Kostenlos

Tropy

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Czyż Bóstwo oprzytomniało wobec grozy zagłady istoty wybranej i skonało z żalu za tą, której tęsknota długa, bolesna i wytrwała sprawiła tyle dobrego?

Zginęła Marzycielka, zginął jej świat i cel jego. I nie wiedziała, że na zeżartym Szaleństwem świecie stała się rzecz nowa. Powstał obraz istoty wyższej, a cel PŁYTY spełnił się dla niej.

Powstał portret CZŁOWIEKA.

Istoty, której świat drobin bromku srebra nigdy nie widział i nie mógł widzieć.

Portret CZŁOWIEKA.

A jakież długie szeregi aniołów postępują drogą wiodącą z nizin pojęć człowieczych, do tronu BOGA.

Pułapka

Trzymał się półprzytomny ze strachu zimnych, rdzawych krat więzienia i szeptał w czarną noc:

– Słuchaj! Słuchaj!

– Słucham! – mówiła noc czarna i wył wichr26.

– Zbłądziłem w zakamarek, zbłądziłem… Coś zatrzasnęło drzwi… wyjść nie było sposobu… domy się poczęły ruszać… obstąpiły mnie parkany… przygięły się drzewa od góry… a nade wszystko, ktoś zatrzasnął drzwi…

– Ja… noc, ciemność…

– Ty?… Nie, nie mów tak… Nie przerywaj… Nie może być… Więc mówię… zbłądziłem… A chciałem jeno… czekaj… coś chciałem… Aha… Coś połyskało na bruku…

– Szkło! Szkło! Rozbita flaszka z wódki… Przeglądał się w niej Syriusz świetny…

– Skąd wiesz? Nie, to było coś cudnego… I po cóż bym....

– Nie… nie…

– I po cóż bym dlatego miał zbaczać? Zresztą… wszystko jedno… nic zmienić tego nie zdoła, że: zbłądziłem.

– Nieprawda…

– Zbłądziłem… błądził… dził..... dził… eeeem… em!… Żeeee… błądził… błą… Żeee…

Coś jak papuga wrzeszczało gdzieś z góry spod sufitu.

Więzień zeskoczył z przymurka, na którym wisiał, kurczowo trzymając się kraty.

Papuga się zbudziła. Sumienie! Cała znów noc męczarni… Co począć… co?

Wyciągnął pięści w stronę ptaka i wbiwszy oczy w ciemność, rozkazał:

– Milcz!

Przez chwilę łopotały skrzydła i rozlegały się gardłowe dźwięki. Potem nastała cisza. Liczył sekundy: jedna, dwie, trzy… dobrze!

– Posłuchaj! – szepnęła znów ciemność – To było tak…

– Czekaj! Czekaj! Jest tu pewnie jeszcze druga bestia. Poczekaj. Wlecze się przecież za człowiekiem druga forma sumienia… poczekaj…

Z wyciągniętymi ramiony27 obszedł całą celę. Nic.

A może tam w górze, pod sklepieniem? – pomyślał.

I jakby w odzew przypuszczeniu rozległ się kędyś spośród rozgałęzień gotyckich żeber cichy, szyderczy śmiech.

Szukał skrzętnie za czymś28, co by mu posłużyć mogło.

– Mam! – odetchnął radośnie.

Znalazł deskę ze sporym, sterczącym gwoździem.

Oparł ją o mur, wspiął się wzwyż i szukał po sklepieniu.

Natrafił na gotyckie wypukłe żebra, niby napęczniałe krwawe żyły ciała ludzkiego czy gałęzie drzewa.

Szedł po konarze żebra i wnet dotknął zwornika.

Misternie był wyrobiony w kształt małpy.

Położył dłoń na jej ustach. Śmiały się szyderczo, cicho.

Zamachnął się i trzasnął pięścią w te usta.

Zeskoczył na dół, rad bardzo.

Kopnął deskę. Padła z łoskotem. Zahuczało rozgłośnie, potem kaźnię zaległa cisza głęboka.

– Teraz mów! – powiedział w ciemń nocy. – Jak się to stało?

Nic mu nie odpowiedziało. Czekał, czekał… daremnie. Ta cisza wprowadziła go w rozpacz. Zrozumiał, że chcąc nawiązać kontakt z zaświatem… zerwał go.

Chcąc uprościć drogę, zadeptał ślady w gąszczu życia.

Cisza.

Rad by był usłyszeć cokolwiek, bodaj głos jakiś, bodaj papugi wrzask, bodaj śmiech małpy.

– Mów! – prosił jak dziecko spłakane, zestraszone29.

Nie odpowiadało nic.

Jak człowiek, który wszystko utracił, począł rozumować trzeźwo, zimno, porządnie. Był zdany na siły własne. Przede wszystkim więc: Jak się to stało?

– Szedłem prosto… nagle…

I już nic więcej nie wiedział, bo jakże może cokolwiek wiedzieć człowiek, który nagle zapadł się w świat inny.

Byle promyk słońca, byle głos jakiś. Po tej wątłej nici wydostałby się jakoś w świat żywych.

