Kostenlos

Z opowiadań prawnika

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Tym razem nie nazwałem go już w myśli dziwakiem, ani skąpcem, lecz przeciwnie, doświadczyłem uczucia instynktowego niemal szacunku dla téj myśli nieznanéj mi, która mieszkała w nim cicho, lecz uparcie, na twarz jego wynędzniałą rzucała od czasu do czasu blaski gorących zachwytów, zdawała się, być główną osią, około któréj obracały się wszystkie dnie i minuty smutnego jego życia. Od dawna już miewałem przebłyski pojęcia, że kocha on pieniądze nie dla nich samych, zbiera je nie dla saméj tylko przyjemności ich zbierania. Teraz własne słowa jego potwierdziły ten domysł mój, ale o słowo zagadki nie zapytałem go ani razu, wiedząc, że uczucia szlachetne i wzniosie bywają istotom pewnym trudniejszemi do wyjawienia, niż innym ciężkie i zawstydzające grzechy.

—–

Przeszło jeszcze kilka miesięcy. Wróciłem był właśnie z dość dalekiéj i długo trwającéj podróży, gdy powiedziano mi, że od tygodnia przeszło Czyński nie ukazał się ani u mnie, ani w biurze.

– Wiész pan? – rzeki, widząc mnie wchodzącego do kancelaryi naczelnik biura – siostra Czyńskiego niebezpiecznie podobno zachorowała. Prosił on mnie o uwolnienie od zajęć na czas jakiś. Piérwszy to raz w życiu przytrafia mu się cały dzień w biurze nie pisać. Słyszałem, że wczoraj było tam kilku doktorów na konsylium. – Skorzystałem z piérwszéj chwili swobodnego czasu, aby odwiedzić Czyńskiego. Wchodząc do mieszkania jego, ujrzałem rzeczywiście Maryannę leżącą w gorączce, na łóżku, umieszczoném naprzeciw drzwi od sieni, które teraz osłonięte były starannie dywanikiem spłowiałym, zdjętym z jednego z kufrów. Była na-pół nieprzytomną, głowę miała związaną tą samą czerwoną chustką, którą nosiła zwykle. Gdy wchodziłem, przy łóżku stał Czyński i, pochylony nad chorą, wlewał jéj w usta łyżkę lekarstwa. Usłyszawszy mnie wchodzącego, odwrócił się i, kiwnąwszy głową na powitanie, oczyma wskazał mi krzesło.

– Niech pan będzie łaskaw… – szepnął, poczém zajął się znowu dawaniem lekarstwa choréj. Ale i Maryanna, usłyszawszy niezwykły szmer w pokoju, z ciężkością starała się zwrócić twarz w moję stronę.

– Marysiu! – prosił brat – weź lekarstwo.

– Co ty mnie tam męczysz z temi lekarstwami! – sarknęła kobieta – idź już sobie ztąd! daj mi pokój!

Odtrąciła ręką łyżkę, którą przy ustach jéj trzymał, i z wysileniem podniosła się na łóżku.

– Kto to? – zapytała, wlepiając we mnie rozpalone gorączką oczy. – Aha! – rzekła po długiéj chwili wysilenia przyćmionego wzroku i umykającéj pamięci – zdaje się, że to pan adwokat… to dobrze… to dobrze. – Z widoczną trudnością zbierała i porządkowała w głowie rozpierzchłe, powikłane myśli; potém zaczęła znowu głosem, którego zwykłą grubość i opryskliwość zwiększał jeszcze gorączkowy pośpiech, i przyśpieszony, trudny oddech.

– Dobrze, że pan przyszedł… ja tu leżę i ciągle, ciągle myślę o tém, żeby pana poprosić… co to ja chciałam mówić? Aha! jeżeli ja umrę, niech pan będzie łaskaw zlituje się nad nim i przychodzi tu czasem, aby z nim pogadać, bo tu żaden żywy duch nigdy do niego nie zajrzy, i niech pan będzie łaskaw… niech pan będzie łaskaw dopilnuje czasem, żeby on kawałek mięsa zjadł, albo szklankę kawy wypił, bo, jak mnie nie będzie, to on zamorzy się… zamorzy się głodem…

– Marysiu! – przerwał Czyński, którego twarz w czasie mówienia kobiety dziwnie drgała i mieniła się, – po co o takich rzeczach mówić! Wyzdrowiejesz i będziesz żyła…

W głosie jego odzywały się jakby niepodobne do powstrzymania lękliwe tony.

Kobieta opadła na poduszki.

– No, już ty tylko bądź cicho ze swemi jękami! – sarknęła gniewnie. – Czego tu jęczéć? Boże Święty! umrę, to umrę! Nagrzeszyłam dużo, a nacierpiałam się jeszcze więcéj! To i dobrze, że wszystko raz się już przecie skończy! W grobie cicho i ludzi niéma, i te wiedźmy przeklęte ze swemi bachorami nie będa już mnie… nie będą… co to ja chciałam mówić? aha! Kamień ci spadnie z karku… weź tylko sobie służącą jaką, żeby ci izbę wymiatała… szkoda, że nie wcześniéj, bo może-byś się był ożenił.

