Kostenlos

Czternasta część

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Głupia jesteś i gniewasz się jeszcze, kiedy ci to ludzie mówią. Nie wierz w głupstwa, to i nikt z ciebie śmiać się nie będzie!

Co prawda, panu Klemensowi zdarzało się téż wierzyć w głupstwa… tylko w inne. Druk był u niego rzeczą świętą i niezaprzeczalną, a że czytywał gazety, wszystkie kaczki i bąki dziennikarskie budziły w nim wiarę nieograniczoną. Przytém, mnóztwa rzeczy wyczytanych albo zasłyszanych nie rozumiał, przeinaczał je na swój sposób, a wróciwszy do domu, opowiadał nieraz o wężach, czarujących oczyma każdego, na kogo spojrzą; o roślinach, porywających człowieka i zjadających go żywcem; o miastach podmorskich, przez wieloryby zamieszkiwanych. Prawił téż czasem o polityce, łącząc narody i państwa w najdziwaczniéjsze koalicye różnego kalibru, oświadczając się z sympatyą swą dla Hiszpanów, a antypatyą dla Szwedów albo Niemców, przepowiadając wojnę lub pokój, rzeczy straszne lub szczęśliwe. I gdy przesądne wróżby panny Teodory czyniły z niéj przedmiot ogólnych żartów i złośliwych docinków, rozprawy i opowiadania pana Klemensa uważanemi były w rodzinie całéj za wielce pożądany wszystkim objaw dobrego humoru, i u wszystkich przytomnych, nie wyłączając saméj Teodory, budziły wiarę bezwzględną i wysoką admiracyą dla rozumu i ukształcenia jego.

Pani Jadwiga nawet stawała się dlań wtedy czulszą i mniéj często spoglądała przez okno swéj sypialni na okna Ernesta Robka. Helka, słuchając go, otwierała szeroko piękne swe oczy, i oświadczała głośno, że chciała-by miéć takiego rozumnego męża; co się zaś tycze panny Teodory, ta powtarzała mi co do słowa wszystko, co usłyszała od brata, mówiąc przytém:

– Już to nie darmo ojciec nieboszczyk na edukacyą jego pieniądze tracił….. Człowiekiem jest, co się zowié…

Drugi rok upłynął, odkąd poznałam rodzinę Końców, gdy raz, około południa, do pokoju mego wbiegła panna Teodora. Na piérwszy rzut oka poznałam, że coś nadzwyczajnego stać się musiało. Blada była jak papier, ręce jéj trzęsły się, z oczu strumieniem płynęły łzy, ale twarz całą okrywał wyraz namiętnego, niewymownego uszczęśliwienia.

– Pani moja! pani droga! – zawołała, padając przede mną na klęczki i obejmując mię trzęsącemi się ramionami, – wié pani?… o mój Boże… jaka ja szczęśliwa…

Mówić nie mogła. Łkała i zarazem zachodziła się od śmiechu. Starałam się uspokoić ją; prosiłam, aby połknęła kilka kropel, uspokajających nerwy. Usłuchała mię, podniosła się z ziemi i, z wybuchem głosu nadzwyczajnym, zawołała:

– Przyjechał!

– Przyjechał, – mówiła po chwili szeptem śpiesznym i przerywanym, – nie oznajmił nikomu, nic do nikogo nie napisał i… wczoraj wieczorem… późno… do ciotki przyszedł… Klemens tylko co wpadł do domu i powiedział żonie, żeby śniadanie przygotowała, bo z drukarni wcześnie wyjdzie, zajdzie do niego i tu go przyprowadzi… Poczciwy brat… dobry… przyprowadzi! Pani droga! ja chyba zwaryuję! a co? czy nie mówiłam zawsze, że on najlepszy ze wszystkich ludzi… że szczerze mię kochał… nie zapomniał i powróci!… Ot i wrócił! Matko Najświętsza! jak ja się mu tak z zapłakanemi oczyma pokażę? Moja złota, jedyna pani! proszę powiedziéć prawdę! czy ja bardzo staro i brzydko wyglądam?

Kiedy pomogłam jéj uporządkować nad czołem rozrzucone w nieładzie loczki, a czarną suknią przyozdobiłam kolorową kokardą, spojrzała w lustro i z wahaniem rzekła:

– Może ja się i nie bardzo jeszcze zmieniłam!

Potém usiadła i, uspokojona już trochę, twarz na obie dłonie pochylając, szepnęła:

– Niech się już co chce stanie… zobaczę go!