To nie był sen. O, sen jest jaśnią i prawdą wobec tych oto ciemności. Nie grób… grób jest ogrodem wobec tej kaźni!

Wstał i jął30 chodzić wokół zamkniętej przestrzeni.

Naraz stanął. Coś pukało… pukało… cichutko, lekko… ledwo dosłyszalnie. Zaczął szukać. Wodził rękami po ścianach. Suwał je z góry aż do posadzki. Nic. Szukał dalej… idą za owym nieuchwytnym pukaniem.

Nagle zadrżał.

Natrafił na coś miękkiego, ciepłego.

Po chwili trzymał w dłoniach małą ptaszynę.

Serce ptaka waliło młotem.

Od uderzeń tych drżał cały, drżały mury więzienia, tętniła ziemia…

Czuł, że uderzenia te mogą rozwalić ziemię.

Albowiem był to strach.

Porwał się biec ku oknu, ale musiał go długo szukać. Nareszcie trafił i wsunąwszy rękę poprzez kraty otworzył dłoń.

Rozległ się furkot skrzydeł.

– A to było tak… – posłyszał nagle z ciemności.

Ciemń zaczęła opowiadać.

Przywarł do krat łakomie. Ujrzał słońce na czerni, rozświetliła się noc. Zrozumiał, że może w ciemku żyć radość.

Leżał na twardej słomie, głos od okna przywołał go i szeptać począł:

– A to było… tak…

– Jak? – spytał.

– Szedłeś prosto… prościuteńko, jak każe prawo… a nad głową twą była pieśń…

– Tyle wiem sam. Była pieśń radosna.

– Tak. Szedłeś tedy… gdy wtem nagle..

– Już wiem! Szkło! Rozbita flaszka!

– Nie!… Gdzież tam!

– Nie?

– Więc mówię ci… Szedłeś… wtem… nagle z bocznej, brudnej uliczki ktoś krzyknął: „Ratunku!”.

– I co? I co dalej? – pytał rozciekawiony. Nagle pod sklepieniem załopotały skrzydła.

Więzień skurczył się ze strachu. Czekał… wysilił swą wolę, skupiał do rozkazu, ale czuł, że mu jej braknie, że nie uśmierzy sumienia.

– Wiesz, jak to się stało – powiedziała znów ciemność.

No wiem… Ktoś z bocznej uliczki zawołał…

– Ale nie! Nie!

– Znowu inaczej?

– Tak było… Słuchaj! Szedłeś ulicą… szedłeś… ponad twoją głową był sztandar Jutra z koroną cierniową na czerwieni niepokalanej… wtem nagle…

– Ktoś krzyknął…

– Nie! Wcale nie!… Nagle zapłakało dziecko… dziecko… mała dziecina przestraszona tym, że śmieci porwane wiatrem tańczą dziwacznie w kółko.

– I dlatego… ja…?

– Któż ci mówi, że dlatego…? Tak… było… to dosyć… tak lub podobnie… Dlaczego to ON jeden chyba wie sam tylko… albo i ON nie wie… Może tego pytania całkiem nie ma… Któż zgadnie… Wiele „kwestii” pojawiało się na świecie, pojawia się i pojawiać będzie… choć wcale nie istnieją.

…To prawda. Na pytanie: „Dlaczego?”… odpowiedzieć się całkiem nie da… i koniec… podobnie jak na skrzyp drzwi źle nasmarowanych albo dźwięk dzwonka… pomyślał.

Poweselał. Rzeźwy był, silnym się czuł, wszystko w nim wołało o czyn.

Z wyciągnionymi31 przed się rękami chodził po kaźni od muru do muru.

Ratować, myślał, ratować trzeba.... ratować koniecznie, jeśli już nie mnie, to to, co niosę… ...Serca mego męstwo, woli rozmach spętany rozkuć muszę… Tak człekowi nie wolno ginąć… nie wolno… Złe patrzy… a gdy pozna, że silne… Ratować trzeba siebie.... ratować… ratować!

Potrącił deskę, z której sięgał ku sklepieniu i po chwili dłubał wyjętym z niej gwoździem koło osady kraty. Ale to było czyste dzieciństwo… Ileż lat… ile lat, a co jeść tymczasem?

Jedynie u drzwi coś by się może zrobić dało… zaraz… ten sztyft… potem… tamten… ano może się uda…

Zajęła go praca, klęczał u drzwi odwrócony od okna, którego prostokąt nieznacznie odciął się od czarnego wnętrza kaźni. Wytężywszy wzrok, dostrzec też można było obok okna wypukłe żebro sklepienia i jakieś połyskujące oczy wysoko ponad drzwiami, jakby ptak drapieżny siedział przyczajony na gzymsie.

 

Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.

Przestał rozmyślać, był niemal wesoły, miał coś w rodzaju nadziei… To był przynajmniej realny, prawdziwy zamek, zrobiony przez prawdziwych ludzi… już bez pytania oczywista jawa… Dotykał palcami tej rzeczywistości… syn ziemi pieścił żelazo wykopane z tej ziemi, obrobione rękami czy maszynami ludzkimi…

– Chodź no! Chodź! – szemrało od okna, mimo że nikogo nie było widać.

