Kostenlos

Cham

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

IV

Gdy od zniknięcia Franki trzecia już zima upływała, powszechnem i oddawna utrwalonem zdaniem było, że Paweł o niej zupełnie zapomniał. W ostatnich czasach nawet poweselał; nie w tem znaczeniu poweselał, aby w hulankach udział brał, albo kiedykolwiek głośnym śmiechem wybuchnął, ale ludzi nie unikał, z każdym, kto go zaczepił, chętnie i grzecznie rozmawiał, w zimowe wieczory znowu czasem, choć nie często, do chaty Koźluków przychodził, dzieci ich na kolana brał, całował je i z figlów ich, albo nierozumnego gadania, śmiał się.

Wprawdzie postarzał widocznie: łysina powiększała się mu nad czołem, wąski zarost, policzki otaczający, bielał coraz więcej, plecy, tak dawniej proste i gładkie, w okolicach karku trochę się przygarbiły, co najbardziej było widocznem, kiedy szedł, stopy od ziemi powoli odrywając. Nie dziwiło to przecież nikogo; wszak lat mu przybywało i pracował wiele, daleko więcej nawet, niż przed ożenieniem się, a z taką samą rzeźkością i siłą, jak wówczas.

Jednego z pierwszych dni marcowych od rana do wieczora zajęty był przygotowywaniem narzędzi, do wiosennego rybołówstwa potrzebnych.

Lody w tym roku puściły, i śniegi stajały wcześnie; szeroko rozlana rzeka podmywała pnie sosen u przeciwległego boru i o stok góry, na której stała wioska, biła wysokiemi, pienistemi, szumnemi falami. Środkiem szare i wzdęte fale bystro unosiły wielkie kępy białej piany i czasem jeszcze drobne odłamy lodu, które, gdy słońce świeciło, usiewały rzekę okruchami złota i tęcz.

Niekiedy piasek i żwir z nadbrzeżnej ściany osypywał się z głośnym i długim szelestem nawałnicy, albo ze stoku góry, przez wodę poderwany, z wielkim hukiem i pluskiem staczał się i do rzeki wpadał ciężki kamień.

W powietrzu unosił się już zapach odmarzłej ziemi, i odzywały się gwary odżywającego ptactwa; lecz natura była jeszcze szara, zimna, wilgocią przesiąknięta, burzliwemi ruchami wiatrów i wody wydobywająca się z kajdan zimy.

W chacie Pawła żelazne łomy, na długi czas już niepotrzebne, stały w kącie przy ścianie. Na ścianach wisiały naprawione sieci różnych rozmiarów. Stół i ławę okrywały świeżo ukręcone sznury różnej grubości i różnej wielkości, z drutu wyrobione haki i haczyki.

Daniłko, teraz już wysmukły, ośmnastoletni, ładny chłopak, przez cały prawie dzień pomagał Pawłowi sznury kręcić i haczyki robić. Zajmował się tem z wielką ochotą, bo, tak jak i Paweł, do rybołówstwa uczuwał od dziecięctwa pociąg, z namiętnością graniczący.

Przed południem z dzieckiem na ręku przyszła Ulana. Było to czwarte już jej dziecko, którego chrzciny odbyły się tej zimy, a Paweł był na nich, ze zgromadzonemi sąsiadami ochotnie rozmawiał i matce nowonarodzonego wiele przyjaźni okazywał.

Na tychto chrzcinach najmocniej utrwaliło się przekonanie, że o niegodziwej żonce zupełnie już zapomniał i nad jej utratą smucić się ani myśli. I owszem: pewnie cieszy się, że go porzuciła, i że to głupstwo, które zrobił, większego nieszczęścia mu nie sprawiło.

Filip nawet, na chrzcinach syna podpiwszy sobie, wesoło szwagra chłopskiem przysłowiem zaczepił:

– A co, dziewier? jak toj kazau… baba z kalos, kalosom lehczej!

Teraz Ulana, niemowlę, w ciepłą chustkę owinięte, na pościeli brata złożywszy, ogień roznieciła i zgotowała strawę, którą potem Paweł i Daniłko razem jedli. Przed ogniem stojąc, ta silna, zdrowa, hoża kobieta mówiła ciągle: to o nowych deskach, które Filip do wyreparowania promu swego potrzebuje, to o tem, że im pewnie trochę zboża do nowego zabraknie, to, że najstarszy jej syn, Szymonek, gwałtem butów napierać się już zaczął…

O potrzebie nowych desek i małym zapasie zboża mówiąc, z ukosa zerkała na brata, i błękitne jej oczy połyskiwały przytem trochę chciwemi błyskawicami. Spodziewała się widocznie i bardzo pragnęła, aby on jej w tych dość ważnych kłopotach z pomocą przyszedł. Opowiadając zaś o małym Szymonku i jego zachciankach, śmiała się tak, że wszystkie śnieżne zęby z za pełnych, koralowych warg pokazywała.

