?

– Złotopiórcia.

– A ja jestem Niestrzęp Głogowiec. Lecę złożyć jajeczka daleko stąd. Być może któregoś dnia odwdzięczę ci się – odparł motyl, po czym odfrunął.

Następnego dnia Złotopiórcia ujrzała pośrodku polnej drogi niesiony wiatrem bielutki puszek. I już go miała w dłoni, już ją miała zacisnąć, gdy nagle usłyszała:

– Nie rób mi krzywdy, proszę! – rzekł jedwabisty puszek, a Złotopiórcia spełniła jego prośbę. – Dziękuję, drogie dziecko. Jak ci na imię?

– Złotopiórcia.

– A ja jestem Niełupka Ostu. Lecę zasiać swoje nasiona daleko stąd. Być może któregoś dnia odwdzięczę ci się – odrzekł puszek i odleciał pognany wiatrem.

Następnego dnia Złotopiórcia schwytała w kielichu róży szmaragdowego skarabeusza.

– Nie rób mi krzywdy, proszę! – rzekł skarabeusz, a Złotopiórcia spełniła jego prośbę.

– Dziękuję, drogie dziecko. Jak ci na imię?

– Złotopiórcia.

– A ja jestem Kruszczyca Złotawka. Szukam róż z dalekich stron. Być może któregoś dnia odwdzięczę ci się – rzekła Kruszczyca i odleciała.

II

Gdy Złotopiórcia skończyła czternaście lat, wydarzyła się rzecz bardzo osobliwa. Zaczęła oto tracić na wadze.

Choć niezmiennie była tą samą piękną, jasnowłosą dziewczynką, to z dnia na dzień stawała się coraz lżejsza.

Z początku wcale się tym nie przejmowała. Ogromnej radości dostarczało jej ześlizgiwanie się po gałęziach wysokich drzew i swobodne opadanie w dół niczym wiotka kartka papieru. Podśpiewywała sobie przy tym:

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

Stała się z czasem tak lekka, że dziadek musiał obciążyć jej sukienkę czterema dużymi kamieniami, żeby przypadkiem dziewczynki nie porwał wiatr. Po niedługim czasie jednak kamienie już nie wystarczały i dziadek musiał zamknąć ją w domu.

– Złotopiórciu, drogie dziecko, ktoś musiał rzucić na ciebie urok!

Staruszek wzdychał strapiony, Złotopiórcia zaś nudziła się w zamknięciu.

– Dmuchnij na mnie! – jęła prosić dziadka.

Dziadek spełniał wówczas jej prośbę i wypychał ją siłą podmuchów ku górze. Ona zaś to opadała, to wzbijała się w powietrze, leciutka jak piórko.

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

– Dmuchnij na mnie, dziadku!

I staruszek dmuchał mocno, a Złotopiórcia wznosiła się z lekkością aż po sam sufit.

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

– Złotopiórciu, co śpiewasz?

– To nie ja. To cudzy głos we mnie śpiewa.

Złotopiórcia wiedziała, że przemawia przez nią jakiś przyjemny dla ucha, pochodzący z oddali głos.

Staruszek wciąż dmuchał i wzdychał:

– Złotopiórciu, moje biedne dziecko, przecież ktoś rzucił na ciebie urok!

III

Pewnego ranka Złotopiórcia obudziła się jeszcze lżejsza i bardziej znudzona niż zwykle.

– Dmuchnij na mnie! – prosiła dziadka.

Jednakże staruszek nie odpowiadał. Kiedy dziewczynka zbliżyła się do łóżka dziadka, okazało się, że już nie żył.

Wybuchła płaczem. Płakała przez trzy dni i trzy noce. O świcie czwartego dnia postanowiła zwołać ludzi. Ledwo uchyliła drzwi, porwał ją wiatr i powiódł wysoko do góry, niczym bańkę mydlaną…

Złotopiórcia krzyknęła, po czym zamknęła oczy.

Wzięła się jednak na odwagę i przez opadającą na oczy gęstą czuprynę spojrzała w dół: leciała na wysokości przyprawiającej o zawrót głowy.

Pod nią zieleniły się rozległe pola, srebrzyły się rzeki, ujrzała ciemne puszcze, miasta, baszty i klasztory, które przypominały dziecięce zabawki.

