Kostenlos

Pani Dudkowa

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

I już służba domowa wiedziała o naszem zmartwieniu, już wytoczyła śledztwo i już przestępcę wynalazła.

Był to dziewięcioletni syn jednego z parobków dworskich, silne i piękne chłopię, z bujną czupryną złotą, z błękitnemi jak turkusy oczyma. Pociąg szczególny okazywał do muzyki i na jakichś skrzypcach bardzo pierwotnych przygrywał, a przygrywając, zarazem tańczył. Gra była rzempoleniem, taniec kręceniem się na jednem miejscu w podskokach nieco dzikich, ale kiedy wpadł w szał taneczny i przy odgłosie rzempolenia swego, bosy, w szarej koszulinie, kręcił się coraz szybciej i zawrotniej, to złota czupryna szeroko rozwiewała się mu dokoła głowy, rozpalały się, rozbłyskiwały oczy turkusowe, czerwienią płonęła u szyi związująca koszulę tasiemka i stawał się podobnym do małego, silnego, ładnego faunika.

Lubiłyśmy Tadeuszka, znałyśmy jego rodziców, więc wnet do mieszkania tych ostatnich, do niego… Aleśmy go już w drodze zobaczyły boczącego się jakoś, zalęknionego. Chciał umknąć, ale go ktoś zatrzymał. Dowiedział się już skądciś, że wiemy o dudkach i że gniewamy się, więc trochę zlękniony wydawał się, ale daleko więcej zdziwiony.

– Wyjąłeś z gniazda małe dudki?

Z zupełnym prawie spokojem odpowiedział:

– Wyjąłem.

– Po coś to zrobił?

Wzruszył ramionami.

– Czy ja wiem?

– Co z ptakami temi uczynić chciałeś?

– Czy ja wiem?

– Alboż nie słyszałeś o tem, że żyjących istot dręczyć i szkód im czynić niewolno?

– Czy ja wiem?

– Cóż z małemi dudkami uczyniłeś i gdzie są one?

Błysnęła nam nadzieja, że odzyskamy ptaszęta i choćby zmęczone, czy skaleczone odniesiemy matce.

Najspokojniej w świecie okrążył chłopak jakiś budynek i z jakiegoś kąta, ukrytego za jakąś ścianą, wyniósł cztery ptasie trupki. Poginęły śmiercią gwałtowną i znać było na nich ślady mordu: dwie szyjki skręcone, dwie główki zakrwawione.

– I po co zabijałeś je? Na co ci się one przydać mogły?

– Czy ja wiem?

Stał przed nami trochę tylko onieśmielony, ale bynajmniej nie zawstydzony, ani żałujący, owszem, indagacją, której poddałyśmy go, raczej nieco rozgniewany. Najzupełniej zresztą nie rozumiał o co chodzi. Poprostu nie wiedział: ani po co małe ptaki z gniazda wyjmował, ani po co je zabijał, ani że w tem cokolwiek złego być może, ani wogóle czego przyczepiłyśmy się do niego – nie wiedział.

I co miałyśmy czynić? Zakrwawione trupki dziecięce matce odnosić? Aby utwierdziła się w przypuszczeniu, że my to właśnie jesteśmy sprawczyniami porwania i mordu! Za nic! Poszłyśmy pod gruszę z rękoma pustemi i znalazłyśmy ją krążącą nad drzewem wkółko, wkółko, to wolniej, to szybciej, nieustannie, w milczeniu… O zachodzie słońca dopiero opadła ciężko pomiędzy wierzchołkowe gałęzie gruszy, którą powoli i cicho owijać począł zmrok gwiaździstego wieczora…

Nazajutrz nie spostrzegłyśmy, nie znalazłyśmy już nigdzie przyjaciółki naszej, pani Dudkowej i nie widziałyśmy jej już odtąd nigdy.

Wesołe hukanie w głębi ogrodu pana Dudka – umilkło.

*

Jeszcze teraz, po latach, po wielu, gdy o wypadku tym wspominam, czyni mi się smutno i jakoś… wstyd. Nie za siebie wstyd, bom tu nic nie zawiniła, ale przed matką z ptasiego rodu za ród ludzki.

Dlaczegóż za ród ludzki, skoro to tylko Tadeuszek…

Ale ja i o Tadeuszku, o jego: »czy ja wiem? « wspominając, wstydzę się teraz za ród ludzki…