Paweł uważnie słuchał, głową potakująco trząsł, do zrozumienia tem dając, że kłopoty siostry rozumie i że do zaradzenia im dopomoże. Żółtego Kurtę, który poufale wił się mu u nóg, chlebem i kartoflami karmił, poczem niemowlę z pościeli wziąwszy, trochę je w rękach pohuśtał i gwizdaniem zabawił.

Z dziedzińca Koźlukowej chaty dał się słyszeć donośny głos Filipa, żonę przywołującego. Ulana dziecko z rąk brata wzięła i śpiesznie wybiegła.

Wkrótce potem na przeciwnym brzegu rzeki ozwało się przeciągłe, po kilka razy powtarzające się wołanie:

– Prooom! Prooom! Prooom!

Daniłko sznur, do połowy ukręcony, porzucił i z chaty wypadł. Musiał Filipowi na pomoc biec. Teraz po szeroko rozlanej, burzliwej rzece prom na łodziach szostami przeprowadzać nie było rzeczą łatwą. Kto wie, czy we dwóch podołają?

To też po upływie minuty, tuż za oknem Pawła Filip zawołał:

– Dziewier! chodźcie, pomóżcie! zmiłujcie się, pomóżcie!

– A trzeci szost jest? – donośnie zapytał Paweł.

– Jest! jest! – odkrzyknął Filip.

Paweł czapkę na głowę włożył i, tak jak był, w krótkiej siermiędze i wysokich butach, poszedł szwagrowi na promie pomagać.

Gdy z promu wrócił, w izbie było już prawie zupełnie ciemno.

Ulana garnek ze strawą na wieczerzę pozostawioną w piecu umieściła i otwór pieca drewnianą deską zasunęła. Ognia więc nie było, w jednym kącie tylko mętnie pobłyskiwał samowarek, a w drugim czerniały nagromadzone tam łomy, wiosła, miotły i kosze. Na ścianach wiszące sieci wyglądały jak błędne, bezkształtne cienie.

Za oknem wiatr szumiał, i gęsty deszcz marcowy padał; z drugiej strony dochodził, przez oddalenie osłabiony, monotonny i głuchy szum rzeki.

Paweł lampkę zapalił i, okrywające stół haki i sznur nieco odgarnąwszy, pod światłem jej książkę rozłożył. Była to ta sama, co i przed trzema laty, «Służba Boża», przez Frankę tu przywieziona i pozostawiona. Przez pierwszą zimę Paweł, nic nie opuszczając, przeczytał stronic sześćdziesiąt, przez drugą dwa razy tyle, a przez trzecią daleko już więcej. Jednak całej przeczytać jeszcze nie zdołał. Modlitwy, które mu najwięcej się podobały, świętemi obrazkami zakładał. Tych obrazków w książce było dość dużo, pomiędzy niemi zaś znajdowały się bilety z powinszowaniem Nowego Roku lub imienin, od miejskich znajomych i przyjaciół przez nią otrzymywane. Składały się one z wielkich jaskrawych róż, girland, bukietów, na twardym papierze malowanych lub naklejanych. Były też tam czerwone serca, złotemi strzałami poprzebijane, i żółte kupidyny ze świecącemi skrzydłami.

U spodu lub dokoła tych wyobrażeń znajdowały się grube napisy, wyrażające imiona i nazwiska kawalerów, od których dary te pochodziły, oraz datę ofiarowania ich France; ale Paweł napisów tych wyczytać nie umiał i bilety te za święte także obrazki poczytywał; kupidyny, poprostu, brał za aniołków.

«Służbę Bożą» otworzywszy, bilet z czerwonem sercem, przez kupidyny trzymanem, pobożnie ku ustom podniósł, pocałował i ostrożnie, delikatnie napowrót go do książki włożywszy, jak zwykle, półgłosem powoli bąkać zaczął:

– Przygotuj ozdobny przybytek twój, S-y – sy, o – o, syo, n-i-e – nie, Sy-o-nie.

Umilkł i z oczyma, wlepionemi w książkę, zamyślił się. Zamyślił się nad tem, kto to być może ten Syon? Musi król jaki, a może i pan bardzo bogaty, kiedy jemu święta książka ozdobny przybytek przygotowywać nakazuje. Co znaczy: ozdobny przybytek rozumiał, i wyrazy te przed wyobraźnią mu stawały wielką i wszelkich ozdób pełną salę, którą w jednym ze znajomych dworów przez otwierające się drzwi przedpokoju czasem widywał.

Ale kto ten Syon?

– I przyjmij Kró-la Chry-stu-sa…

Przed wrotami coś, jakby koła po mokrej ziemi toczące się, zaturkotało i ucichło; Kurta na przyległem podwórku zaszczekał; wrota skrzypnęły. Paweł twarz podniósł i słuchał. Nic; cicho.