Wystraszona Złotopiórcia zamknęła oczy, otuliła się kołdrą swoich bujnych, rozpuszczonych włosów, dając się nieść przed siebie.

– Odwagi, Złotopiórciu! – usłyszała nagle jakiś głos.

Otworzyła oczy i zobaczyła lecących tuż obok Niestrzępa Głogowca, Kruszczycę Złotawkę i Niełupkę Ostu.

– Wiatr niesie nas razem z tobą, Złotopiórciu. Będziemy ci towarzyszyć w podróży i pomagać.

– Dziękuję, drodzy przyjaciele! – powiedziała podniesiona na duchu Złotopiórcia.

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

– Czyj to głos słyszę w uszach od dłuższego już czasu?

– Dowiesz się wieczorem, Złotopiórciu, gdy dotrzemy do Wróżki Młodości.

Złotopiórcia, Niestrzęp Głogowiec, Kruszczyca Złotawka i Niełupka Ostu podróżowali dalej niesieni wiatrem.

IV

Pod wieczór dotarli do Wróżki Młodości. Dostali się do środka przez otwarte okna.

Dobra Wróżka przyjęła ich niezwykle życzliwie. Chwyciła Złotopiórcię za rękę, przeszły razem przez przestronne komnaty i niekończące się korytarze, po czym Wróżka wyciągnęła ze złotego kufra okrągłe zwierciadło.

– Spójrz! – rzekła Wróżka Młodości.

Złotopiórcia spojrzała w zwierciadło. Ujrzała w nim cudowny ogród, który porastały palmy, tropikalne drzewa i nieznane jej zupełnie dotąd kwiaty.

Pośród ogrodu zobaczyła ubranego w królewskie szaty młodzieńca niezwykłej urody, który stał na złotym wozie ciągniętym przez pięćset par wołów i śpiewał:

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

– To Ciężkołów, Młody Władca Wysp Szczęśliwych – rzekła Wróżka Młodości. – To on śpiewa dźwięczącą w twoich uszach od dłuższego czasu piosenkę. Padł ofiarą uroku przeciwnego niż ten, który dotknął ciebie. Z mozołem ciągnie go pięćset par wołów. Staje się coraz cięższy. Wasz pierwszy pocałunek go odczaruje.

Po chwili obraz rozproszył się w powietrzu, a dobra Wróżka dała Złotopiórci trzy ziarna zboża.

– Zanim dotrzesz na Wyspy Szczęśliwe, przelecisz niesiona wiatrem nad trzema zamkami. W każdym z nich ukaże ci się zła wróżka, która groźbą bądź pokusą będzie się starała cię usidlić. Za każdym razem strącisz na ziemię jedno ziarnko.

Złotopiórcia podziękowała Wróżce, wyleciała przez okno ze swoimi towarzyszami podróży i niesiona wiatrem powędrowała dalej.

V

Wieczorem oczom całej drużyny ukazał się pierwszy zamek. Ujrzeli stojącą na wieży kolorową wróżkę, która skinęła ręką na Złotopiórcię. Zwabiona tajemną siłą Złotopiórcia zaczęła zbliżać się do ziemi. Ujrzała swoje przyjaciółki i staruszki zamieszkujące lasy w rodzinnych stronach, zobaczyła też dziadka, który machał jej na powitanie.

Jednakże Kruszczyca Złotawka przypomniała Złotopiórci o ostrzeżeniu Wróżki Młodości i dziewczynka upuściła ziarnko zboża. Uśmiechnięte postaci w mgnieniu oka przeobraziły się w złowrogie biesy i wiedźmy, których głowy wieńczyły korony uplecione z syczących węży.

Złotopiórcia wraz ze swoimi towarzyszami wzniosła się w powietrze i wnet pojęła, że to był Zamek Kłamstwa, a upuszczone na ziemię ziarnko było Ziarnkiem Ostrożności.

Udali się razem w dalszą podróż, która trwała dwa dni. Wieczorem zamajaczył im w oddali drugi zamek.

Był to zamek w kolorze żółci, w brunatne pręgi. Na wieży wiła się w napadzie wściekłości Zielona Wróżka. Na blankach i na dziedzińcu stał posępny tłum, złowrogo witając przybyszów.