IV

W mieszkaniu Końców panował ruch i zamieszanie wielkie. Pani Jadwiga, nie wiedząc sama, czy cieszyć się ma z zapowiedzianych odwiedzin gościa, bogatego podobno i znacznym urzędnikiem będącego, czy téż martwić się z powodu radości i tryumfu nienawidzonéj siostry męża, krzątała się po domu, dzieci stroiła, wódkę i przekąski na stole ustawiała, a co chwila, zatrzymując się przed lustrem, poprawiała sobie to włosy, to suknia, to czepeczek. Wybiegła w końcu na dziedziniec. Tu stała chwilę, zamyślona głęboko, z palcem do ust przytkniętym, potém podniosła głowę, tajemniczy, tryumfujący uśmieszek przewinął się po jéj ustach. Zawołała służącéj i kazała jéj jak najśpieszniéj iść po panienkę. Panienką tą, śpiesznie przyzywaną, była siostra jéj, Helka.

– Powiédz panience, – dodała, – żeby zaraz, natychmiast, przyszła… że gości mamy…

Dziewczyna pobiegła pędem za bramę, pani Klemensowa weszła do mieszkania mego i zaczęła bardzo uprzejmie prosić, abym do nich na śniadanie przyszła.

– Proszę panią, bardzo proszę, i mąż kazał téż prosić…

Obchodziła mię żywo panna Teodora, chciałam zobaczyć ukochanego jéj i przekonać się, czy nadzieje jéj są uzasadnione – poszłam. Wnet po przyjściu mojém przybył i pan Klemens, prowadząc z sobą gościa. Pani Jadwiga siedziała ze mną na kanapie, za przygotowaną już śniadaniową zastawą. Teodora zaś ukazywała się kilka razy we drzwiach, i znowu cofała się do sypialni, usiłując snadź, ale nie mogąc, stłumić silnego wzruszenia. Helki jeszcze nie było.

Laurenty Tyrkiewicz, średniego wzrostu i trochę otyły, z gęstą i czarną jak smoła, choć siwiejącą już czupryną, z pulchną, czerstwą, starannie ogoloną twarzą, przystojnym był jeszcze mężczyzną i, pomimo posiadanych lat pięćdziesięciu z górą, silnie i zdrowo wyglądającym. Ubranie jego objawiało dostatek, znajomość mody, a ukłon téż i uśmiech, któremi powitał panią Jadwigę, łączyły w sobie uprzejmość światową z głębokiém poczuciem dostojeństwa własnego. Powitawszy gospodynią domu, przymrużył nieco oczy i, rozglądając się po pokoju, zaczął:

– A gdzież jest…

Nie skończył, bo osoba, o którą zapytywać chciał, ukazała się we drzwiach. Blada jak płótno, z widocznie drżącemi rękoma, panna Teodora stanęła w progu, jak wryta, i podniosła na przybyłego wzrok nieśmiały i przepaścisto smutny. Snadź teraz, gdy go znowu ujrzała, wszystkie, różnorodne cierpienia, od chwili rozstania z nim doznane, zbiegły się do jéj serca i przez oczy jéj zdawały się mówić mu: byłam bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Ale po twarzy pana Laurentego, na widok jéj, przebiegły uśmiechy uradowania szczerego i trochę jakby żartobliwego. Na wzór światowców, dandinując się nieco, to jest przechylając z boku na bok otyłą trochę swą postać, zbliżył się on do niéj, wziął obie małe i ciemne od spracowania ręce jéj w białe swe i pulchne dłonie, a patrząc w jéj twarz, z tym samym wciąż wyrazem żartobliwéj wesołości, zapytał:

– Czy panna Teodora poznaje dawnego znajomego swego?

Teraz dopiéro radość niewymowna i uczucie niewymownego téż, głębokiego przywiązania, napełniły jéj oczy, i głosem cichutkim, lecz w którym dźwięczał bezmiar zdumienia, odpowiedziała:

– Ja… jabym pana miała nie poznać?

Pan Laurenty pocałował ją w rękę i szepnął jeszcze słów kilka, z których dosłyszéć można było wyrazy: „dawne, dawne czasy!”