Za oknem, jakby kto całun zawiesił, tak ciemno, i wiatr z deszczem coraz głośniej szumi.

Paweł do książki powrócił.

– Rozmiłuj się w Ma… w Ma-rji…

Pomyślał chwilę.

– Aha! to jemu Syonu, królu jakiemuś, czy bogatemu panu, święta książka w Marji rozmiłować się nakazuje!…

I czytał dalej:

– Ona bo… bo-w-i-e-m, – bowiem jest bramą niebieską…

Westchnął.

– Oj, żeby to człowiek po śmierci tej bramy niebieskiej dostąpił…

Teraz wyraźnie usłyszał, że w sieni drzwi od podwórza skrzypnęły.

– Pewno Awdocia… – półgłosem wymówił, ale zarazem wyprostował się, jak struna.

W sieni słychać było stąpanie, lecz nie stąpanie Awdoci, ociężałe i grubemi butami głośno stukające. Ktoś tam szedł cicho, nieśmiało, na podobieństwo skradającej się myszy. Paweł, wciąż, jak struna wyprostowany, bezwiednie palcami mnąc żółtą kartkę książki, oczy w zamknięte drzwi wlepiał. Ale ciche, nieśmiałe kroki umilkły, a drzwi się nie otwierały. Coś jednak znowu za niemi zaszeleściło i umilkło, a Pawłowi zdawało się, że słyszy szmer ciężkiego i z całej siły tłumionego oddechu. Z podniesionemi brwiami i z twarzą wzburzoną poszedł ku drzwiom i popędliwym ruchem naoścież je otworzył.

– Kto tu?! – zawołał.

Z ciemności zalegających sień, z pod samej ściany wyszedł nieśmiały szept:

– To ja.

– Kto? – powtórzył i cały naprzód się podał.

– Ja… Franka!

On wysoki próg przeskoczył, omackiem przy ścianie znalazł ramię, w twardym, od deszczu przemokłym rękawie i, z całej siły je schwyciwszy, do izby wciągnął niewysoką, szczupłą, ciemną postać, w paltocie, po którego twardej i poplamionej powierzchni ściekała woda, z głową i twarzą całkiem prawie zawiniętą w grubą, podartą chustę. Kiedy już blade światło palącej się na stole lampki na nią spłynęło, ona, niema i z opuszczonemi rękoma, zatrzymała się u drzwi; on ramię jej puścił i, z wlepionym w nią wzrokiem, głosem takim, jakby czkawka go porywała, zawołał:

– Ty… ty… ty!…

Wśród fałd mokrej chusty czarne, wielkie, zapadłe oczy jak żużle świeciły, a wąskie blade usta jeszcze ciszej, jeszcze nieśmielej, niż wprzódy wyszeptały:

 

– Ja… nie gniewaj się…

Ale on tego, co mówiła, nawet nie słyszał.

– Taki powróciła!… a ja już i nie spodziewał się… wprzódy spodziewał się… a potem i przestał…

Zachłysnął się, dłońmi plasnął, głośno i ciągle połykał ślinę i łzy, które mu w oczach świeciły.

Ciemna, przemokła, nieruchomie u drzwi stojąca postać głośniej nieco, choć bardzo nieśmiało, przemówiła:

– Kiedy można mnie tu zostać, to dobrze, a kiedy nie, to zaraz pójdę sobie…

– Ot, durna! – zaśmiał się teraz na całe gardło. – Rozdziewajsia chuczej, chuczej rozdziewajsia, a to jeszcze zachwarajesz od tej mokrości.

Jak zwykle, gdy był wzruszonym, po chłopsku mówił, chustkę jej z głowy odwiązując, prawie zrywając. Ona, czy z zimna, czy z innej przyczyny, drżała tak, że aż zęby jej dzwoniły. Zcicha powiedziała, że paltota nie zdejmie, bo deszcz go po wierzchu tylko zmoczył, a bez niego będzie jej bardzo zimno i, nic już nie mówiąc, na tapczanie, okrytym pościelą Pawła, ze zwieszoną głową i rękoma na kolana opuszczonemi, usiadła. Włosy roztargane i rozplecione opuszczały się jej na czoło i plecy, a z pośród wilgotnej ich czarności wyglądała twarz drobna, żółta, zmartwiona, sterana, z cieniem długich spuszczonych rzęs na drgających i chudych policzkach. Paweł ze zwieszonemi ramionami i silnie splecionemi rękoma stał przed nią i, jak w tęczę, w nią patrzał.

– Taki powróciła… – mówił – taki znów z czartouskich pazurów wyrwała się… taki poznała, gdzie jej dobro i wybawienie… Oj, mojaż ty biedna, mojaż ty nieszczęśliwa!…

Nagle odwrócił się i do pieca poszedł.