Zbliżywszy się, choć ciemności zalegały wszystko, miał wrażenie, że okno więzienne znajduje się wysoko, bardzo wysoko ponad ziemią i że wychyliwszy się, można by patrzyć wprost z góry na czuby drzew i dachy domów.

– Wychyl się… wychyl się… – usłyszał.

Nagle coś mu się ciężkiego położyło na ramionach, jak gdyby ktoś go przytrzymywał z tyłu i nad samym uchem coś szepnęło:

– Samobójca!… Samobójca…

Chwycił się krat i trzymając się ich silnie, pił powietrze całą piersią. Teraz, gdy było bodaj trochę rozwidnione, stało mu się z dławiącej trucizny nektarem.

Pił powietrze, nie słuchając wcale, co szemrze koło niego. Był nawykły do głosów, dobywających się z każdego stworzenia… czytał ruch chmur i gwiazd hieroglify…

Wołało go wciąż, bez ustanku:

– Chodź no! Chodź! Już czas!

– Kędyż32? Kędy? – pytał.

– Przez Wrota Strachu! – odpowiedział głos, jakby z wielkiej dali.

Dreszcz nim wstrząsnął.

– Jak to? Już?… Dziś?

Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.

Znowu nie rozumiał nic a nic… Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy… teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?

Wrota Strachu… Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy… ale teraz… dziś…

Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify… i cóż z tego… nie umiał przeczytać swego życia…

– Chodź! – mówiła ciemność z coraz większej dali. – Chodź w przemienione istnienie, w wolność, ty spracowany za młodu… chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia…

– I czemuż – pytał – ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną33 ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności…

Z dali, ale wyraźnie, jak głos dzwonu, posłyszał:

– Jak to?… nie wiesz?… Nieśmiertelność jest córką skonu.

– Wiem, wiem – odparł, trzymając się krat – Wiem, ale… wszakże kraty…

– Chodź! Jeszcze chwila, a drzwi się mogą zamknąć z trzaskiem… na zawsze…

Na poły zdecydowany zszedł jednak z przymurka i nagle rzucił się na posłanie ze słomy.

– A niech się tam zatrzaskują drzwi – pomyślał lekceważąco – byleby wróciło to, co jest prawdziwą, codzienną prawdą… to życie bez maski, czy też nawet w masce, ale w znanej, dobrze znanej masce jawy… ach… byle wróciło…!

Ale nim dokończył tej myśli, już zawołał:

– Nie! Nie! Nie chcę przemazać34 pragnień.... nie! Raczej śmierć!

– Chodź! – doleciało go z dali wielkiej. Zerwał się.

– Dobrze! – wrzasnął z rozpaczą na całe gardło, aż jękły35 echa potężne. – Dobrze! Idę!

Wyskoczył na okno i przechylił się na zewnątrz.

Zdziwiło go, że przemknął kratę jak duch. Zdziwiło go też, że nie zaskrzeczała papuga.

– Ach! Więc ja nie zbłądziłem! – pomyślał – to była moja droga… kawałek tylko biegła pośród ciemności…

I ogarnięty nagle ogromną radością, wolny już wnętrznie36, rzucił się w półmrok gęsty.

Ledwo stracił spod nóg ziemię, uczuł, że się kłębi pod nim powietrze, że go niesie, że u rąk ma długie, kładące się na fali wiatru skrzydła giętkie, ruchliwe, czułe na każde drgnienie, a stalowe, zdolne nieść wysoko… w samo choćby niebo.

Spłynął. I nagle ujrzał przed sobą w niepojętej oddali coś błyszczącego, niby mała gwiazda.

Podobne to było błyszczącemu ziarnu pszenicy.

Otaczała je jakby mgła jasna, jakby płomień liliowy, to znów szafirowy…

Od gwiazdy tej jaśniała szybko ciemna przestrzeń. Pędził w topiel światła, ciągniony, bezwolny, choć jednocześnie własną mocą, pospiesznie, nagląc się sam, jak do wybawienia.

Pod sklepieniem kaźni więziennej rozległ się łopot skrzydeł.

Wielkie, ciężkie ptaszysko sfrunęło na dół, siadło na przymurku okna i wsadziwszy głowę w kwaterę kraty patrzyło w rosnącą jasność, mrugając oczami.

A ponad ptakiem chwiała się w powietrzu na długiej, wężej37 szyi maska rozgrymaszonej małpy.

Patrzyła, co się dzieje.

Świt

Ciemno. Wysoko, na gankach, nad przepaścią podwórza miejskiego zawieszonych jedne nad drugimi, za dnia snują się codzienności, dudniąc obcasami, szmer spódnic dolata stamtąd… Teraz cicho. Deski tylko tu i ówdzie rozsunięte, tak iż z dołu widzisz przez szpary niebo, a w dzień, idąc gankiem, patrzysz ze strachem wprost w kałużę, nisko pod tobą na ziemi.

Ciemno. Nie głosi życia ruch ni szmer ciągły, który jest za dnia bytu znamieniem… ciemno, czerń zaś ta, zda się, leży wprost na piersiach twoich, jak ziemia na rzuconym w dół i zasypanym psie bezpańskim.

