Kostenlos

Australczyk

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Ten, o którym mówił, wyszedł w tej chwili na ganek, w towarzystwie swoich gości, z którymi zamieniał uściśnienia rąk i pożegnania. Żegnając go, dziękowali, on zaś jeszcze przypominał im coś i zalecał. Po chwili odeszli ku dwóm jednokonnym wózkom, stojącym przed oficyną, a młody Darnowski zwrócił się do Rosnowskiego i Romana, którzy właśnie wchodzili na ganek. Wydawał się zadowolonym i nawet wesołym.

– Przepraszam was, moi drodzy, za chwilowe zaniedbanie, ale ci ludzie, to moi koledzy. Rolnicy tak, jak ja, radzą się u mnie czasem w swoich małych kłopotach. Chciałeś, Bohdanie, abyśmy pomówili o interesach Kazia? Owszem, zaraz po wieczerzy proszę was wszystkich do mego pokoju na górę. Pomówimy tam swobodnie i obszernie.

Mniej niż, w godzinę potem, wszyscy czterej znaleźli się w pokoju Stefana, w połowie tylko oświetlonym lampą, palącą się na stole, pośród mnóstwa papierów rozrzuconych. Rosnowski, który od lat wielu po raz pierwszy był w tym pokoju, ciekawie rozejrzał się dokoła i Roman spostrzegł, że spojrzenie jego kilka razy powracało do wiszącego na ścianie krzyża. Przez otwarte okno wchodziła tu świeżość wieczorna, wraz z zapachem kwiatów, rosnących na klombach. Promień lampy padał na szafę z książkami i w jednej z jej szyb zapalał żółte światełko. Swój leżał u nóg pana, który, wyjmując z kieszeni pugilares i rozwijając list z niego wyjęty, ozwał się z żartobliwością, osłaniającą trochę zmieszania.

– Przedewszystkiem, moi panowie, miejcie to na uwadze, że posła nie ścinają ani wieszają, nawet w czasach wojennych. Posłem jestem od Marcelego Domunta do jego brata i poselstwo swoje chcę sprawić w obecności ludzi, bliższych mu odemnie.

Stefan skłonił się lekko. On, Rosnowski i Roman siedzieli przy stole; Domunt umieścił się dalej, nieco w cieniu. W liście, który Rosnowski czytał, Marceli Domunt prosił dawnego sąsiada i kolegę, z którym przed paru laty odnowił znajomość, o wywarcie wpływu na Kazimierza, i jeżeli to było podobnem, o skłonienie go do przyjęcia propozycji starszego brata, parę razy już czynionych i odrzuconych. Jakkolwiek obowiązki zawodu, z któremi łączyły się wszystkie upodobania i nadzieje piszącego, oddawna już rozłączyły go z rodziną, to jednak nie utracił serca dla niej i los każdego z jej członków budził w nim zajęcie i troskliwość. Katastrofę, która zdruzgotała karjerę Kazimierza, świetnie rozpoczętą, odczuł boleśnie; zaraz też o tem, co zaszło, uwiadomiony przez matkę, ofiarował się bratu z pomocą chętną. Zawezwał go do siebie, chciał mu dać zajęcie, byt zapewniony, możność odznaczenia się i postępowania naprzód. Na tę propozycję otrzymawszy odpowiedź odmowną, pisał i nalegał po raz drugi, ze skutkiem tym samym. Odmowę swoją Kazimierz tłómaczy pobudkami tak dziwnemi, że, czytając jego listy, prawie oczom swoim wierzyć nie chce. Pisze o potrzebie oczyszczenia się przed samym sobą, spłacenia długów ziemi, którą był opuścił, dania z siebie przykładu pracy prostej i pozbycia się pychy, zadawalniania potrzeb serca uczuciami rodzinnemi i t. d. i t. d. Czy podobna? Czy naprawdę istnieją jeszcze gdziekolwiek ludzie, myślący w sposób podobny i czy to nie jest snem, że brat jego, niedawno jeszcze taki trzeźwy i tak wiele dla przyszłości rokujący, należy do ludzi z takim bajecznym sposobem myślenia? Zkąd się to u niego wzięło? Na jaką Atlantydę trafił po swojem rozbiciu? Zapewne to rozbicie winno wszystkiemu. Marceli rozumie i z łatwością wyobraża sobie, jak bardzo koleje przebyte wstrząsnąć musiały systemem nerwowym Kazimierza i wszystkie jego urojenia nieprawdopodobne przypisuje zdenerwowaniu zapewne szalonemu. Przypomina sobie zresztą usposobienie brata, które zawsze czyniło go skłonnym do entuzjazmowania się z przyczyny byle jakiej, do wyłamywania się z pod reguł i wymyślania dla siebie dróg i celów coraz nowych. Takie natury zapalczywe i szukające są bardzo szlachetnemi naturami, ale też, więcej od innych, narażonemi na zmarnienie i zgubę. Marceli nie może spokojnie myśleć o prawdopodobnej zgubie brata, jakkolwiek niewidzianego od lat wielu. Nie może spokojnie wyobrażać go sobie osiadłym na małej dzierżawce i oddającym się prostym pracom fizycznym. To jest nędza, upokorzenie i marnowanie sił i zdolności. Gdyby nie było już możności innej, to cóż robić? są i muszą być na świecie nędzarze gatunku rozmaitego. Ale skoro są środki, jest droga, do rąk wpada i naprasza się sposobność życia lepszego, trzeba być szaleńcem, aby tak uparcie trzymać się jakichś idei przedpotopowych. Bo dziś już chyba jakaś skamieniałość przedpotopowa może roić o wdziękach stanu pasterskiego i, popędzając woły, deklamować z rozkoszą bukoliki. Każdy zaś, kto zna świat spółczesny, wie o tem, że z pędem nieposkromionym zdąża on do celów, bynajmniej nie idylicznych. Motorem jego jest energja śmiała i w pewnej mierze bezwzględna; osiami, dokoła których się obraca, są: bogactwo i potęga. One tylko są szanowane, one dyktują prawa światu, one zarządzają losami jednostek i ludów. Może to być dobrze, może być źle, ale jest i panuje, a temu, co jest i panuje, tylko szaleńcy mogą wytaczać wojnę, zawsze dla nich przegraną. Gdy na zielonych łąkach deklamować będą idyle, albo opowiadać parabole ewangeliczne, wóz bożków świata przejdzie po nich i kości im pogruchoce. Wszystkie te względy i rozwagi skłoniły piszącego do nowej jeszcze próby ratowania brata. Dowiedziawszy się z listu matki o pobycie Bohdana, w tamtych stronach, udaje się do niego z prośbą i t. d. i t. d. Jako umysł trzeźwy, jasny i doświadczony, znajdzie on może drogę do umysłu Kazimierza, wstrząśniętego przez zdarzenia rzeczywiście ciężkie, przekona go może i t. d. i t. d.