– Ogień zaraz rozpalę. Krupniku gorącego dam, albo i herbaty zgotuję… Zaraz i rozgrzejesz się, i lepiej tobie stanie…

Piec znajdował się blisko drzwi i, gdy Paweł ku niemu postąpił, Franka przestraszonym wzrokiem za nim rzuciła i zcicha krzyknęła:

– Oj!

Niespokojnie obejrzał się na nią.

– A co? Pewno chora? Pewno we środku boli? Niemało widać wszelakiej biedy zniosła i w takie zimno przyjechała. Poczekaj! minutkę poczekaj! Zaraz ogień będzie, i wszystko będzie…

Rękę do włosów z zakłopotaniem podniósł.

– Trzasek niema… Kab ich… w sieniach zostawił… poczekaj, minutkę poczekaj!

Ręką drzwi dotykał, gdy Franka daleko głośniej, niż wprzódy, prawie przeraźliwie krzyknęła:

– Oj! nie idź tam… nie idź…

Z przestrachem na nią spojrzał.

– Czemu? – zapytał.

Ona, nie ruszając się z miejsca, trzęsła się teraz, jak w febrze i, ręce łamiąc, nieprzytomnie mówiła:

– Oj, co ja zrobię? co ja zrobię? co z tego będzie? Kiedy pociemku pójdziesz, to nastąpisz i zadusisz, a kiedy ze światłem pójdziesz… to zobaczysz i mnie zaraz wypędzisz… Co mnie tu nieszczęśliwej robić? Co z tego będzie? O, Jezu! O, Panno Marjo Przenajświętsza, ratujcie mnie nieszczęśliwą!

Przerażony, z ręką na klamce drzwi, pytać zaczął:

– Z czego co będzie? Na kogo ja tam nastąpię? Kto tam taki w sieniach?

Obu rękoma twarz zakryła i ze spazmatycznym płaczem wyrzuciła głośno wyraz:

– Dziecko!

Przez parę minut, jak skamieniały, jak do miejsca przykuty, z pochyloną twarzą i grubemi fałdami na czole, przy drzwiach stał, aż zwolna ku stołowi postąpił, lampkę wziął i również powoli do sieni z nią wyszedł.

Po chwili z czemś, w grube i wilgotne łachmany owiniętem, a żadnej wyraźnej formy nie mającem, wrócił i, milcząc, zawinięcie to na pościeli obok Franki położył.

Ona każdy ruch jego ścigała przestraszonym, nieprzytomnym wzrokiem swoich czarnych, palących się oczu; on, nie patrząc na nią, zniżonym głosem zapytał:

– Czemuż odrazu do izby nie wniosła, a jak to szczenię w zimnie na ziemi porzuciła?

Kurczowo ręce ściskając, odszepnęła:

– Bałam się…

Do pieca odszedł i ogień rozniecać zaczął. Czynił to bez uprzedniego pośpiechu, bez tej łuny gwałtownej radości, która przedtem twarz mu oblewała. Owszem, czoło w dwie grube fałdy ściągnięte i usta silnie zwarte nadawały mu pozór posępny i surowy.

Garnek z krupnikiem do ognia przystawił, w małym imbryku herbatę zgotował i bochen chleba razem z dużym nożem na stole położył.

– Chodź jeść!

Od kwadransa było to pierwsze słowo, które wymówił, a wymawiał je, nie patrząc na Frankę.

Ona, jak odrętwiała, jak skamieniała, żadnego poruszenia nie zrobiła. Z leżącego na pościeli zwoju grubych płacht ozwało się głośne jękliwe wołanie:

– Ma-mo! Ma-mo! – i w chlipiący płacz już przechodziło.

Franka nie poruszała się jeszcze i zdawała się nie widzieć i nie słyszeć nic. Paweł nagłym ruchem zwrócił się ku niej. Fałdy jego czoła pogłębiły się jeszcze, a zniżony głos gniewnie zabrzmiał:

– Czemuż dziecka ze szmat nie rozwiniesz? Możeby chciała, żeby zadusiło się, ha? Łajdaczka!

Jak sprężyną podjęta, wstała, długo drżącemi rękoma rozwiązywała chusty, aż wydobyło się z nich i na pościeli usiadło stworzenie drobne, chude, wpół-bose i wpół-okryte suknią jaskrawoczerwoną, lecz tak podartą, że na ramionach i piersi szeroko ukazywała żółte i drobnemi kośćmi sterczące ciało. Jasne gęste i długie włosy, jak roztargana kądziel, wznosiły się mu nad głową, a świecące pod niemi czarne, jak węgiel, oczy z chciwością wpiły się w leżący na stole bochen chleba.

– Daj… daj… daj!… – na całą izbę zadzwonił cienki, płaczem nabrzmiały głosik, i z czerwonego, podartego łachmanka dwa drobne, cienkie, prawie jak wosk żółte ramiona wyciągnęły się w kierunku stołu i chleba.

– Czegóż stoisz, jak słup? – tym samym, co wprzódy, szorstkim głosem, ozwał się Paweł. – Przynieś jego tu i nakarm. Słyszysz? nu!