Ciemno. Nie wybiła godzina wstawania nowych radości, a czarność leczy rany wczorajsze… chowa pomarłe stworzenia… dobra jest bowiem dla tych, co już wyrośli spod opieki słońca… dojrzeli do WIELKIEJ PODRÓŻY.

Ciemno. Ale choć oczom, co mają po ziemi szukać swych pożytków… uciech… i miłości, światła za mało, patrzmy, czy na bezjawej pustaci nie zalśni tu kędyś ślad PRZEWODNIKA.

Nad miastem wysoko Bóg-Orzeł przed świtem, Bóg-Orzeł mocny, dalekowidz nad dalekowidze wisi na rozpostartych skrzydłach i patrzy.

Nim świat się z nicości wychyli, idzie z dołu niby oddech śpiącego, gorąca fala, mdła, niemiła.

Linie zaczną nabierać znaczenia, staną się znakami, z plamy wstanie kształt, rzecz żywa, stwora śpiąca albo rzecz, co kryje w sobie żywe.

On, patrzący z góry, wie dobrze, że to wszystko jeno symbol. Kontur światłem określony, plam parę. Tajemnica na przykład słońca przez to, że na nią patrzymy co dnia, nie staje się dzięki temu jasną… my jeno, my patrzący kujemy słowa i stajemy się dewotkami, co skutkiem częstego sypiania po kościołach mniemają, iż mogą z familiarnym uśmiechem patrzyć, jak się w rękach kapłana dokonywuje przemiana prochu ziemi w BOGA żywego…

On też patrzy, chcenie swe twórcze odsunąwszy ręką od działania, jak się odsuwa natrętne dziecko. Patrzy na zjawę błędną, co dziwną, zygzakowatą drogę zakreśliwszy, od wczoraj spadła ot tu… po wiekach czy sekundach, nie wiadomo… pod bramę kamienicy dotąd zamknioną38 i drżąc ze zimna, przytulona u proga czeka… czeka smutnie, by wpaść co żywo… co żywo… i nie płacąc ODŹWIERNEMU-LOSOWI, który otworzy skrzypliwe wrota, co prędzej wbiec na schody… po dwa… po… trzy… skacząc do siebie do łóżka… do codzienności, watowanej cichością półmroczną, do spokoju, odrętwienia.

On się nie złudzi niczym, choć wnet się „życie” wynurzy, to jest to, co ja, ty, on, my, wy, oni… zwiemy znanym i bliskim… my, kiepscy astronomowie, co nie świadomi pokrewieństwa gwiazd, tworzymy konstelację pozorów, fakty, majaki, nicość na nicości, głuszę w milczeniu, ciemń na czerni… słowa.

Coś leci pustymi ulicami. Coś tętni donośnie, pogłos wzrasta… przybliża się.

Jakiż to wczesny znak życia?

Nie jest to pewnie wóz-śmietnik, bo dzwoni inaczej, sunie powoli… wiedząc, że co krok zatrzymać mu się trzeba, by nowe brzemię nabrać na się.

Nie pora mu zresztą jeszcze. Jeszcze ciemno i wóz śpi cicho, czyściuteńko wymieciony z wczorajszych obrzydliwości…

Coraz to głośniejszy tętent. To podkowy. Koń leci po nierównym bruku… rzuca się naprzód jak ryba we wodzie… pędzi wśród nocy.

Mignął w kopcącym świetle latarni dalekiej cień i poszła od zaułka do zaułka pogłoska:

Na rozpędzonym koniu, jeździec… do ciała przywiązany duch… duch jeszcze przed chwilą promienny, teraz poczerniały jak ośniedziałe złoto.

Lecą. W omdlałym ręku ducha nad ranem zwolniały wodze, czy chciał może doświadczyć siły swej… i uległ? Nie wiadomo. Koń niesie jeźdźca. Ratunku nie ma… Noc… ciemno… pusto… ni żywego człeka…

Pędzą… tam… ku… rzece… czy dokądś…

Może w ostatnią przed świtem kałużę użycia, świadomi, iż powstydzić się przyjdzie słońca…

Nie. Pędzą w dół, ku rzece… Niechby się wreszcie bestia i zatopiła… rzeka się dziwnie szybko sama oczyszcza.... ale duch… duch… kto odwiąże ducha?

Łomocą po bruku podkowy, odbłysk skier krzesanych dolata… zniszczała cała cisza przedświtowa. Błędny tułacz pod progiem, który śnił o domu, nie mając czym doń wejścia opłacić, zbudził się i uczuł, że zimno, że bardzo zimno… Huczy po ulicach przeraźnie39, a echa echom podają gryzące, pilne pytanie:

Ale duch… duch… kto odwiąże ducha?

Zza węgła domu, ze szpary pomiędzy murem a parkanem ogrodu wypełzło coś. Leciuteńkie, szarawe tony przylgnęły już do ścian, choć na niebie zmian nie widać wyraźnych ku jasności. Zda mi się, widać łeb. Wieczysty, pretensjonalny żal, jaszczur zielony powraca z łowów nocnych.