Na scenę tę pani Jadwiga patrzała z drwiącym nieco uśmieszkiem, a pan Klemens, ze zdziwieniem na pół, a na-pół z zadowoleniem, pociągał rudego wąsa. Pan Laurenty zwrócił się ku gospodarstwu i, ukazując w uśmiechu zdrowe, białe zęby, zaczął mówić o tém, jak to miło jest przybyć po długiéj niebytności w rodzinne swe strony, jak przyjemne wrażenie sprawia na nim dom ten, w którym niegdyś tyle miłych chwil przepędził i t. d. Panna Teodora, teraz, gdy on nie patrzał na nią, patrzała w niego, jak w tęczę, i z lekka pociągała mię za suknią. Każdy snadź wyraz, wychodzący z ust przybyłego, uszczęśliwiał ją, bo potwierdzał wszystkie jéj nadzieje.

Pan Klemens wziął w rękę butelkę z wiśniową nalewką i przepił do gościa, pani Jadwiga uprzejmie go zapraszała na sér, wędlinę i potrawkę z kury. Gdy wszyscy już dokoła stołu przed kanapą usiedli i jeść zaczęli, gospodarz wytoczył rozmowę o świeżo wykluwającéj się w głowie jego koalicyi państw europejskich, dodając, że pan radzca, przybywający z dalekiego świata, lepiéj zapewne, dokładniéj rzeczy te znać musi.

Pan radzca z uśmiechem pełnym galanteryi oświadczył, że wobec dam o polityce mówić nie wypada, i że stosowniéj uczyni, jeżeli powinszuje panu Klemensowi tak szczęśliwych związków rodzinnych, które w nieobecności jego zawarł (tu zdobywcze i trochę czułe spojrzenie rzucił na rumieniącą się z radości panią Jadwigę) i tak ślicznych dziatek, które widać ciocię swą bardzo kochają, bo ciągle coś z niąmają do czynienia (tu wskazującym palcem dotknął policzka małéj Maniusi, siedzącéj na kolanach panny Teodory, a do saméj panny Teodory uśmiechnął się wesoło i przyjacielsko).

– A dlaczego to pan radzca w ślady moje nie wstąpił? – zapytał pan Klemens, dobrodusznie niby, lecz z badawczém na gościa spojrzeniem.

Na te słowa panna Teodora poruszyła się żywo i w talerz oczy utkwiła, Tyrkiewicz zaś, w pulchnych dłoniach zwijając i rozwijając serwetę, odpowiedział:

– Na obczyźnie siedząc, a przytém pracując na kawałek grosza i jaką taką pozycyą w świecie, i myśléć o tém nie mogłem. Teraz, kiedy w kieszeni dymisya już jest, a przy dymisyi i coś jeszcze… pomyśli się o tém… pomyśli!

– I należy, należy! – potwierdził pan Klemens.

A pani Jadwiga dodała:

– Już my pana ztąd nie puścimy. Na co to cudzych bogów szukać, kiedy…

– Kiedy swoje boginie są! – podchwycił gość i z rozkosznym uśmiechem doskonałego zadowolenia z siebie i wszystkiego, przyglądał się różowym plasterkom szynki, obficie choć nieśmiało kładzionym mu na talerz przez pannę Teodorę.

W téj chwili otworzyły się szeroko drzwi od sieni i wbiegła przez nie Helka, zrumieniona od szybkiego biegu, z pałającemi oczyma i włosami rozrzuconemi trochę pod narzuconą naprędce chusteczką. Pani Jadwiga zerwała się z kanapy i pobiegła do niéj.

– Czemuś tak nieprędko przyszła? – szepnęła, zdejmując z jéj głowy chusteczkę i szybkim rzutem oka ogarniając całe jéj ubranie.

Dziewczynie ładnéj i zgrabnéj ślicznie było w sukni codziennéj, lecz modnie zrobionéj. W ręku trzymała sporą wiązkę pierwiosnków, których téż kilka tkwiło niedbale w kruczym jéj warkoczu. Nie mniéj od kwiatów tych wydawała się uosobieniem wiosny. Spojrzawszy na gościa, zapłoniła się żywiéj jeszcze, znieruchomiała i z dziecinném jakby przelęknieniem otworzyła szeroko oczy.

 

– Pan Laurenty Tyrkiewicz, siostra moja – wymówiła pani Jadwiga, prowadząc siostrę ku stołowi, i promieniejąc cała tryumfem i radością. Wzrok jéj zdawał się mimowoli zapytywać gościa:

– A co, czy nie ładna?

Ukłon Tyrkiewicza, uśmiech jego i wyraz oczu, z jakim wpatrzył się w piękną dziewczynę, odpowiadały wyraźnie: – Prześliczna!

Helka trochę rubasznie rzuciła wiązkę kwiatów na szwagra, wołając ze śmiechem:

– Masz, Klemensie! przyniosłam te pierwiosnki dla ciebie!