Jak automat posłuszna, wzięła dziecię na ręce i ku stołowi je niosła. Kilkanaście miesięcy przynajmniej mieć musiało, skoro już mówiło i przedmioty rozpoznawać mogło, jednak było tak drobne i lekkie, że nawet ta wątła, wychudła, zmęczona kobieta jak piórko je niosła. Przy stole z nim usiadła i kawał chleba włożyła w małe ręce, które go zaraz z chciwością do ust poniosły.

Paweł postawił przed nią talerz dymiącego się krupniku.

– Jedz i dziecku daj – mówił, a sam o parę kroków pod ścianą w cieniu usiadł.

Widocznie usiłowała jeść, ale nie mogła; żywność nie przechodziła jej przez gardło, i oczy co chwila nabrzmiewały łzami. Dmuchaniem na drewnianą łyżkę krupnik studziła i dziecku potrosze do ust wlewała.

W izbie panowało milczenie, przerywane tylko głośnem wciąganiem płynu przez usta dziecięce i ciężkim oddechem Pawła. Z cienia, w którym siedział, nie można było dostrzec, czy na Frankę patrzał; jednak po chwili krótko i ostro przemówił:

– Czemu nie jesz?

– Nie chcę – ledwie dosłyszalnym głosem odpowiedziała.

Wstał, chwilę przed piecem coś robił, a potem zielonawą szklankę herbaty przed nią postawiwszy, znowu na uprzedniem miejscu zdala od stołu usiadł.

Dziecko, zjedzeniem trochę gorącego krupniku rozgrzane i nasycone, jak ptak zatrzepotało i, z małym palcem ku szklance wyciągniętym, wykrzyknęło:

– Batka! Bat-ka! Batka!

A w tejże chwili, ujrzawszy parę kawałków cukru, które Paweł przy szklance położył, jeszcze głośniej wołać zaczęło:

– Aj, aj! Ciu-kiel! Ciu-kiel! aj! aj! aj! Ciukiel!

I kilka razy jeszcze potem w milczącej izbie, naprzeciw okna, zawieszonego z zewnątrz czarnym całunem, cienki, donośny, radosny głosik dziecięcy – jeden ten wyraz, na dwie sylaby rozdzielany, powtórzył. Podobne to było trochę do srebrnego dźwięku jednostajnie poruszanego dzwonka, a trochę do słodkiego gruchania synogarlicy.

Franka ku tym małym, gruchającym ustom przechylała szklankę z wystudzoną herbatą, gdy ręka jej drgnęła, bo w cieniu, pod ścianą, niski, lecz mniej niż wprzódy szorstki głos męski wymówił:

– Chrzczone?

– A jakże! – odszepnęła.

– Jakżeż ono nazywa się?

– Oktawjan.

– Oktawjan – powtórzył i umilkł, a po kilku zaledwie minutach zapytał znowu:

– Wiele jemu będzie?

– Rok i ośm miesięcy – odpowiedziała.

Dziecko kilka razy tylko przełknęło trochę herbaty, resztę z widoczną pożądliwością wypiła Franka, zjadając przytem parę kęsów chleba.

– Chcesz więcej? – zapytał Paweł.

Zcicha i drżącemi usty odpowiedziała, że herbaty więcej nie chce, i że dziecko senne.

Sennem istotnie było: podróż je zmęczyła i rozmarzało ciepło ognia. Głowę schylając na ramię matki i powieki mrużąc, raz jeszcze jednak cichutko zaszczebiotało:

– Ciu-klu! daj… daj… daj!…

I długie, tak jak u Franki, rzęsy opadły mu na chude policzki, usta zaś, do bladego listka róży podobne, zamknęły się z cichym uśmiechem. Franka nie wstawała jednak; oczy jej, ciągle łzami nabrzmiałe, z ponurym smutkiem tkwiły w chropowatej powierzchni stołu.

Paweł też milczał długo; potem wstał.

– Nu, idzi spać! – przemówił.

Na tapczan z pościelą wskazał.

– Kładnij się i dziecko przy sobie połóż… ja na zydlu przenocuję…

Wstała i, z dzieckiem na ręku parę kroków zrobiwszy, nieruchomie przed nim stanęła.

– Czego chcesz? – szorstko zapytał.

Milcząc, wzięła jego rękę i do ust ją podniosła. On rękę z dłoni jej wysunął, twarz ku ścianie zwrócił.

– Nu, idź spać… idź spać… Bóg z tobą… – przemówił i prędkim, mimowolnym jakby ruchem dłonią po włosach jej powiódł.