Zwróciła znowu z ciężkością twarz ku mnie i zaczęła:

– Niech pan adwokat będzie łaskaw, namawia go, żeby on w nocy nad tém pisaniem… on pana bardzo szanuje i lubi… może posłucha…

Nie mogła więcéj mówić. Przytomność odbiegła ją już całkiem. Pochwyciła się obu dłońmi za głowę, i z jękami wymawiać zaczęła niezrozumiałe jakieś wyrazy.

Nazajutrz, gdy o téj saméj porze przyszedłem do Czyńskiego, Maryanna leżała cicha i nieruchoma ze splecionemi na piersi dłońmi i zamkniętemi oczyma.

– Doktor powiedział, że niéma żadnéj nadziei – szepnął mi bardzo cicho Czyński – wyspowiadała się już. Ksiądz tylko co poszedł…

Na twarzy jego nie malowało się żadne gwałtowne uczucie. Usta tylko i powieki drgały mu nerwowo od chwili do chwili, a na zapadłych policzkach widać było dwie plamy ciemnych rumieńców.

Usta Maryanny poruszyły się z wolna.

– Boże bądź miłościw mnie grzesznéj! – wymówiła kilka razy, uderzając się ręką w piersi. Po chwili z pod powiek jéj zamkniętych wypłynęły dwie łzy i ciche stoczyły się po wychudłéj, gorączką rozpalonéj, twarzy.

– Boże bądź miłościw mnie grzesznéj! – powtórzyła raz jeszcze z głębokiém westchnieniem.

Czyński pochylił się nad łóżkiem i przycisnął usta do czoła choréj.

– Bóg lepszy od ludzi – szepnął. – On ci pewno przebaczył!

W dwa dni potém, z nizkiego, drewnianego domku, czteréj posługacze kościelni wynosili na ciasne, brudne podwórko, trumnę czerwono pomalowaną, w któréj spoczywały zwłoki Maryanny. Przed trumną szedł ksiądz z krzyżem, za nią postępował Czyński i prócz mnie… nikt więcéj. Dopóki skromny wielce i cichy orszak ten przesuwał się omglonemi drobnym wiosennym deszczem, ulicami, dopóty Czyński nie podniósł ni razu opadłéj na piersi głowy i, zanurzony w ciężkiéj zadumie, nie spostrzegł, że idę tuż obok niego. Za miastem dopiéro, w polu, podniósł zaczerwienione powieki i, zobaczywszy mnie, wydał się z razu zdziwionym mocno. Po chwili jednak, oczy jego utkwiły znowu w czerwonéj trumnie i nie opuściły jéj póty, dopóki nie okryły jéj żółte warstwy wilgotnego piasku. Wtedy zwrócił się do mnie i drgającemi usty rzekł: Dziękuję panu!

Chciał jeszcze coś mówić, ale brakło mu głosu. Skłonił tylko raz jeszcze głowę i, przebywszy bramę cmentarza, wyszedł znowu na ścieżkę, polem do miasta wiodącą. Postępowałem za nim z dala, nie chcąc w téj chwili być mu natrętnym towarzyszem. Szedł krokiem powolnym i nierównym. Wiatr szamotał gwałtownie peleryną jego płaszcza i rzucał mu w oczy fale zimnego deszczu. Ścigałem okiem wysoką, cienką postać tę, samotnie sunącą po szarém tle mgły i zmroku, dopóki nie zniknęła w głębi gwarnéj i ludnéj ulicy miasta.

—–

Spełniając ostatnią prośbę biednéj Maryanny, starałem się jak najczęściéj odwiedzać małe mieszkanko jéj brata, jak najdłuższe prowadzić z nim rozmowy, jak najusilniéj przekonywać go, iż powinien zmienić dotychczasowy swój sposób życia, jeśli chce, aby go siły nie odstąpiły wkrótce w zupełności.

– Ej! co tam! – odpowiadał mi zwykle – zdrów jestem, jak ryba… nigdy mnie nawet nic nie boli…