Rusza się, miele żuchwami jaskry, stokrocie… Jada wszystko, mówią… wszystko, co się zjeść daje, tylko baczy, by nikt nie widział… przecież on „żal”.

Widzę go. Napęczniały, opity wodą, lśniący stoi w niepewnej, rodzącej się poświacie, u okienka piwnicznego i czeka na coś.

Jeszcze noc… jeszcze się liczy noc, jeszcze nikt nie widzi, że oto nażarł się znowu, że syty i dlatego to nie ginie… żyje ciągle, ciągle…

Syty? Wstyd… wstyd… Spaliłby się ze wstydu, okryłby się płomieniem przed oczyma człowieka, który by dostrzegł, że jada po nocy… do… sytości… Skandal!

Podniósł łeb… miele gębą, a z paszczy zwisają mu pęki ziela rozmaitego, nasiąknione40 wodą.

 

Wszyscy wiedzą, iż on… on… to tak zwana: „potrzeba duszy”… No, tego by jeszcze brakło.

Łypie oczami i spoziera w górę… Patrzy w górę. No, Boga nie wstyd mu chyba… któż się tam Boga wstydzi… to się nie liczy… to się nie liczy…

Spojrzał raz… drugi… i postąpił krok jeden, drugi i wsunął się do piwnicy.

Ale Bóg-Orzeł nie patrzył na niego.

Rozmawiał właśnie z wiatrem, który zerwawszy płachtę jakąś ze szczytu wieży ratuszowej, rzucił ją na plecy czekającemu pod progiem, zmarzłemu na poły.

Już świta, świta. Czuję, że kędyś hymny płyną, trąby grają. Modlitwa poważna, zamyślona. Jakie to JUTRO, to wstające… nie wiadomo wcale… może to wielkie…

Wznoszę się na fali modłów, jak dym pod obłoki.

Tu cicho jeszcze i pusto, nic nie gra… przywidziało się.

Jasność tylko rozlewa się z wolna, prostuje, kładzie na ziemi i patrzy z niska, skośnie po samej powierzchni ziemi.

W dole, słychać skrzyp. Otwarto drzwi starej wieży. Idzie stary dzwonnik ogłaszać dzień nowy.

Ptaka zaśnionego41 na ramieniu nie zbudził. Jak spał w fotelu, wstał i idzie. Idą razem głosić dzień nowy, ach… jaki dzień… jaki… czyli nie ów… ów, o którym się potem śpiewa dzieciom w kołyskach leżącym… dzień-baśń szczęścia…

Wstawaj ze snu, dzwonie.

Zwieszony kielich dzwonu jest jak kwiat o stulonych płatkach korony, w ten szary przebrzask.

Śpi. Szemrze wiatr, słabo coś na rąbku spiżowym wygrywając. Szarpnięcia trzeba. Drżąca ręka starca spoczęła na ramie okiennej, dzwonnicy, siwa głowa zwrócona ku wschodowi. Stoi.

Serce uprzedziło dzień, przymusiło stare nogi, ręce… Serce bywa czasem dokuczliwe.

Szarość się srebrna rozpłynęła wokół, a z tej topieli wynurzać się powoli zaczęły zębate szczyty, ostre igle, długie grzbiety nasiekane i spuściste garby dachów.

Jako prawda uznane i dlatego natrętne, co dnia się narzucające panowanie złudy pocznie się niebawem.

Chociaż kto wie… nie powiedziano wyraźnie, po czym to poznamy ów świt inny, upragniony.

Ostatnie momenty skupienia w ciszy i bezkształcie, kiedy dusza nie rwie się jeszcze w stu sprzecznych kierunkach.

Słyszę pacierz poranny obłoków poważnie sunących, ledwo zarysowanych na niebie.

Dzwonnik czeka z ptakiem zaśnionym na ramieniu.

Bóg-Orzeł posłyszał oddech przyspieszony, gorączkowy. Tam w dole pracował człowiek, śpieszył się…

Z wysiłkiem, z napięciem całej woli pracował ów człowiek łopatą. Wbijał ją w twardy, kamienisty grunt i wyrzucał w powietrze czarne, rozlatujące się gruzły.

Padały z ciężkim łoskotem, podobnym do westchnienia.

Tak, tak, pomyślał, śpieszy się… a wiedząc, iż mu ulży i sił doda, pytając (bo człekowi pomaga rozmowa o wielkim celu), zagadnął:

– Hej! Jakże tam robota?

Gruzły przestały padać, łopata szczękła42 o bruk, a z dołu doszły wyrazy wyrzucone ze zdyszanych piersi:

– Idzie… idzie… bo ja wiem zresztą… Może… gdyby noce dłuższe… gdyby długo, długo pożyć…

– Albo mieć komu zostawić łopatę…

– Hm… to trudno… trudno… Wolałbym dożyć…

– Nie bój się! Nie bój! Dożyjesz… myślę, że dożyjesz…

– Tak myślisz… ano to i dobrze…

Znowu rozległo się pośpieszne kopanie. Człowiek pracował, by nagrodzić czas paru sekund na rozmowie zmarnowany… Tętniło o kamienie żelazo, padały z ciężkim postękiem wielkie gruzły ziemi… a nad pracującym coraz to się robiło jaśniej i jaśniej.