Ale wnet odwrócił się i naprzód lampkę, a potem resztki ognia w piecu zagasił. Gruba ciemność zalegała izbę, w której przez parę minut słychać jeszcze było szelest rozbierania się Franki, a potem już tylko szemrały w niej ciche oddechy dwóch głęboko uśpionych istot: kobiety i dziecka. Lecz u przeciwległej ściany długo w noc i co chwila ciężkie ciało z szelestem i stukiem przewracało się na twardej ławie, odzywały się długie westchnienia, i głośny szept, to z żałością i rozpaczą, to z trwogą i skruchą Boskie imiona wymawiał. Była tam widocznie dusza ludzka, burzą sprzecznych uczuć dręczona i miotana. Dlaczego? Wszak to małe stworzenie, które, jak ptaszę nie mające gniazda, niespodzianie do jego chaty spadło, nie uwiadomiło go o niczem, o czemby on i przedtem dobrze nie wiedział. Tak; ale świadomość tę ono w żywe kształty przyoblekło, w niezbity dowód zaopatrzyło: było ostrzem, które ugrzęzło w ranie jego serca, nie pozwalając mu już ani na chwilę o niej zapomnieć i ognistą literą wyraźnie wypisując przed nim to, co on za grzech poczytywał i czem się brzydził.

W tą noc długą, czarną, był pewnym, że aniołowie i czarty szarpią go i rozdzierają, wzajem sobie duszę jego wyrywając. Litość i radość, to wściekłość i rozpacz, zkolei go zdejmowały.

Dłonie i palce tak silnie splatał, że w grubej ciemności wraz z westchnieniami: „O, Jezu, Jezu!” słychać było suche trzeszczenie stawów.

Co tu robić?

Czy, gdy dzień zaświta, pieniędzy jej dać, choćby wszystko, co w chacie jest, oddać i powiedzieć jej, aby razem ze swoim bękartem szła sobie precz w świat na zatracenie? Na zatracenie! A przysięgał przed Bogiem i samym sobą, że od zatracenia ją wyratuje… Ona przecież po ten ratunek do niego przyszła, i może to teraz taka u niej minuta nastała, że czarta wyrzecze się, a dobrą i poczciwą zostanie?

Gdzie tam! Nadzieja mała! Kiedy to było, żeby pijak wódki się wyrzekł? ona zaś, choć wódki nie pije – pijaczka! A w dodatku bękarta tego na zawsze już do chaty wziąć i jej grzechem a swoim wstydem popisywać się przed ludźmi! Toż będą w całej wsi ludzie rohotać, że on lokajskie dziecko hoduje! Wstyd! Oj, i żałość taka, że serce zdaje się całe krwią oblane…

– Nie chaczu, – gwałtownie zaszeptał – za niszto nie chaczu!

Ale, jeżeli teraz z chaty ją wyprawi, ona już nie powróci nigdy, i on nigdy jej nie zobaczy, na te jej oczy świecące nie popatrzy, tych jej włosów, jak krucze skrzydła czarnych, nie pogładzi, tego jej śmiechu głośnego, długiego, który nad życie lubił, nie posłyszy…

Z głuchem łkaniem tym razem połączony, w ciemności rozległ się szept:

– Nie mahu, aj! Bożeż mój, Boże, za niszto nie mahu!

I jeszcze:

– Co mnie tu robić? Bożeż mój wszechmogący, co mnie tu począć, co robić?

Jednak, gdy dość późny jeszcze świt marcowy siwawem światłem rozpraszać począł ciemności izby, Paweł spał. Niezupełnie rozebrany, bez butów tylko i siermięgi, którą pod głowę sobie był podłożył, leżał na wąskiej ławie w całej długości wyciągnięty, w białej płóciennej odzieży, więcej niż kiedykolwiek barczysty i ogromny.

Jakkolwiek niedawno był zasnął, obudził się o zwykłej porze i, odrazu zapewne wszystko, co stało się wczoraj, przypomniawszy, na łokciu podniesiony, z głową, na ręku opartą, na łóżko, naprzeciw stojące, nieruchomie się zapatrzył.

Franka, niezupełnie także rozebrana, bez paltota i trzewików tylko, spała głęboko i twardo. Widać, że przed zaśnięciem, z twarzą wtuloną w poduszkę, płakała jeszcze, bo i teraz część policzków i czoła w poduszce tonęła, resztę zaś przezroczystą zasłoną okrywały i na plecy także spadające, czarne jej, gęste, falujące włosy. Przez cienki poplamiony kaftan ukazywała się, widocznie kośćmi łopatek stercząca, chudość jej pleców, a z pod obłoconego brzegu jej spódnicy wydobywały się stopy w podziurawionych i brudnych pończochach. Jakiś rozczochrany nieład i uliczna błotnistość, ale też jakaś niezgłębiona nędza, biły od tej uśpionej, skurczonej postaci, o rozpuszczonych ślicznych włosach i przeglądającej z za nich żółtej skórze twarzy.

 

Paweł z dwiema grubemi fałdami na czole wlepiał w nią wilgotne, a zarazem ponure wejrzenie. Nagle po omglonym i posępnemi cieniami nalanym błękicie jego źrenic przemknął nieledwie wesoły promień, a na zwarte, surowe usta spadł słaby zrazu uśmiech.