A jednak pracował coraz mniéj i coraz gorzéj. W biurze ogarniało go nieraz zamyślenie, do osłupiałości podobne. Kwadransami całemi trzymał pióro zawieszone nad papierem, ale nie pisał, tylko szklanym wzrokiem i z rozwartemi nieco ustami patrzał w przestrzeń. Niekiedy mrużyły mu się powieki i głowa kłoniła się w dół pod ciężarem nieprzezwyciężonéj senności. W domu znajdowałem go téż niekiedy drzemiącym w dzień biały, lub siedzącym bezczynnie nad rozłożonemi przed nim papierami. Parę razy zauważyłem, wchodząc, że oczy jego utkwione były w stołek, umieszczony przy oknie kuchenki, na którym siadywała zwykle z robotą swą Maryanna. W mojéj téż obecności, rzucał od czasu do czasu na stołek ten przelotne spojrzenia. Znać było, że oczyma wyobraźni widział tam nieustannie postać kobiety, dla któréj wiele cierpiał, z którą przepędził sam-na-sam długi szereg lat monotonnych i smętnych. Teraz nie było już ich „dwojga na świecie”. Jak ptak, powiewem wichru odbity od stada swego, tak on, szczególném zrządzeniem losu, odbił się od reszty ludzi, a jedyna istota, która dbała o niego, z którą związały go wspólne wspomnienia i smutki, zniknęła. Czy tęsknił za nią? czy czuł tę bezdenną samotność, która go otaczała? nie wiem. Nie skarżył się nigdy. Wzdychał niekiedy, ale rzadko i bardzo cicho. Tylko siwe pasma jego włosów rozszerzały się coraz i pochłaniały sobą resztki tych, które były jeszcze czarnemi; twarz stawała się coraz cichszą, żółtszą i chudszą, wzrok coraz senniejszym, chód słabszym i nierówniejszym. Wkrótce upadanie to na siłach zostawiać zaczęło ślady swe w robocie, którą z jednaką zawsze gorliwością spełniać usiłował, lecz nie mógł. W piśmie jego zachodziły omyłki coraz częstsze i grubsze. Stawał się roztargnionym, zapominał o terminach, naznaczonych mu dla wykończenia pracy. To téż dwaj koledzy moi, u których od lat wielu trudnił się przepisywaniem papierów, odmówili mu wkrótce roboty.

– Czy i pan odprawi mnie także? – zapytał smutnie po opowiedzeniu mi tego, co go u kolegów moich spotkało.

Nie myślałem naturalnie sprawiać mu téj nowéj przykrości, jakkolwiek, w tajemnicy przed nim, miałem już innego kopistę, który spełniał to, czego on dokonywać nie był zdolen.

Coraz widoczniejszém stawało się dla mnie, że życiowa karyera Czyńskiego miała się ku końcowi. Nie można było powiedziéć w istocie, aby był chorym. Nic go, jak mówił, nie bolało. Było to poprostu wyczerpanie sił, śmiertelne znużenie, powolne gaśnięcie.

Przyszło mi raz na myśl, że długi, zupełny odpoczynek, jako téż wiejskie powietrze i zdrowe wiejskie pokarmy, przywróciły-by może, choć w części, siły utracone. Powiedziałem mu téż, iż gdyby tylko chciał, to-bym wyjednał mu u prezesa biura uwolnienie od zajęć na dwa, lub trzy, miesiące, które mógłby spędzić na wsi w małym folwarku, położonym w blizkości miasta, a do siostry mojéj należącym.

 

– Ja miał-bym wyjeżdżać na wieś? – powtórzył ze zdziwieniem – po co?

– Musiałeś pan być przecież na wsi kiedykolwiek; wiész więc, jak tam jest w lecie zielono, świeżo, zdrowo.

– Urodziłem się i dzieciństwo moje spędziłem na wsi, ale to już tak dawno było.

– Ale i przez te lata, które przepędziłeś pan w mieście, musiałeś niekiedy czynić wycieczki w okolice miasta, chodzić na przechadzki…

– Na przechadzki – powtórzył – poco? A! – dodał po chwili – prawda! była kiedyś wielka majówka za miastem… ja wtedy byłem zaręczony z panną Różą i na majówkę poszedłem, bo i panna Róża tam była. Ale to bardzo dawno… lat temu ze dwadzieścia siedm…

– A potém to już nigdy nie znalazłeś się pan w czystém polu?

Przypominał sobie chwilę.

– Potém? – rzekł – a byłem raz… trzy miesiące temu… wtedy, jak wracałem z pogrzebu Maryanny.

Tak więc człowiek ten przez lat dwadzieścia siedm ni razu ani na chwilę nie opuścił twardego bruku miejskiego i dusznych ścian miasta. Zapomniał już nawet, jak wygląda piękny świat Boży z błękitem nieba i zielenią pól, ze śpiewem ptaków swobodnych i blaskiem słońca, niczém nieprzyćmionym. Trzeba mu go pokazać, ten świat zapomniany przezeń, świat wolnéj, bogatéj przyrody – pomyślałem – a może zgodzi się potem na kilkomiesięczny, tak niezbędny mu, pobyt na wsi!

Powiedziałem mu dnia pewnego, że, chcąc nie chcąc, musi uwolnić się na dzień jeden z biura i pojechać ze mną do folwarku mojéj siostry. Nie bardzo przypadło mu do smaku to przedstawienie. Lenił się trochę, nie chciał opuszczać zajęć biurowych, a przedewszystkiém obawiał się zostawiać na dzień cały mieszkanie swe pustém i znajdujące się w niém skarby niestrzeżonemi.

– Mieszkanie pańskie zamkniemy starannie – rzekłem – a zwierzchnicy jednodniowego opuszczenia biura za złe ci nie wezmą. Pojedziemy.