Złotopiórcia, zwabiona tajemną siłą, zniżała stopniowo lot. Przerażona upuściła drugie ziarnko. Gdy tylko dotknęło ono ziemi, zamek błyskawicznie zamienił się w złoto, na ustach Wróżki i ludzi zaś pojawił się uśmiech, a z ich twarzy biła szczera życzliwość. Witali Złotopiórcię, wyciągając ręce w jej kierunku. Ona zaś, niesiona wiatrem, wyruszyła w dalszą podróż. Zrozumiała, że było to Ziarnko Dobroci.

Minęły kolejne dwa dni podróży, aż w końcu ujrzała w oddali trzeci zamek. Był to cudowny zamek cały ze złota, intarsjowany kamieniami szlachetnymi.

Na wieżach pojawiła się Błękitna Wróżka, kiwając dobrotliwie w kierunku Złotopiórci.

Zwabiona niewidzialną siłą Złotopiórcia zaczęła zniżać lot, aż usłyszała nakładające się na siebie odgłosy śmiechu, śpiewu i muzyki. W przestronnych ogrodach ujrzała damy dworu i lśniących rycerzy, którzy bawili się w tańcu bądź na karuzeli, oglądali przedstawienia i raczyli się poczęstunkiem na bankietach.

Omamiona tym blaskiem Złotopiórcia już miała wylądować, ale Kruszczyca Złotawka przypomniała jej o przestrodze Wróżki Młodości. Wówczas Złotopiórcia – mimo że z wyraźną niechęcią – upuściła trzecie ziarnko.

Gdy tylko ziarenko spadło na ziemię, zamek przeobraził się w jaskinię, Błękitna Wróżka w szkaradną wiedźmę, damy i rycerze zaś w odzianych w łachmany żebraków, którzy zrozpaczeni rozpierzchli się, szukając schronienia w zaroślach i za kamieniami. Złotopiórcia, wzbijając się wysoko w powietrze, zrozumiała, że to był Zamek Ułudy i że upuszczone ziarnko było Ziarnkiem Mądrości.

Niesiona wiatrem kontynuowała swą podróż.

Niestrzęp Głogowiec, Kruszczyca Złotawka i Niełupka Ostu niezmiennie dotrzymywały jej towarzystwa. Za ich namową przyłączali się do nich ich ziomkowie, tworząc z czasem pokaźny orszak malowniczych motyli, obłok białych puszystych niełupek i błyszczącą falangę szmaragdowych kruszczyc złotawek.

 

Długo jeszcze podróżowali, aż w końcu dotarli na sam skraj lądu. Złotopiórcia spojrzała w dół i zobaczyła bezkresną, błękitną równinę. To było morze.

Wiatr ustał. Złotopiórcia zleciała do morza, aż musnęła czupryną spienione fale. Krzyknęła przestraszona. Jednakże w mgnieniu oka nadleciało dziesięć tysięcy motyli i tyleż samo kruszczyc złotawek, które uniosły ją do góry, trzepocząc swoimi małymi skrzydełkami.

Podróż trwała siedem dni.

O świcie dnia ósmego na horyzoncie zamajaczyły złote minarety i strzeliste palmy Wysp Szczęśliwych.

VI

Władze Królestwa były zrozpaczone.

Królewicz Ciężkołów zapadł się pod swoim ciężarem w sali Walnego Zgromadzenia. I stał zanurzony do pasa w pokrywającej podłogę mozaice. Błękitnooki i jasnowłosy Ciężkołów, ubrany w czerwony welur, był piękny jak młody bóg, lecz rzucony nań urok z dnia na dzień coraz bardziej go pogrążał.

Młodzieniec ważył już tyle, że brakowało w całym królestwie wołów, które mogłyby go przesunąć choćby o jeden cal.

Medycy, wróżki, chiromanci, czarnoksiężnicy, alchemicy na próżno przyjechali na dwór, nikomu z nich nie udało się zdjąć z młodzieńca uroku.

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

A Ciężkołów coraz to bardziej się zapadał, niczym moździerz z brązu na piaszczystej plaży.

Zgodnie z tym, co wyczytał jeden z jasnowidzów, tylko sprzyjający układ gwiazd mógł przywrócić królewiczowi zdrowie, a bez tegoż wszelkie czynione zabiegi na nic się zdały.

Królowa więc co rusz podbiegała do okna i wołała do czuwającego na wieży astrologa.