Jaskrawoczerwony punkcik, dotąd nieruchomie i bez wyraźnych kształtów obok ciemnego kaftana Franki leżący, wzdął się, poruszył i wydobył z siebie naprzód parę bosych, drobnych stópek, potem małą głowę z tak prawie żółtą, jak wosk, twarzą i wznoszącą się nad nią roztarganą kądzielą lnianą, nakoniec parę drobniejszych jeszcze, niż stopy, rączyn, które, ze strzępi podartych rękawów wydobyte, wzniosły się ku kądzieli i w niej utonęły. Nowością miejsca, w którem się znalazło, tułacze to dziecię bynajmniej nie przerażone, ze stopkami trochę za pościel wystającemi, z rękoma zatopionemi we włosach, poczęło owszem powoli, z głębokiem jakby zamyśleniem, wlepiać swe czarne, wielkie oczy w różne zkolei punkty izby. Czy widok leżącego na stole chleba je ucieszył, czy zaciekawił mętny w sinym świcie błysk opartego o ścianę łomu – dość, że wyprostowało się ono, szerzej oczy otworzyło i z zadziwionem wzruszeniem ramion, z cichym chichotem zaszczebiotało:

– Chli-chli-chli-li-li-li!

Zupełnie niewiadomo, z jakiego języka dźwięki te pochodziły i co oznaczały, lecz na ustach Pawła rozszerzył się uśmiech, a oczy jego wciąż kierunek dziecięcych oczu ścigały, aż spotkały się z ich zadziwionem i trochę już przestraszonem spojrzeniem.

Widok nieznajomego człowieka przestraszył nieco dziecko. Znieruchomiało i, ręce od włosów odrywając, jedną ze swych małych stóp, niby odporny oręż, niemi pochwyciło. U przeciwległej ściany rozległ się szept:

– Chadzi tu…

Jednocześnie ruchem głowy i palca Paweł dziecko ku sobie przyzywał; ale ono, bosą stopkę coraz wyżej ku piersiom podnosząc, już, już do wybuchnięcia płaczem blade usta wykrzywiać zaczęło, gdy na ławie leżący i na łokciu wsparty człowiek powtórzył:

– Chadzi, cukru dam…

W mgnieniu oka bosa stopka ze ściskających ją z całej siły rączyn wypadła i wraz z drugą swą towarzyszką ku ziemi opuszczać się zaczęła.

Zarazem po izbie, szarem światłem napełnionej, ni to dzwonienie monotonne i srebrne, ni to gruchanie synogarlicy, rozległy się dźwięki:

– Ciuk-lu! Ciuk-lu! Ciuk-lu!

Paweł wstał z ławy i ku czerwonej szafce szedł, a za nim po glinianej podłodze bose, dziecięce stopki tętniały prędko, prędko… Gdy z kawałkiem cukru w palcach odwrócił się od szafki, u samych stóp jego stało malutkie, czerwone stworzonko, ze wzniesionemi ku niemu czarnemi oczyma i cienkiemi, chudemi ramiony.

Na całą izbę dzwonił cienki głosik:

– Daj… daj… daj!…

Czerwona sukienka dziecięca, czarnemi centkami usiana, przywiodła mu na pamięć owad malutki, śliczny, nieszkodliwy, kołyszący się w lecie na zielonych trawach.

Pochylił się, dziecko, które już cukier cmokało, w ramiona wziął.

– Oj, ty, Boża krówko malenieczka! – zaszeptał – Boskie stworzenie, niczemu nie winne.

Na kolanach je trzymając, u okna na ławie usiadł. Teraz już z drugiej strony chaty kędyś za Niemnem słońce wschodziło i w siną szarość świtu rzucało smugi bladoróżowej i złotej światłości.

Na podwórzu Koźluków, przez okno Pawła z za przezroczystego płotu widzialnem, od zamkniętych jeszcze drzwi chaty ku śmietnisku, a stamtąd ku wrotom, węsząc coś, czegoś szukając, biegł żółty Kurta.

Dziecko, w jednej ręce spory kawał chleba, a w drugiej cukier trzymając, przez małe szyby chciwym wzrokiem ruchy psa ścigało, aż zaszczebiotało:

– Ciu-cia! Ciu-cia!

– Ciucia… sobaczka! – odpowiedział Paweł.

Dźwiękiem jego głosu zdziwione, czy zaciekawione, dziecko całą twarzą zwróciło się ku niemu i z namysłem jakby zapytało:

– A ti… ti… kto?

Kiedy zaś nie odpowiadał i z dwiema znowu grubemi fałdami na czole w milczeniu na nie spoglądał, drobną ręką targać go za rękaw koszuli zaczęło.

– Kto ti? Kto ti? Kto ti? – brzmiało znowu po izbie ni to srebrne dzwonienie, ni to szczebiot wróbla.

