Gabriela Zapolska
Szakale
Przez dziedziniec zajazdu jak strzała przemknął numerowy, siejąc po drodze świeże deszczułki, które przywiązywał do kluczy.
Wpadł do mieszkania właścicielki i prawie bez tchu zatrzymał się w progu saloniku.
– Spod siedemnastego „sie” powiesiła! – zawołał, łapiąc z wysiłkiem powietrze.
Właścicielka, tłusta, żółta, cała rozlana w swej włóczkowej halce, która wydymała się jej na brzuchu i biodrach, a zapadała pod kolanami, otworzyła szeroko oczy.
– Co to za paskudne gadanie! Po co się miała powiesić, kiedy jeszcze rachunku nie zapłaciła!
Lecz kelner powtarzał uparcie:
– „Sie” powiesiła.
Żydówka cmoknęła niecierpliwie:
– Skąd Marciński wie?
– Widać ją „bez
1
1
bez
(reg.) – przez.
” okno. Ma nogi o deskę oparte!
– Może sobie tylko tak w oknie stoi?
– Ale!… wisi, wisi, jak mi Bóg miły, ot, nogi się jej zgięły w kolanach, a ręce dyndają po bokach. Wedle głowy już dojrzeć nie mogłem, bo bez okiennice wszeteczne ciemności w numerze.
Żydówka pod boki się ujęła i stała chwilkę zamyślona.
– Trzeba drzwi otworzyć – podjął znów kelner – może jeszcze dycha.
– Aj! aj! Niech pan Marciński tak sobie nie śpieszy. Po co to głosić takie rzeczy? To interes psuje… Goście się odstraszą.
Żydówka podreptała do sypialni.
Za chwilę wyszła w perkalowym szlafroku, który się jej roztwierał na brzuchu i piersiach. Na perukę zarzuciła wełnianą chustkę.
Przez uchylone drzwi weszła kilkunastoletnia dziewczyna, chuda i czarna, w opiętej bardzo sukience. Włosy miała ściągnięte po chińsku i przepasane żółtą tasiemką.
Podeszła do matki.
– Gdzie mama idziesz?
– Do numerów. Kanapa się zawaliła w piętnastym! Aj, co ja z tym mam!… Ty sobie, Salcia, pograj trochę gamy.
Roztwierała fortepian, ścierając pył połą szlafroka.
– Nie chcę gamy! – grymasiła Salcia.
– Aj, Salcia! Co z tobą?… Ty gorzej „kaprysujesz” niż te całe numera i wszystkie goście! Graj sobie gamy albo jakie kawałki. Graj głośno, a okna otwórz, niech goście słuchają.
Znów do okien dreptała, lecz kelner jej drogę zastąpił.
– Chodźmy pod siedemnasty!
– Chodźmy!
Na dziedziniec wyszli i okrążyli furę z sianem, która na środku drogę barykadowała. Kilka kur kręciło się pod wozem, dziobiąc w żółtawej, lepkiej cieczy, co cuchnącym wężem pod kołami się kręciła. Przez otwartą wjazdową bramę widać było szary bruk uliczny i nagłe podniesienie się ścian kamienic przeciętych ciemnymi jamami otwartych okien. Z góry płynęło szarawe światło chmurnego dnia letniego, deszcz mżył od świtu, tnąc powietrze cieniuchnymi, podłużnymi nitkami. Pomiędzy kamieniami tworzyły się czarniawe strumyki, które zdawały się zastygać jak ciemne pokręcone robaki.
W środkowym korpusie hotelu, cofniętym w tył, pomalowanym na jasnoróżowy kolor, prawie wszystkie okna były otwarte. Tylko na dole jedno okno miało przymknięte szarobrudne okiennice,