– Mistrzu Szymonie, co też widzisz w oddali?

– Nic, wasza wysokość… Widzę naszą flotę, która powraca z Ziemi Świętej.

Ciężkołów coraz to bardziej zapadał się w ziemi.

– Mistrzu Szymonie, co teraz widzisz?

– Nic takiego, wasza wysokość… Widzę powracające z ciepłych krajów czaple.

– Mistrzu Szymonie, co teraz widzisz?

– Nic, wasza wysokość… Widzę galerę wenecką z ładunkiem kości słoniowej.

Król, Królowa, ministrowie i dworskie damy byli przerażeni.

Z ziemi wystawała już sama głowa. Ciężkołów zapadał się coraz bardziej, śpiewając przy tym:

 
Piękna Złotopiórcia, choć chyba jeszcze tego nie wiecie,
wkrótce zostanie królową, więc ogłoście to w świecie.
 

W pewnym momencie do uszu zgromadzonych na królewskim dworze dobiegł głos mistrza Szymona:

– Wasza królewska mość! Pędząca kometa na horyzoncie! Lśniąca gwiazda w samo południe!

Mieszkańcy królewskiego dworu nie zdążyli podbiec do okna, gdy to otwarło się z impetem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i Złotopiórcia wraz ze swoim orszakiem ukazała się oczom zgromadzonych, wprawiając wszystkich w ogromne zdumienie. Puszyste niełupki uszyły dla niej suknię ślubną, motyle ozdobiły ją klejnotami. Dziesięć tysięcy kruszczyc złotawek, przeobraziwszy się w dziesięć tysięcy szmaragdowych paziów, utworzyło szpaler dla młodej, pięknej jak bogini dziewczyny, która z uśmiechem przeszła środkiem sali.

Gdy tylko dziewczyna złożyła na jego ustach swój pierwszy pocałunek, Ciężkołów otrząsnął się niczym ze snu, po czym uwolniony od jarzma uroku skoczył na równe nogi ku uciesze całego rozradowanego dworu.

Wyprawiono huczne przyjęcie. Osiem dni późnej Złotopiórcia, córka węglarza, stanęła na ślubnym kobiercu z Królewiczem Wysp Szczęśliwych.

Przekład – Marcin Wyrembelski

Królewicz Wspak

I

Zaledwie trzy dni pozostały do osiemnastych urodzin królewicza Sansonetta. Zgodnie z obowiązującym w królestwie prawem wiek ten pozwalał na ożenek. Młodzieniec stał na balkonie pałacu, niecierpliwie, ale i radośnie wyczekując chwili, w której poślubi Biancabellę, księżniczkę Pamerii. Była mu bowiem obiecana już od najmłodszych lat. Dla zabicia czasu Sansonetto jadł czereśnie, po czym strzelał z procy pestkami w przechodniów, którzy w pierwszej chwili kierowali w jego stronę rozgniewane spojrzenia, lecz gdy tylko rozpoznawali, kim jest ów żartowniś, pokornie mu się kłaniali. Królewicz śmiał się, a dworzanie wraz z nim. Gdy pod pałacem przechodziła pewna siwowłosa staruszka o dużym, purpurowym nosie, królewicz zaczął z niej głośno drwić:

– Wielki nochal! Wielki nochal!

Następnie trafił ją pestką w nos. Starowinka potarła obolałe nosisko, pochyliła się z drżeniem, podniosła pestkę, ujęła ją w kciuk i palec wskazujący, po czym odrzuciła w kierunku następcy tronu. Oburzeni dworzanie wysłali za staruszką stu strażników, lecz ona zniknęła za rogiem ulicy i ślad po niej zaginął. Po dotknięciu pestki Sansonetto zachwiał się, jakby zakręciło mu się w głowie. Potem zaczął chichotać, zasłaniając uszy dłońmi. Dworzanie wpatrywali się w niego z trwogą i niepokojem:

– Czy dobrze się czujesz, królewiczu?

– Czuję… Czuję…

Śmiał się i śmiał, a śmiech odbierał mu mowę.

– Czy dobrze się czujesz, królewiczu?

– Czuję… czuję, że czas płynie wstecz! Zabawne! Co za dziwne uczucie!

Niebawem uznano, że królewicz postradał zmysły. Gdy tylko zaczynał chodzić, wszyscy wybuchali śmiechem, bowiem chodził wspak.