– Co on robi? – spytałem wszystkowidza43 zawieszonego wysoko.

I usłyszałem werset znany, ach znany… ale zapomniany werset z pieśni O krzyżowaniu Tęsknoty.

„I dam im moc wytrwania, iż ze świata ducha uczynią przekop w życie codzienne, a wody niebiańskie spłyną i omyją, i użyźnią je… i pięknym się stanie”.

Zawieszony na skrzydłach wysoko Bóg-Orzeł patrzył na wznoszący się, to znów chylący grzbiet pracującego z wysiłkiem i przytakiwał głową jego ruchom.

On, zdało mi się, on jeden, jedyny na całym świecie przytakiwał mu… Chociaż może… Może gdzieś w ciemności skryty… zadyszany, z sercem głośno tętniącym któż wie jakimi przestrzeniami i czasami odległy mozolnie pracuje jeszcze ktoś inny, śpiesząc się, nim wzejdzie słońce i przywiedzie przechodniów… brat po duchu i tęsknocie nieznany… od wieków i na zawsze niepoznawalny… daleki, a bliski jak druga gwiazda jednej konstelacji…

Grzbiet ruszał się, wybłyskiwał z ciemni i tonął w niej znowu, ostrze łopaty migało w powietrzu rozjaśnionym już teraz bardziej.

I tak pracowali obaj, ten na ziemi i ten w górze, a posłaniec jutra, anioł skrzydlaty stał opodal i czekał.

Wiedziałem… gdy odejdzie pracownik Boga, anioł usiędzie44 na wale świeżej ziemi i nakryje przekop skrzydłami.

Wiedziałem… czuwa tak co dnia… co dnia… rękami odsuwając różnych ludzi… różne zamiary… strzeże roboty świętej przed pysznym bezrozumem jawy.

Posłyszałem westchnienie. Ledwo zadrgały odeń szyby, ledwo się ujawniło, ale któż wie, jak silne było w miejscu swego poczęcia, jak wielkiego bólu było znakiem…

Zbudził się ten tęskniący, który czeka odpowiedzi ziemi i waży w ręku każdą zjawę.

Zbudził się. Ciemno było wokół, nic nie widział, czuł jeno, że leży na wonnej, cieniuchnej pościeli, a w powietrzu nad nim wisi nieruchoma fala zapachu.

Paliłem wczoraj, myślał, kadzidło, leżałem krzyżem przed obliczem wyśnionej pierwszej litery imienia nowego Boga… ot tam leżałem z jękiem wielkim:

Zjaw się! Zjaw!… błagałem… i wszystko nadaremnie.

Tak było: …w cudnej, kamieniami zbieranymi po całej ziemi, siedmiobarwnymi, najdroższymi klejnotami sadzonej kadzielnicy ze złota palił się on sam w męce nieopisanej miast45 kadzidła, ku czci Boga.

Zjaw się! Zjaw!… błagała jego dusza.

Jawiły się twarze przerozmaite, ale wołał do każdej zjawionej46:

– Nie ty! Nie ty! Nie ty!

Zdawało się, jakby tęsknota jego bezskrzydłą była i odziewała się jeno w szaty szarej barwy, podjęte z pyłu dróg publicznych ziemi.

– Nie ty! Nie ty!… – wołał. – Zdejmijcie maski, o bogowie, albowiem znam was wszystkich i bibliotekę posiadam świętych ksiąg ogromną.

Przestali mu się tedy zjawiać.

Owinęły się chmury jak u szczytu jedli o jego duszę i dumał skryty, odpędziwszy kształt wszelaki.

Dumał w ciszy o promieniu siły bezformej47, bezdźwiękiej48, o przelewaniu się jej w próżnię od wieków… w próżń49 straszną, gdzie wyzbywszy się wszystkiego prócz bycia, tkwiła zawieszona, bezojczyźniana… serce ludzkie… on sam.

Marzyło mu się dalej pochłanianie owej siły, ekstaza sytości wiecznością… niewysławialne obcowanie z Niewysłowionym.

Zbudził się… ciemno…

– To nic – myślał – wszak odpędziłem kształty, uczyniłem się naczyniem próżnym, w które spływa napój widzenia.

Ciemno… to dobrze… to jest światłu żywemu uczyniona droga, by przyszło, przez mrok się ścieląc…

Objąć ją, tę ciemność silnie w ramiona, by nie pierzchła, by nie odeszła, jak odchodzi wszystko…

Zerwał się, ukląkł, wyciągnął przed się ręce chciwe…

Nagle tuż obok usłyszał lekkie westchnienie, jakby kogoś budzącego się.

Zdrętwiał nagle, nie śmiejąc głowy zwrócić ku stronie, skąd głos doleciał.

Myśl jego szeptała bezgłośnie, błagalnie:

– Zjaw się! Zjaw się!

Ale cisza znów zaległa głęboka, więc oprzytomniawszy nieco, począł szukać wokoło siebie, a jednocześnie, z wolna zaczęło wracać wspomnienie dnia ubiegłego… z cieniów świadomości, niby konary z mgieł pod wiatru wiewem, mgliste zrazu, potem coraz to jaskrawsze, wyłaniały się kształty.