Miałem nad nim, od czasu szczególniéj śmierci Maryanny, wpływ niejaki. Garnął się do mnie, jak do jedynego na świecie człowieka, który nie odtrącał go, lecz owszem, okazywał mu życzliwe zajęcie. Przystał więc w końcu na moje żądanie, i nazajutrz zaraz wyjeżdżaliśmy obaj z miasta, lekkim, odkrytym powozem.

Dzień czerwcowy panował nad światem w całéj swéj okazałości, ciepły choć nieupalny, woniejący, barwisty, złoty. Wśród zbóż i drzew zielonych przebyliśmy szybko kilkowiorstową drogę. Jadąc, dopatrywałem uważnie zmian, które, jak wyobrażałem sobie, zajść były powinny w twarzy towarzysza mego, na widok przedmiotów, znanych mu dawniéj, lecz dziś stanowiących dla niego świat całkiem obcy. Ku wielkiemu zdziwieniu memu, twarz ta pozostała zupełnie taką samą, jaką bywa zwykle; cichą, nieśmiałą, znękaną. Jedyném uczuciem, którego widocznie doświadczał w podróży, była bojaźń. Tak dawno już nie przenosił się on z miejsca na miejsce inaczéj, jak pieszo, że każde przechylenie się na bok powozu, każde stuknięcie koła o kamień, każde głośniejsze parsknięcie konia, napełniało go strachem. Niewzruszenie wytrwały i spokojny wobec moralnych cierpień samotności i upokorzenia, był on pozbawiony w zupełności fizycznéj odwagi. Drgnął raz gwałtownie i podniósł rękę giestem obronnym, w chwili, gdy wesoła ptaszyna jakaś, przelatująca nizko nad drogą, zafruwała skrzydłami tuż nad jego czołem.

W folwarku nie mieszkał nikt, prócz oficyalistów i czeladzi. Przybywszy na miejsce, zaprowadziłem towarzysza mego do cienistego, starannie utrzymanego ogrodu, i posadziłem go na brzozowéj ławce pod cieniem rozłożystych, kwitnących właśnie w porze téj, kasztanów. Prosiłem go, aby zaczekał na mnie w tém miejscu, dopóki nie załatwię kilku gospodarskich zleceń, danych mi przez siostrę. Bawiłem niespełna pół godziny. Wracając, znalazłem Joachima, siedzącego na tém samém miejscu i w téj saméj, w jakiéj go zostawiłem, postawie. Nie wstał ni razu z miejsca, nie poruszył nawet głową, by obejrzéć się dokoła.

Bo téż wśród ram, uplecionych z błękitu, kwiatów i zieloni, wyglądał on na kształt źdźbła zeschłego mchu, oprawionego w złoto i dyamenty. Dokoła wychudłéj jego postaci, sztywnie i nieruchomo siedzącéj na białéj ławie, drgały, migotały, przelewały się szmery i dźwięki, olśniewające światła i przezroczyste wzorzyste cienie; u stóp jego, wśród puszystéj murawy, kwitły stokrocie i gwoździki, nad czołem zoraném i wyżółkłém zwisały ciężkie od kwiecia gałęzie drzewa i świegotały ogłuszająco radosne roje ptaków.

Wązki, złoty promień słońca wił się po ciemnych, pomarszczonych, splecionych nieruchomo jego rękach i po malinowych kratach szaréj jego kamizelki. W chwili, gdy zbliżałem się, jednę z krat tych okrył rozpiętemi skrzydłami wielki błękitnawy motyl. Na widok zlatującego mu na pierś pięknego owadu, Czyński drgnął cały. Poruszenie to odpędziło motyla, lecz zarazem wstrząsnęło zwisającą nad głową jego ciężką gałęzią, która zakołysała się i zrzuciła mu na siwe włosy deszcz kwiatowych listków i pyłków…

– Czy pojedziemy już? – zapytał, gdy stanąłem przed nim.

– Nie jeszcze – odpowiedziałem – musimy zjeść obiad.

Wkrótce przyniesiono pod kasztany stół biało nakryty i zastawiony prawdziwie wiejską ucztą, złożoną z kurcząt, sałaty, śmietany, jaj i jagód. Czyński powiódł spojrzeniem po zastawie téj i z uśmiechem niedowierzania zapytał:

– Czy to obiad?

Potraw, które stały teraz przed nim, nie widział już od czasu, kiedy przestał wyglądać za mury miasta; wszystko zaś, co różniło się w jakikolwiek sposób od trybu codziennego, rozpaczliwie monotonnego jego życia, dziwiło go niewypowiedzianie. Jadł téż bardzo mało, jakkolwiek mówił mi w drodze, że czuje się trochę głodnym. Ale kurczęta, mleko i jagody nie smakowały mu. Widoczném było, ze przełożył-by nad nie przydymiony krupnik i obrzydliwą pieczeń, które mu od śmierci Maryanny przynoszono codziennie z miejskiéj garkuchni.