– Królewiczu, co to ma znaczyć?

– To znaczy… że nie mogę już chodzić naprzód!

Nie przestawał się śmiać, i ilekroć próbował zrobić krok do przodu, jakaś siła kazała mu postąpić krok do tyłu, cofał się niczym rak. Później zasłaniał uszy i zamykał oczy, jakby miał zawroty głowy.

– Czas płynie wstecz! Ale dziwne uczucie, moi mili, to doprawdy zabawne!

Dworzanie śmiali się, a on razem z nimi.

Wszyscy uznali, że postradał zmysły.

II

Ale zmysłów nie postradał. Najznamienitsi lekarze z całego królestwa uznali, że Sansonetto staje się coraz młodszy.

Nikt nie potrafił wyjaśnić powodu tej przypadłości, nauka była wobec niej zupełnie bezradna. Królewicz stawał się młodszy i młodszy. Skończył siedemnaście, potem szesnaście, aż w końcu piętnaście lat. Z dnia na dzień zaczął maleć, zniknął jego jasny wąs, który dopiero co mu się sypnął. Miał coraz to bardziej chłopięce oblicze. Sansonetto był zrozpaczony.

Najpierw przesunięto datę zaślubin, aż w końcu je odwołano. Król Pamerii cofnął zgodę na zamążpójście córki.

– Mój chłopcze, jakże w tej sytuacji mogę ci oddać rękę Biancabelli? Za kilka lat będziesz mężem-dzieckiem, następnie dzieckiem-niemowlęciem, później się narodzisz, to znaczy umrzesz… i znikniesz na zawsze.

I Biancabella musiała zwrócić królewiczowi pierścionek zaręczynowy. W chwili pożegnania dziewczyna wybuchła płaczem i przyrzekła Sansonettowi wierność na wieki.

– Będę na ciebie czekała, aż wyzdrowiejesz. Weź ten pierścionek i noś go. Kiedy ktoś zagrozi naszej miłości, poczujesz ucisk na palcu.

III

Sansonetto był zrozpaczony, biegał wstecz po komnatach i ogrodach królewskich, wyrywając sobie jasne włosy. Należało zrobić wszystko, żeby odszukać wydrwioną staruszkę i błagać ją o wyleczenie królewicza z tej choroby. Król i królowa wyznaczyli nagrodę – pół królestwa dla tego, kto wskaże, gdzie przebywa wieszczka, która rzuciła urok na ich syna. Wszelki słuch jednak po niej zaginął.

Nie chcąc wciąż myśleć o swoim nieszczęściu, królewicz często udawał się na polowania. Galopował wstecz, gdyż klątwa dotykała także rumaka, którego dosiadał.

Na widok tego gnającego wstecz rycerza mijani po drodze chłopi czynili znak krzyża, aby odpędzić diabelskie moce.

Pewnego dnia królewicz zapuścił się w las i ujrzał pośród wiekowych drzew maleńką chatkę z jednym tylko oknem. Stała w nim znajoma staruszka i przyglądała mu się z uśmiechem. Sansonetto padł na kolana i zaczął ją błagać:

– Ach! Babciu! Babciu! Przywróć czasowi właściwy bieg, proszę. Chciałbym znów chodzić do przodu.

– Musisz przynieść mi tamtą pestkę!

– Odnajdę ją i przyniosę!

Sansonetto wrócił do pałacu. Lecz jak tu odnaleźć taki drobiazg sprzed czterech lat? Wziął pierwszą lepszą pestkę i zaniósł ją staruszce do lasu. Kobiecina wyglądała przez oko swej chatki.

– Mój drogi, to nie ta! Na tamtej były wyryte słowa, które tylko ja znam…

Królewicz pojął wnet, że nic nie wskóra szalbierstwem, wrócił do pałacu, pożegnał się z rodzicami i wyruszył na poszukiwania magicznej pestki.

Przypomniał sobie – choć mgliste to było wspomnienie – że pestka wpadła do płynącego wzdłuż ulicy strumyczka. Szedł aż do miejsca, w którym wpływał on do potoku. Stanął i przygnębiony patrzył na spienioną wodę. Nad jego głową zatrzymała się ważka, mieniąc się szmaragdowym blaskiem.

– Cóż ci jest, dziecko?