Za każdym takim uświadomieniem, jęcząc boleśnie, jakby go biczowano u słupa, szeptał:

– Ona… tak… ona… ona… włosy jej, ramiona… tak… oczy… to… ona… tylko… ona…

Kilka łez gorących spadło z wysoka na twarz zaśnionej, więc ocknęła się i wyciągając w ciemną dal ręce, spytała pośpiesznym, cichym szeptem:

– Co ci to ukochany? Co ci to?…

Dzwon! Dzwon! Dzwon! Bije dzwon!

Strzał armatni wstrząsnął szarą, ciężką oponą co niebo słoniła50.

Pękła.

Drugi strzał.

Siecią srebrnych pęknięć pokryły się niebiosy, a tam, gdzie, zda się, padł pocisk tonu, na wschodnim skłonie firmamentu, złota rozlała się krew.

Ścichło znów.

Bije dzwon. Kręgi się podnoszą wirujące szybko. Wichr je podtrzymuje w locie. Płoszą rozpędem czarniawe zbite, kry-chmury.

Uciekają, tłoczą się, jak z owczarni wypędzane przez psa czarne barany. Zbijają się we wał51 na zachodzie, potem toną w jakimś przepastnym, dalekim morzu.

Wtem nagle człek pod progiem czekający, okryty od zimna sztandarem z wieży… podniósł na światło coś błyszczącego, a Bóg-Orzeł spojrzał z góry. Pochylił się na potężnych, nieruchomych skrzydłach i spytał:

– Cóż to masz?

Człek drgnął. Trwożnie obejrzał się wokoło i schował w zanadrze rzecz trzymaną w ręku.

– Nie bój się! To ja – krzyknął mu spod gwiazd wszystkowiedzący.

Obłędnik spojrzał w górę i kiwnął Orłowi na dzień dobry głową. Znali się… dobrze się znali…

Wyjął, co skrywał i podnosząc rzecz błyszczącą, zawołał:

– To… z samego… dna… z sa-me-go dna…

– Skarb?

– Nienazwany żadnym imieniem… przeto nie będą wierzyć, ale skarb. Ja wiem.

– Więc im go nazwij!

Ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie…

– NAZYWAJĄCY jeszcze śpi… ty sam wiesz… SĘDZIA WARTOŚCI NOWYCH jeszcze się nie narodził… nazywać nie można, bo w szkło się zmieni każda perła z samego dna dobyta…

Patrzył na rzecz trzymaną w ręku i kiwał smutnie głową. Potem westchnąwszy, rzekł:

– Ot i koniec, rzekłem szkło… i stało się szkło… Nie pora spoczywać…

Ruszył spod proga, w dalszą tułaczkę, a Bóg-Orzeł nie namawiał go, by spoczął… Daremne… jakby daremnym było prosić czas, by stanął, choćby to miało przyczynić życia komuś, kogo się bardzo, bardzo kocha…

Szedł prosto przed siebie, drogi nie pytając, a z pleców zwisał mu sztandar wypełzły, płaszcz darowany przez wiatr.

LOS-ODŹWIERNY sapnął głośno i kopnąwszy kołdrę, spuścił na ziemię długie, kosmate swe nogi.

Przeciągał się, stojąc nad pustą miednicą.

Zadumał się… Jakiż to u licha dzisiaj dzień… ...ha?… Spojrzał w okno, posłuchał przez chwilę… nic.

I po rozwadze, zważywszy, że dzień to bardzo sobie zwyczajny, a do onego JUTRA pewnie jeszcze dość daleko i czasu dość… uznał, że myć się nie warto.

W otwartej bramie stał dobrą chwilę.

Pusto było. Nie czekał nikt… ale to nikt dosłownie, jeśli mowa o ludziach. Kot jeno wraz z odźwiernym wyszedł z podwórza znużony nocnymi łowy52, a nienapasiony nimi, i wyprężywszy grzbiet, machał ogonem z rezygnacją.

ODŹWIERNY-LOS pomyślał: Nie czekał nikt… znowu dziś nie czekał nikt… hmmm… to dziwne… nie ma tego, kto by plon nocy dniowi przynosił… Przepaść… istna przepaść… bez mostu… bez najwątlejszej kładeczki… Zresztą… diabli mi tam do tego… Nie moja w tym głowa! Niech ich tam siarczyste pioruny…

Klął, ale nie był pewny. Przeciwnie, gdzieś w głębi świadomości czuł, że oto mogło się stać, iż wielu, wielu odeszło, znudziwszy się staniem… dzwonieniem nawet… dzwonieniem… Odeszli, zrzekłszy się schrony53, przyjaciół miłości… bóstw mających tu swą świątynię… bóstw, o które spytać zawsze warto, bo nie wiadomo, które zostanie ukoronowane na Pana nad Pany, skoro nadejdzie on dzień.... on wielki… oczekiwany…

Przez chwilę stał zapatrzony w niebo, jakby śledził drogę dusz, co ostatniej nocy odeszły do OJCZYZNY.... potem powiódł po ziemi oczyma, jakby stóp śladów szukając w złe i dobre drogi idących po ciemku, za niewyraźnym głosem… dumał też o tym, co mu i czy mu cośkolwiek INNEGO robić wypadnie dzisiaj.