– Kwiatek do kożucha! – mruknął wesoło pan Klemens – ot, oddaj to lepiéj kawalerowi jakiemu… ucieszy się!

– Kawalerowi? – z rezolutną minką zaszczebiotała Helka – oho! długo poczekają kawalerowie, zanim ja kwiaty rozdawać im będę!

Śmiała się głośno, błyskała złotawą źrenicą i białemi ząbkami zawzięcie gryzła porcyjkę chleba z masłem. Tyrkiewicz oka z niéj nie spuszczał. Teodory nie było w pokoju; poszła do kuchni kawę przyrządzać.

Wizyta skończyła się wkrótce potém, bo pan Klemens wracać musiał do drukarni, a Tyrkiewicz wybierał się w odwiedziny do kilku innych dawniéj znajomych sobie, domów. Na pożegnanie pocałował w rękę wszystkie trzy kobiety, pana Klemensa uścisnął i wyszedł, w progu jeszcze upewniając, że godzina, którą tu spędził, uleciała mu, jak w raju, i prosząc, aby mu pozwoloném było do raju tego zaglądać jak najczęściéj.

Zaledwie drzwi zamknęły się za gościem, pani Jadwiga zawołała:

– Ach! jaki miły człowiek! jak to znać zaraz, że na wielkim świecie bywał, i że coś między ludźmi znaczy! Jak ubrany! jaki dumny sobie a i grzeczny razem! a kiedy mówi, to zdaje się, że z książki czyta!

Helka, okręcając się przed lustrem i przyglądając się zgrabnéj figurze swéj z przodu, z tyłu i z boków, od niechcenia zawołała:

– A i przystojny sobie dosyć… choć już odrobinę si… wa… wy!…

A pan Klemens, stojący pośrodku pokoju i w zamyśleniu pociągający wąsa, podjął:

– Siwawy czy tam niesiwawy, przystojny czy nieprzystojny, ale, że znaczy coś na świecie, to pewno. Oto, jak ludzie umieją czasem dochodzić do wszystkiego. Kiedy wyjeżdżał ztąd, maluczkim kancelarzystą był i gołym, jak święty turecki, a teraz, panie, rangę „sowietnika” ma, i biletów bankowych w kieszeni kupę… ot taką…

– Nie może być? – krzyknęła pani Jadwiga.

– Na własne oczy widziałem. Kiedym dziś przyszedł od niego, od niechcenia niby, rozmawiając ze mną, wyjął pugilares ogromny i dostawał z niego pieniądze na drobne wydatki… Ja także niby od niechcenia zaszedłem go z tyłu i spojrzałem w pugilares… pieniędzy gmach! Dwadzieścia tysięcy rubli srebrem najmniéj… ale zdaje się, że chyba więcéj jeszcze!…

– Mój ty Boże! zkądże on tyle pieniędzy nabrał? – dziwiła się pani Jadwiga.

– Słyszę, spekulacye tam różne urządzał i tak zarabiał…

– No, no! chociaż raz ktoś porządny do domu się nam trafił!

Mówiąc to, z zamyśleniem patrzała na siostrę. Helka zamyśliła się także i tajemniczy, choć wcale niesmutny, uśmieszek wił się po świeżych, jak wiosna, jéj ustach.

Jedna tylko panna Teodora żadnego w rozmowie téj udziału nie brała. Sprzątała ze stołu, przymiatała podłogę i nie podnosiła oczu na nikogo. Bledsza niż zwykle i ze spuszczonemi powiekami, twarz jéj miała wyraz zmęczenia i smutku.

W parę godzin potém przybiegła do mnie.

– Pani moja – zaczęła, siadając i opierając czoło na ręku – jak to dziwnie! jak to dziwnie! Myślałam zawsze dawniéj, że gdyby on wrócił, była-bym taka szczęśliwa… I prawda, kiedy dowiedziałam się, że wrócił, o mało nie umarłam z radości; ale zaraz potém tak mi się serce czegoś ścisnęło, a teraz znowu cieszyć się nie mogę… Rada jestem, że zobaczyłam go, zupełną już teraz pewność mam co do serca i zamiarów jego, a cieszyć się jak nie mogę, tak nie mogę… Czuję coś takiego, jak gdyby mi serce osłabło bardzo i cieszyć się siły nie miało…

Po chwili mówiła daléj:

– Mój ty Boże! dlaczego to tak? oto naprzykład nas dwoje… on i ja! Te same lata płynęły dla niego i dla mnie… ja pracowałam i on pracował… dziesięć lat blizko młodszą jestem od niego, a proszę-ż spojrzéć na nas! co za porównanie! On zdrów, silny, przystojny, wesoły i bogaty téż, i ze znaczeniem u ludzi… a ja? co to mówić? czy ja siebie nie znam? Ot, ciało sterane, z taką jakąś zmęczoną i smutną duszą… Potém wstrząsając głową i patrząc w ziemię, dodała:

– Co to dziwnego! czternasta część! zawsze i wszędzie czternasta część!