Wyprowadziłem go potém na przechadzkę w pole, do brzozowego gaju, nad kręty strumień, mruczący po kamieniach wśród olch i brzóz płaczących. Zjęty szczególném uczuciem litości i jakby poszanowania dla tego steranego, uwiędłego życia, szczerze pragnąłem, aby upodobał sobie w tych miejscach, i mieszkając w nich czas jakiś, wzmocnił swe siły, orzeźwił umysł, przedłużył dni swego istnienia. Ale, ku zdziwieniu i smutkowi memu, jedynym widocznym śladem, który pozostawiał na nim widok przyrody, było – zmęczenie. Powieki jego drgały i mrugały, jak od olśnienia, pierś, za słaba dla przełykania woniami napełnionych powiewów, oddychała z trudnością. Zaraz téż po powrocie z przechadzki zabrałem się do wyjazdu.

Słońce zaszło już było prawie, szkarłatne obłoki mieszały się na niebie z ciemnym, fioletowym i bladym błękitem, wśród drzew brzęczały roje owadów w powietrzu z głośném huczeniem przelatywały chrząszcze, i wraz z orzeźwiającą wilgocią mgieł białych rozlewał się upajający zapach skoszonéj trawy. Przed wsiadaniem do powozu zwróciłem się do Czyńskiego.

– Cóż? – rzekłem – nie namyślisz się pan? nie zechcesz przebyć tu parę miesięcy? – Potrząsł z wolna głową.

– Nie – odpowiedział – wolę moję ciupę… w mieście. Tu jakoś obszernie bardzo i jasno. Oczy mnie zabolały i w uszach mi od tego wszystkiego szumi!

Kiedy lekki powóz nasz toczył się szybko drogą równą i gładką, gwiazdy świecić zaczęły przez gałęzie drzew przydrożnych, nad polami zaległa cisza głęboka i biała para przesłoniła zieloność łąki. Ale Czyński nie patrzał ani na gwiazdy, ani na pola uśpione, ani na fantastyczne fale mgły wieczornéj. Kiedy po przebyciu kilku wiorst spojrzałem na niego, oczy miał zamknięte. Usnął.

Stracił już był widocznie zmysł pojmowania i odczuwania piękności wszelkiéj. Zapomniał, jak wyglądają kwiaty. Lękał się ptaków i motyli. Tak długo żył w rozłączeniu zupełném z przyrodą, że nie miała już ona dla niego głosu, ni powabu. Jedyném wrażeniem, jakie wywierały na niego widoki jéj i dźwięki, było poczucie przestrzegającego bezmiaru i odurzającego gwaru. Mimowoli przypomniałem sobie owego na suficie wymalowanego głowonoga, i zdawało mi się, że widzę kręte, galaretowate ramię potwora, wpijającego się w głowę tę, uśpioną śród poduszek powozu i przybraną jeszcze w kilka drobnych listków kasztanowego kwiecia.

Wkrótce potém, korzystając z wakacyjnéj pory, udałem się w zwykłą coroczną podróż, trwającą parę miesięcy, a niezbędną mi dla zdrowia tak umysłu, jak ciała. Gdym wrócił, domownicy moi powiedzieli mi, że Czyński przez parę tygodni przychodził codziennie i zapytywał, kiedy mianowicie oczekiwany jestem w domu, ale od tygodnia przeszło nie widziano go już więcéj, ani tu, ani w biurze. Domyśliłem się smutnéj przyczyny tego zniknięcia z przed oczu ludzkich kopisty mego i, załatwiwszy się z pilnemi interesami, w parę dni po powrocie poszedłem go odwiedzić. Przelotny promień radości przebiegł mu twarz, gdy ujrzał mnie wchodzącego. Leżał w ubraniu na łóżku i widziałem, że z bolesném wysileniem podniósł się, aby mnie przywitać.

– Myślałem – rzekł z bladym uśmiechem – że nie zobaczę już pana…

– Czy jesteś pan chory?

– Ot, tak jakoś! sam nie wiem! Nic mnie nie boli, ale czuję się słabym. Codzień ubieram się i chcę iść do biura, albo przynajmniéj siąść i pisać w domu, ale nie mam siły.