A gdy Paweł nie odpowiadał jeszcze – o pytaniu swem zapominając, wykrzyknęło:

– Kicia!

Za oknem, pod płotem chyłkiem przebiegającego kota zobaczyło.

Kiedy Franka obudziła się i powieki podniosła, w oczach jej odmalowało się zdumienie, z przerażeniem graniczące. Paweł siedział u okna, profilem do izby zwrócony, i w szerokich swych dłoniach trzymał dziecko, które, na kolanach jego stojąc, drobne palce zatapiało mu w krótkim i siwiejącym zaroście. Szybko zsunęła się z pościeli, nie wkładając trzewików, cicho ku oknu podeszła i taki ruch uczyniła, jakby chciała dziecko z kolan jego wziąć.

Obejrzał się, wzrokiem spotkał jej przestraszone spojrzenie i, bliżej ku sobie przygarniając dziecko, krótko rzekł:

– Nie trzeba!

– Dokuczy – zauważyła zcicha.

Nie odpowiedział nic. Widocznie chora, drżała na całem ciele, choć w chacie wcale zimno nie było, i otulała się swoim podartym kaftanem.

– Może ogień rozpalić? – zapytała.

– Rozpal.

Zaczęła krzątać się około pieca; mimowolne stękania wyrywały się jej z piersi, i obu dłońmi chwytała się czasem za głowę. Jednak ogień roznieciła prędko; dziecko, z kolan Pawła zeskoczywszy, dreptało za nią, przypatrując się jej robocie, a na widok ognia, który wesołym płomieniem buchnął w piecu, z radości krzyknęło.

Do ognia twarzą zwrócona, zapytała znowu:

– Może kartofli obrać i zgotować?

– Zgotuj – odpowiedział i, z ławy wstawszy, siermięgę i buty w milczeniu włożył.

Potem, kawał chleba z bochna ukroiwszy, do kieszeni go schował i ku drzwiom z czapką w ręku szedł. Przede drzwiami zatrzymał się, na kobietę, przed ogniem stojącą, spojrzał, a spotkawszy się z jej niespokojnym wzrokiem, powieki spuścił.

– Wszystko w chacie na tem samem miejscu, gdzie dawniej było – zniżonym głosem zaczął – bierz, gotuj, jedz i dziecku dawaj. Rób, co chcesz. Ty tu znów taka sama gospodyni, jak i wprzódy była.

Cała naprzód podana, z trwogą w oczach wsłuchiwała się w jego słowa, a przy ostatnich uczyniła ruch taki, jakby rzucić się ku niemu chciała. Ale on prędko zwrócił się ku drzwiom i z progu, nie oglądając się, rzekł jeszcze:

– Przed wieczorem powrócę… jeżeli boisz się sama zostawać, drzwi na zasuwkę zamknij.

Mocne postanowienie już był powziął, ale było w nim jeszcze coś, co go ku wolnemu powietrzu, ku bystrej, burzliwej wodzie ciągnęło: może jakiś wstyd niepokonany, ból, nożem w sercu tkwiący.

Dwa wiosła w sieni stojące wziął i, o ramiona je oparłszy, szerokiemi krokami z góry zstąpił. Wkrótce wśród szerokiego szlaku rozlanej rzeki czółno jego, jak czarny punkcik, na ciemnych falach wznosząc się i opadając, z szybkością ptasią w dal pomykało, a przed nim, za nim, wkoło niego, rozlegał się szumiący i nieprzerwany śpiew bystrej, burzliwej wody. Szumnie i nieprzerwanie śpiewała mu ona teraz o ranach zdradzonej miłości i żądłach zazdrości i o słodyczach nadziei, zmieszanych z trucizną wspomnień, przedewszystkiem zaś może, przedewszystkiem o tem zadaniu ludzkiem, dobrem, świętem – ratowania i zbawiania, które już było zniknęło mu z oczu, a teraz znowu przed nim powstawało i blask, podobny do księżycowego światła, rzucało na postarzałe, siwiejącemi włosy okolone jego oblicze.

Na godzinę przed zmrokiem wszedł do chaty i zobaczył Frankę, na łóżku leżącą. Nie spała i, ujrzawszy wchodzącego, szybko na pościeli usiadła, z głowy wilgotną chustkę zrywając.

Stawiając u ściany wiosła, zapytał:

– Głowa boli?

Odpowiedziała, że teraz jest jej daleko już lepiej: odpoczęła…

– To i dobrze, że odpoczęła…

A po krótkiej chwili zapytał:

– Chtawjan śpi?

– Zasnął. Cały dzień dokazywał tak, że niech Pan Bóg broni, wszystko w izbie ruszał, pytając się: co to? co to? a ona bała się bardzo, aby czego nie zepsuł i szkody jakiej, broń Boże, nie zrobił. Ale teraz już, chwała Bogu, zasnął…