Nazajutrz pan Klemens, spotkawszy mię na dziedzińcu, proszącym tonem zaczął:

– Niech pani będzie łaskawa powié… pani to zna świat i ludzi… czy to być może, aby ten Tyrkiewicz wrócił tu dla Teosi i o niéj naprawdę myślał? Chciał-bym ja tego bardzo, bo to i dla niéj było-by szczęście wielkie, i dla mnie honor niemały takiego szwagra miéć… Kochali się oni z sobą kiedyś, to prawda, i wczoraj czule z nią się przywitał, a z nami po przyjacielsku się obchodził… ale czy to być może? czy to, bogatym będąc i w znaczeniu, młodéj i bogatéj żony on sobie nie znajdzie?

Pani Jadwiga zaś, przybiegłszy do mnie na chwilę, szeptała:

– Moja złota pani! czy to ona może jeszcze myśléć o człowieku takim! czy to on właśnie dla niéj tu powrócił? Ot, ciotka jego, pani Antoniowa, która domek swój ma i kapitalik niezły, napisała do niego, że czuje już koniec swój blizki… to i przyjechał, żeby sukcesyi dopilnować… a ta głupia, jakby na sto koni wsiadła, taka kontenta!…

Istotnie, bywały dnie, w których serce panny Teodory odzyskiwało całą młodzieńczą siłę kochania i radości. Ze wszystkich szczęśliwych chwil swych i rozkosznych myśli zwierzała się zawsze przede mną. Opowiadała, jak pan Laurenty silnie ją zawsze przy powitaniu ściska za rękę, jak przypomina jéj dobre dawne czasy, i mówi, że tak dobréj osoby, jak ona, nigdy w życiu całém nie spotkał. Parę razy jaśniejąca radością oznajmiła mi, że chodziła z nim na spacer „pod rękę;” innego znowu dnia szepnęła, płoniąc się, że słyszała, jak pan Laurenty mówił jéj bratu:

– Trzeba mi żenić się, panie Klemensie! pora już gniazdko własne założyć i ptaszka miłego w niém posadzić!

– Poczciwy Klemens! przekonałam się teraz, że zawsze jednak brat bratem jest i siostrze dobrze życzyć musi… ciągnie go do domu, jak może, i wydatków nawet na przyjęcie nie żałuje… A i ta, nie wiem, co się jéj stało, przyjmuje go jak najlepiéj i ząbki do niego szczerzy. Dumna pewno z tego, że człowiek taki bywa u niéj… i komplement jakiś powié czasem jéj, albo jéj siostruni. U matki ich był nawet z wizytą… nie wié on naturalnie o tém, jakie to są stosunki nasze… widocznie familią bratowéj mojéj uszanować chciał… Oj, pani droga! kiedy mówiłam, że najlepszy to jest człowiek na całym świecie, prawdę mówiłam. Co to! wierność taka i taki szacunek w kochaniu! rzadka to rzecz na świecie! Nacierpiałam się, to nacierpiałam w życiu, ależ za to i szczęścia równego memu na świecie nie będzie!

I teraz czuła się już szczęśliwą, tak szczęśliwą czasem, że, gdy mówiła, oddech zamierał w jéj piersi, bladła i ręce splecione przyciskała do czoła. Dziwna rzecz jednak, szczęście to, uczuwane głęboko i namiętnie, nie odmładzało jéj, ale przeciwnie, męczyło i ku starości jakby popychało. Rumieńce jéj, świeże wprzódy, przybierały czasem barwę sinawą, piękne oczy zapadły i otoczyły się drobniutkiemi zmarszczkami, ręce drżéć zaczęły. Widocznie organizm ten, spracowany i zwątlały, nie posiadał już dosyć siły do przenoszenia doznawanych wrażeń; szczęście, przybyłe późno, rozstrajało zmęczone jéj nerwy. Przytém od dnia przybycia Tyrkiewicza stała się zalotną i strojnisią. Z szuflad komody wywlekała stare suknie, szaliki, wstążki przeróżnych kolorów, i sporządzała z nich sobie stroje, niekoniecznie dobrze ją zdobiące. Włosy téż, z których dumną była i które istotnie były niepospolicie piękne, trefić zaczęła w sposoby rozliczne, piętrzyć nad czołem niezmiernie wysoko, lub téż jak młodziutkie dziewczę, opuszczać na plecy i ramiona w splotach i lokach. Raz Tyrkiewicz, ujrzawszy ją w stroju takim, rzekł z uśmiechem:

– Jak panna Teodora młodziutko wygląda!