Stał nierad wracać do zwyczajnej pracy, stęskniony za odmiennym bodaj ruchem rąk…

Nagle tupnął.

– Psiakrew, sto tysięcy diabłów!! – i splunął z pasją.

Złości było dość powodów… wreszcie i do siebie się zwracał, do ogarniającej go ociężałości, i… do… owych, do owych, co… pono54 myśleć mieli o jakimś ponagleniu, o jakimś sposobie, by nareszcie się stało coś… coś… co przepowiedziane…

– Zatracona ich mać! – mruczał, idąc w głąb podwórza, ku swej izdebce, gdzie głośno chrapiąc, spała wśród pierzyn żona jego, tuląc do siebie dzieci… jedno… drugie… trzecie… czwarte…

Stał chwilę z rękami w kieszeniach spodni i patrzył na śpiących, potem splunąwszy niechętnie, wziął z kąta miotłę przytartą już porządnie i wyszedł.

Idąc, mamrotał końcami warg pacierz codzienny. Czasem przymieszała się do słów nabożnych, jakowaś lżejsza klątwa, czasem je rozdzieliło splunięcie…

Zamiatał sień, podnosząc tumany kurzu.

*

Zadudniły ganki, skrzypnęły drzwi, ukazały się wnętrza straszne, nieposłane łoża rozpusty, stoły ciekące winem, twarze się wychyliły pijane, żółte, blade, o podkrążonych oczach… a wszystko to spozierało tam, skąd szedł dzień… a wszystko pytało niemo dnia, co szedł:

– Coś ty zacz?… kiedyż nadejdzie ów… wielki?

Zajęczały deski pod stopami, biedne deski ganków spiętrzonych jedne nad drugimi… Kobieta z wielkim koszem na ramieniu pobiegła do miasta po sprawunki…

Bóg-Orzeł z wysoka rzucił pióro z swych skrzydeł do zabawy dziecku, co zadumane na kupie przygotowanego do wywózki śmiecia patrzyło na swe ręce bezczynne.

Podniosłem ku niemu oczyma. Wisiał na błękicie nieruchomy, maleńki, teraz niedostrzegalny tym, którzy zajęci są zawsze rzeczami położonymi nisko.

Wpatrzyłem się we wszystkowidza, przed którego okiem, mówią, nic złego ni dobrego utaić się nie może… i zdawało mi się, że bystrooki, zwany latarnią morską świata, patrzył za czymś z wytężeniem, a dojrzeć nie mógł.

Wisiał na zawrotnej wyży i zwarty w sobie, skupiony, cichy wypatrywał na wielkiej, niezmierzonej rozchwiei zjawisk, tropów onego marzonego, idącego z bezmiarów przestrzeni, wielkiego świtu ziemi.

26wichr – dziś: wicher. [przypis edytorski]
27wyciągniętymi ramiony – daw. forma N.lm; dziś: wyciągniętymi ramionami. [przypis edytorski]
28szukał (…) za czymś – dziś popr.: szukał czegoś a. rozglądał się za czymś. [przypis edytorski]
29zestraszony – dziś: przestraszony. [przypis edytorski]
30jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
31wyciągniony – dziś: wyciągnięty. [przypis edytorski]
32kędy (daw., gw.) – gdzie. [przypis edytorski]
33przeraźny – dziś popr.: przerażający. [przypis edytorski]
34przemazać – przekreślić. [przypis edytorski]
35jękły (daw., gw.) – dziś: jęknęły. [przypis edytorski]
36wnętrznie – dziś: wewnętrznie. [przypis edytorski]
37węży – dziś: wężowy. [przypis edytorski]
38zamkniony (daw.) – dziś: zamknięty. [przypis edytorski]
39przeraźnie – dziś popr.: przeraźliwie. [przypis edytorski]
40nasiąkniony (daw.) – dziś: nasiąknięty. [przypis edytorski]
41zaśniony (neol.) – dziś raczej: uśpiony. [przypis edytorski]
42szczękła – dziś popr.: szczęknęła. [przypis edytorski]
43wszystkowidz (neol.) – wszystkowidzący. [przypis edytorski]
44usiędzie (daw. forma) – dziś: usiądzie. [przypis edytorski]
45miast (daw.) – tu: zamiast, w miejsce czegoś. [przypis edytorski]
46zjawiony (daw.) – dziś raczej: zjawiający się. [przypis edytorski]
47bezformy (neol.) – nieposiadający formy. [przypis edytorski]
48bezdźwięki (neol.) – niewydający dźwięku. [przypis edytorski]
49próżń (neol.) – próżnia. [przypis edytorski]
50słonić (neol.) – zasłaniać. [przypis edytorski]
51we wał – dziś: w wał (chociaż: we wtorek). [przypis edytorski]
52nocnymi łowy – daw. forma N.lm; dziś nocnymi łowami. [przypis edytorski]
53schrona – dziś: schron a. ochrona. [przypis edytorski]
54pono (daw., gw.) – podobno. [przypis edytorski]