W tydzień potém zaprzestał już prób nadaremnych. Nie wstawał wcale z łóżka. Przychodziłem do niego najczęściéj, jak tylko mogłem, ale, mając czas bardzo zajęty, nie byłem zdolen zaradzić skutecznie téj przerażającéj samotności, wśród jakiéj teraz przebywać musiał. Widać było jednak, że człowiek ten, czując w sobie gasnące życie, doświadczył nagle gwałtownego pragnienia twarzy, głosów, a może i przyjaznych serc ludzkich. Zdejmująca go tęsknota niewymowna napełniała mu oczy wyrazem cichéj, jakby dziecięcéj, żałości. Nigdy przecież żadna głośna skarga z ust mu nie wyszła, i na twarzy jego nie zapłonął ni razu żaden gorzki, lub gwałtowny bunt ducha. Na prośbę moję, siostra moja posyłała mu codziennie wzmacniające pokarmy i napoje, ale wpływ ich nie mógł zastąpić niedostających mu ciągłych, troskliwych starań. Od śmierci Maryanny małe mieszkanko zmieniło bardzo pozór swój. Powietrze w niém było stęchłe i duszne, grube warstwy pyłu okryły ściany i sprzęty, śmiecie, zgarnięte z lekka ze środka izby, napełniło jéj kąty… Żadne namowy moje skłonić nie mogły Czyńskiego do najęcia sobie stałéj służącéj. Obawiał się być okradzionym i poprzestawał na dorywczéj i niechętnéj posłudze, niezgrabnéj, rozczochranéj dziewczyny, którą mu za umówioną zapłatę przysyłała parę razy dziennie właścicielka domu. Nocami pozostawał samotnym zupełnie, i nie mogłem bez pewnego mimowolnego wzdrygnięcia myśléć o tém, iż może on tak kiedy zgasnąć śród ciemności i ciszy, bez słowa pociechy i pokrzepienia, bez przyjaznéj ręki, która-by dłoń jego pożegnała ostatnim uściskiem, lub która-by przynajmniéj kroplą wody zwilżyć mogła spieczone jego usta. Inaczéj jednak stać się miało. Pewnego dnia, w obiadowéj porze, przybiegła do mieszkania mego owa rozczochrana dziewczyna, która pełniła przy Czyńskim niezbędne usługi, i oznajmiła, że bardzo usilnie pragnie on jak najprędzéj widziéć się ze mną.

Poszedłem natychmiast. Przywitał mnie spójrzeniem tak jasném i uśmiechem tak swobodnym, jakich dawno u niego nie dostrzegłem. Wyciągnął ku mnie wychudłą swą rękę i rzekł z cicha:

– Dziękuję panu, że pan przyszedł. Dwie godziny temu wyspowiadałem się… myślę, że dziś już będzie po wszystkiém…

Chciałem prosić go, aby nie oddawał się tak smutnym przewidywaniom, ale skinął powoli ręką.

– Tak to już jest – rzekł – zaledwie mogę oddychać i chwilami robi mi się zupełnie ciemno w oczach… doktor zresztą, którego pan tu przysyłasz, nie tai przede mną tego, że mi sił braknie… zupełnie braknie.

– No – dodał po chwili spoczynku, uśmiechając się znowu – będzie ich jednak dosyć, sił tych, aby z panem pomówić godzinkę jaką.

Wsparł się łokciem o poduszki i, ze skronią, na dłoń pochyloną, mówić zaczął cichym i słabym, potém coraz silniejszym głosem:

– Czy pamięta pan, że kiedyś, nie wiem doprawdy, jak dawno temu, powiedziałem panu, że przyjdzie taki dzień, w którym ja wyjawię przed panem jeden sekret… otóż teraz przyszedł już ten dzień i ja muszę prosić pana, żeby pan wysłuchał mnie naprzód, a potém poradził mi i dopomógł… Ale wprzódy trzeba, żebym opowiedział, jak wszystko było i działo się bo inaczéj nie zrozumiał-byś pan… nie, z pewnością nie zrozumiał-byś dobrze ani tego, o czém ja myślę, ani tego, czego chcę…

– Obawiam się tylko – przerwałem – aby mówienie długie nie zmęczyło cię zbytecznie…

– Mniejsza o to – rzekł – niech pan mi tylko nie przeszkadza i nie przerywa, bo czasu już mało, a roboty będzie około tego trochę… Otóż widzi pan, ja i Maryanna urodziliśmy się na wsi, w małéj folwarczynie ojcowskiéj… Matki nie pamiętamy oboje, umarła, kiedyśmy byli bardzo jeszcze mali, a ojciec, odpuść mu panie, zapijał się często i niebardzo dbał o nas. Oddał mię jednakowoż do szkół, a Maryannę ciotka nasza szycia i różnych robót uczyła. Kiedy skończyłem cztery klasy i miałem lat szesnaście, ojciec umarł, folwarczynę sprzedali za długi, a ja wstąpiłem do biura…

 

– W szesnastym roku do biura! – zawołałem mimowoli.

– Tak, teraz już nie przyjmują w tym wieku, ale wtedy przyjmowali… brałem przez piérwsze kilka lat po cztery, albo pięć rubli miesięcznie, i siostry wziąć do siebie nie mogłem, bo sam ledwie jeść co miałem, i w dziurawych butach chodziłem. Mieszkała ona z początku u ciotki, a potém poszła za pannę służącą do jakiéjś bogatéj pani, z którą wyjechała gdzieś daleko, tak, że długo bardzo nie wiedziałem, gdzie jest i czy żyje. Kiedy już z lat dziesięć pisałem w biurze, i dosłużyłem się dwudziestu rubli miesięcznie, a byłem pewny, że dosłużę się kiedyś daleko większych rzeczy, poznałem pannę Różę, pokochałem ją i, jak pan wiész, mieliśmy się pobrać, gdy otrzymałem list od Maryanny.