Pani Jadwiga i Helka parsknęły śmiechem, ale ona nie zwróciła na to najmniéjszéj uwagi i nie posiadała się z radości, a nazajutrz włożyła na siebie więcéj jeszcze kolorowych szmatek i uczesała włosy w drobniejsze jeszcze, zupełnie już dziecinne, loczki.

Co pewna, to że Końcowie ciągnęli do siebie Tyrkiewicza usilnie i widocznie. Pan Klemens cały czas wolny od zajęć w drukarni z nim przepędzał, a pani Jadwiga zapraszała go wciąż na śniadania i herbaty. Widocznie téż Tyrkiewicz rad był wielce okazywanéj mu uprzejmości; u Końców bywał codziennie, a dość często przynosił z sobą cukierki, ciastka i bakalie, które pani Jadwidze, jako gospodyni domu, oddawał.

W oficynce wesołość panowała teraz większa, niż kiedykolwiek, bo, zamiast kłótni i narzekania, słychać tam było ciągle wesołe śmiechy, ożywione rozmowy, brząkanie naczyń stołowych, a czasem téż tajemnicze, poufne szepty pani Jadwigi z mężem, szepty, śród których żona, prosząc jakby o coś męża, lub namawiając go do czegoś, przymilała się do niego, głaskała ręką po czole, okazywała się słowem żoną tak kochającą i czułą, jak nigdy. To téż i pan Klemens czuł się tak szczęśliwym i dumnym, jak nigdy, a Helka przylatywała do siostry po kilkanaście razy dziennie. Nieustannie widywałam ładną twarzyczkę jéj, przesuwającą się szybko za oknami mego mieszkania. Gdy wiosna rozkwitła zielenią i kwiatami, piękna dziewczyna wplatać zaczęła w krucze warkocze pachnące gałęzie czeremchy lub jaśminu i, strojna zawsze, lekka, śmiała, wpadała do bawialni, nucąc i w śmiechu szczerząc białe ząbki. Daremnie teraz Ernest Robek, wysmukły i blady metr tańców, melancholijnie przechadzał się godzinami całemi około domowstwa Końców; daremnie wystawiał na promienie słońca lakierowane buciki swe i błyszczący kapelusz, a o szaréj godzinie otwierał okna ze sztorami, powiewającemi nad zieleniejącą gęstwiną buraków i włoszczyzny; dwie kobiety zdawały się zapominać o jego istnieniu. Co innego zupełnie zapełniało teraz myśl ich i czas.

Dnia pewnego panna Teodora powiedziała mi wiadomość, niezmiernie dla niéj miłą. Pan Laurenty kupił w piérwszym magazynie śliczny garnitur mebli, gotowalnią damską i tuzin krzeseł wiedeńskich do jadalnego pokoju, a usłyszawszy od pana Klemensa, że dom od ulicy za miesiąc będzie do najęcia, bom ja oznajmiła mu, że z miasta wyjeżdżam, oświadczył chęć wynajęcia go dla siebie.

– Widzi pani, jak on to wszystko dobrze obmyślił. Kupił meble, wynajął mieszkanie, a teraz już i słowo ostateczne wymówi. Jutro Klemens daje dla niego obiad. Wszak zaprosił już panią? prawda? a i matkę jego żony; ta modniarka, będzie także. Po obiedzie wyjdę sobie, niby nic, z mieszkania i usiądę w chmielowéj altance. On tam przyjdzie niezawodnie i rozmówi się ze mną ostatecznie. Niedarmo powiedział mi dziś: niech panna Teodora po dawnéj przyjaźni paciorek na moję intencyą zmówi, bo jutro dla mnie dzień ważny będzie… O, prawda to, prawda! ważny to dzień jest, w którym dwa serca długo rozłączone, połączą się z sobą na wieki…

Weitere Bücher von diesem Autor