Nazwała go dzieckiem! Ależ on szybko malał! Sansonetto westchnął:

– A to mi jest, że jestem coraz młodszy!

– To jeszcze nic złego!

– A właśnie, że złego! Za kilka lat będę oseskiem, później się narodzę, aż zniknę zupełnie. Może mnie ocalić jedynie pestka Nochatej Wieszczki! Widziałaś może gdzieś tę pestkę?

– Widzieć nie widziałam, ale słyszałam, jak o niej rozmawiali. Dziwna pestka, na której wyryto zagadkowe słowa… zniknęła w rzece, która porwała ją swoim nurtem do morza.

Sansonetto podążał wzdłuż potoku aż do rzeki, a potem wzdłuż rzeki do morza. Gdy ujrzał przed sobą ten błękitny bezkres, stracił wszelką nadzieję, że uda mu się odnaleźć pestkę. Usiadł na plaży i płakał, patrząc na pieniące się fale, a łzy spadały do morza.

– Cóż ci jest, dziecko? – usłyszał nagle.

Była to rozgwiazda, która powoli poruszała się po złocistym piasku.

– A to mi jest, że jestem coraz młodszy.

– To jeszcze nic złego!

– A właśnie, że złego. Narodzę się, czyli zniknę zupełnie, jeśli nie odnajdę pestki Nochatej Wieszczki.

– Tej bardzo dziwnej pestki z wyrytymi słowami, których nie pamiętam… Widziałam ją kilka lat temu. Połknął ją jeden zaprzyjaźniony flaming. Zaczekaj, zawołam go.

Królewicz czekał trzy dni, aż w końcu ujrzał długonogiego, biało-różowego ptaka.

– Tak, to ja połknąłem tę pestkę. Potem odleciałem na południe i zostawiłem ją w ogrodzie dzikiego, niezwyciężonego wielkoluda Marsilia, w górzystej Sorii. Pokonać go może jedynie ten, kto wyrwie zielony włos z jego rudej czupryny.

Królewicz zaciągnął się na statek kupiecki, a po siedmiu tygodniach podróży dopłynął do Sorii. Kiedy pytał o olbrzyma, ludzie przyglądali mu się ze zdumieniem i bledli.

– Wielkolud nikogo nie wpuszcza na swoje włości. Każdego dnia zabija dziesiątki odważnych rycerzy, którzy postanawiają się z nim zmierzyć.

– Ja również chcę stawić mu czoła. Pokonam go, jeśli taki los jest mi pisany.

I królewicz Sansonetto udał się w dalszą drogę, aż dotarł do królestwa olbrzyma Marsilia.

Nad doliną górował Zamek Stu Wież, pod nim zaś rozciągały się wspaniałe ogrody otoczone wysokimi murami, a wokół bieliły się kości śmiałków, którzy próbowali pokonać potwora.

Sansonetto zadął w róg, wyzywając olbrzyma na pojedynek.

Otwarły się potężne wrota, zza których wyłonił się półnagi, nieuzbrojony przeciwnik.

Na widok królewicza wielkolud wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu.

Młodzieniec rzucił się na olbrzyma, wymachując ostrym mieczem; ciął ramiona, ręce, nos, podbródek, ale nieprzyjaciel schylał się, podnosił z ziemi odcięte części ciała i przytwierdzał je na miejsce jakby nigdy nic.

Sansonetto celował w jego głowę, podskakując na swoim narowistym rumaku. Dwa razy prawie mu się powiodło, lecz tak za pierwszym, jak i za drugim razem potwór schylił się, podniósł głowę i osadził ją na potężnych ramionach. W końcu królewiczowi się poszczęściło i ściął olbrzymowi łeb. Zeskoczył prędko na ziemię, by pchnąć go na skraj zbocza i stoczyć w dół doliny. Zaczął gorączkowo szukać zielonego włosa w rudej czuprynie. Za plecami słyszał biegnącego po omacku wielkoluda. Potwór był coraz bliżej, a chłopiec nie mógł znaleźć śmiertelnego włosa. Dobył miecza i kilkoma ciosami ściął całą czuprynę wraz z zielonym włosem. Głowa potwora zbielała, oczy uciekły z wyrazem przerażenia w głąb czaszki i olbrzym z głuchym łomotem padł jak długi na ziemię. Był już martwy.