Umiała ona trochę pisać, bardzo źle, ale umiała trochę. Napisała więc tylko te słowa:

„Joachimie! jest nas dwoje tylko na świecie, ty i ja. Jedna matka nas rodziła i, jak byliśmy jeszcze oboje w domu, ty mnie lubiłeś i ja ciebie lubiłam. Teraz jestem w takiém położeniu, że, jeżeli za dwa tygodnie nie przyjedziesz i nie zabierzesz mnie ztąd, pójdę do rzeki i utopię się. Nie myśl, że kłamię, bo tak jest, i zlituj się nada mną. Będę sługą twoją, będę proch pod twemi nogami zmiatać, tylko mię ztąd zabierz”.

Pisała, panie, ten list z miasta, niebardzo dalekiego. Cóż było robić? Serce mię zabolało, przed oczyma stanął mi ten moment, jak żegnaliśmy się przed wyjazdem jéj w dalekie strony i jak wtedy całowaliśmy się i płakali oboje. Pojechałem. Znalazłem ją… o! panie! jak… gdzie ją znalazłem?…

Tu przerwał sobie mowę; ledwie dostrzegalne drgnienia poruszały przez chwilę ustami i powiekami jego. Potém mówił daléj:

– Zwyczajna to była historya biednych, ładnychdziewczyn, służących w garderobach pańskich. Panicz w niéj sobie upodobał i ona w nim. Potém wypędzono ją w świat. Dziewczyna była płocha, kochliwa, chichotka. Znalazł ją ktoś drugi i znowu porzucił.

Potém… potém panie, była ona już tam… była ona, panie w piekle… ale widać Pan Bóg nie chciał potępić na wieki jéj duszy, bo nie mogła wytrzymać… wypłakiwała oczy… zrywała się… chciała służyć… nikt jéj już nie przyjmował… tedy przypomniała sobie o mnie i napisała… Niech pan będzie litościwym dla niéj i nie sądzi jéj srogo… odpokutowała. —

I znowu milczał chwilę. Splótł ręce i wyszeptał kilka niedosłyszalnych wyrazów. Prosił może Boga o przebaczenie dla téj, o któréj mówił, lub może do niéj saméj słał słowa litości i przebaczenia.

– Wziąłem ją więc do siebie. Z początku myślałem, że wszystko, co było, zostanie w sekrecie; ale gdzie tam! ludzie jeżdżą po świecie i gadać dużo lubią… rozniosło się… Koledzy powiedzieli, żem człek bez wstydu i ambicyi… zaczęli śmiać się ze mnie i nie lubić mnie… niektórzy nie kłaniali mi się już na ulicy, a inni przychodzili, żeby ją zobaczyć i spróbować u niéj szczęścia… Ona rzucała im się w oczy, jak osa, a ja dwu, czy trzech, za drzwi wypchnąłem… Ciernie, panie, ostre ciernie zaczęły włazić mi w nogi… ale trudno! wyprawić jéj od siebie nie mogłem… żałowałem jéj… chciała zostać uczciwą, a bez mojéj pomocy nie mogła…

Wszystko to jednak nic nie znaczyło, dopóki panna Róża… ale pan wiész o téj historyi? prawda? i ja myślę, że nie trzeba panu opowiadać, jak mię serce bolało… bardzo i długo. Ona, panie, była taka śliczna i taka dobra… poszedł-bym dla niéj w ogień i polazł-bym w wodę, ale wepchnąć siostry napowrót do piekła nie mogłem…

– A Maryanna wiedziała o tém, jaką ofiarę pan dla niéj czyniłeś? – zapytałem, gdy opowiadający umilkł na chwilę, owładnięty nieprzezwyciężoném, wspomnień i westchnień pełném, zamyśleniem.

Podniósł wzrok i tonem pytania powtórzył:

– Ofiarę? jaką ofiarę?

Nie pomyślał nigdy o tém, aby postępkowi swemu miano to nadać.

– Ja nie wiem, czy to była jaka ofiara… inaczéj zrobić nie mogłem. Maryanna późniéj dopiéro, nie prędko, dowiedziała się o wszystkiém…

Milczał jeszcze chwilę, potém mówił daléj:

– W mojém życiu, panie, raz tylko słońce jasno świeciło… wtedy, kiedy byłem zaręczony z panną Różą… potém zgasło i nie zaświeciło już nigdy… Nie byłem śmiałym do kobiet, nie upodobałem już sobie nigdy w żadnéj, a jeżeli kiedy i pomyślałem o któréj, że może-by… to wiedziałem dobrze, że dla téj saméj przyczyny, co i panna Róża, żadna za mnie nie pójdzie, a jeżeli-by i poszła, to czy pogodziła-by się z Maryanną? czy mogła-by zapomniéć o tém, co było? czyby jéj życia piekłem nie zrobiła? Prędko zresztą, bardzo prędko przestałem zupełnie myśléć o tém, ale pomyślałem o czém inném… Nie umiem, panie, opowiedziéć… nie pamiętam już teraz dobrze, jak do tego przyszło, ale zacząłem coraz więcéj pracować i zbierać pieniądze… nie dla siebie! nie! dla ludzi, panie… o czém myślałem, kiedym to robić zaczął, co czułem… nie umiem opowiedziéć… wiem tylko, że był taki dzień, w którym pomyślałem sobie: nie będę miał nigdy własnych dzieci! i zapłakałem po cichu nad samotną starością, co mię czekała. Niech-że ja cokolwiek choć dla cudzych dzieci zrobię! Niech-że ja zrobię tak, żeby przeze mnie choć dwoje, albo troje, ludzi szczęśliwszą dolę miało, niż dola moja i Maryanny… Szukałem, panie, roboty wszędzie, gdzie mogłem… oszczędzałem grosz, jak tylko mogłem, i oto, panie, teraz w téj szkatułce jest 8,000 rubli w biletach, i jeszcze coś drobnych asygnat i srebrnéj monety…

Mówiąc to, z wysileniem wielkiém wydobył z pod poduszki małą szkatułkę, którą zapewne przed ostateczném położeniem się w łóżko, wyjął był z kufra.

– Niech pan ją otworzy i przeliczy wszystko, co tam jest – prosił, zdejmując z szyi zawieszony na sznurku mały kluczyk.

– Cóż chcesz uczynić z pieniędzmi temi, kochany przyjacielu? – zapytałem, mimowoli ujmując rękę jego w obie dłonie, bo z na-pół jeszcze tylko zrozumiałych słów, które wymówił, wielkie światło uderzyło mię w oczy. Zaczynałem pojmować, jak ciężką, srogą omyłkę popełnili ludzie względem człowieka tego.

– Otóż to, że nie wiem dobrze, jak to zrobić? – odpowiedział mi znacznie już cichszym, słabszym głosem, niż wprzódy, – ale pan będziesz pewno wiedział… Chciał-bym, panie, aby za procent od tych pieniędzy… rozumié pan? za procent… edukowano jednego chłopca i jednę dziewczynę… czy tak można?

– Nic nie staje temu na przeszkodzie, a suma jest dla celu tego wystarczającą – rzekłem wzruszony.

Słowa moje rozświeciły mu twarz promieniem radości.

– Dzięki Bogu! – szepnął, splatając ręce. Ale zdaje się… zdaje się, że to trzeba napisać…

– Trzeba wistocie, abyś podyktował mi ostatnią twoję wolę, bo napisać jéj sam nie będziesz miał siły.

– Niech pan napisze… pan już wié jak, a ja podpiszę.

Usiadłem przy stole i napisałem szybko akt stosowny. Potém przywołani przeze mnie dwaj mieszczanie rzemieślnicy, jako téż i lekarz, który przyszedł właśnie odwiedzić chorego, podpisali się na nim, jako świadkowie. Zajęło to niespełna godzinę, podczas któréj Czyński żywo zajmować się zdawał wszystkiém, co się dokonywało, niezwykle błyszczącemi oczyma spoglądał dokoła, ale, z wyjątkiem koniecznych odpowiedzi na zapytania świadków i lekarza, które dawał głosem drżącym, lecz wyraźnym, nie mówił nic. Kiedy nakoniec tak szkatułka z pieniędzmi, jak i akt testamentowy, zostały opieczętowane, a trzéj obcy ludzie opuścili izbę, podniósł on w górę drżące ręce, i słabym głosem zawołał:

– Dzięki Bogu!

Poczém, zwracając się znowu do mnie, rzekł z promiennym uśmiechem:

– Słońce zaświeciło znowu…

Przymknął oczy i zdawało mi się, że usnął, ale po kilku minutach podniósł znowu powieki i zaczął bardzo cicho:

– Żebyś pan wiedział, jak ja o tém ciągle… ciągle myślałem… i w biurze, i przy stole, i te długie noce, kiedy na świecie cicho było, jak w grobie, a ja jeden siedziałem tam przy stoliku i pisałem tak długo, aż mi ręka zmartwiała… Myślałem, że będzie ich dwoje, którzy przeze mnie… przez moję pracę, lepszéj doli doświadczą, niż ja i Maryanna… a potém znowu dwoje… i tak długo… długo… Ludzie nie lubili mnie i wyśmiewali… dokuczali mi i prześladowali Maryannę; a ja myślałem sobie, że dzieci tych samych może ludzi, co nas tak prześladują, będą kiedyś miały przeze mnie trochę rozumu w głowie i słońca w życiu… myślałem tak i cieszyłem się bardzo z tego, że za te kamienie, co oni na mnie ciskali, ja kiedyś oddam im chlebem…