Tu, Bohdan Rosnowski plecy na poręcz krzesła odrzucając, rękę białą i pulchną z listem niedoczytanym na stole położył. Z okrągłym ruchem szyi zwracając się ku Kazimierzowi, powiedział w zwięzłych słowach, że zdanie, wyrażone w liście Marcelego, podziela prawie zupełnie; prawie, bo w jednem z nich uczyniłby modyfikację, według niego bardzo ważną. Mianowicie, do dwóch osi świata, przez Marcelego wyliczonych, dodałby trzecią i nawet umieściłby ją na miejscu pierwszem, jako źródło, z którego powstają dwie następne. Bogactwo i potęga. Bardzo dobrze. Ale trzeba mówić: wiedza, bogactwo i potęga, bo właściwie pierwsza wytwarza następne i bez niej, niema ich i być nie może. Ale to dowodów zmierzających do przekonania p. Kazimierza nietylko nie osłabia, lecz jeszcze je wzmacnia. Do dwu motywów, które powinny nakłonić go do przyjęcia propozycji braterskiej, przybywa trzeci. Poświęcając się idyli, albo, jeżeli kto woli, parabolom ewangelicznym, nietylko nie doścignie bogactwa i znaczenia w świecie, które jest cząstką potęgi, ale zmarnuje siły i zasoby umysłowe, a jemu, to jest mówiącemu, o ten właśnie punkt najwięcej idzie i, z niego to wychodząc, czuje chęć najżarliwszą poparcia całą małą wymową swoją żądania i prośby Marcelego Domunta.

Kiedy przestał mówić, milczenie panowało w pokoju przez minut parę. Stefan, paląc zwolna papieros, patrzył na papiery, stół okrywające; Roman, trochę nagłym ruchem wstał z krzesła i odszedł ku oknu, gdzie usiadł w zupełnym prawie cieniu. W cieniu także siedzący Kazimierz po paru minutach zaledwie ozwał się głosem, który usiłował być swobodnym, ale w którym czuć było wzruszenie:

– Czy pan ma zamiar odpisywać Marcelemu?

– Naturalnie, jakże może być inaczej? Jakimkolwiek byłby rezultat naszej rozmowy dzisiejszej…

– Racz-że pan z łaski swojej napisać mu przedewszystkiem to, że czuję się wzruszonym jego przyjaźnią i dobrocią braterską, co zresztą sam parę razy mu wyrażałem. Ma on niewątpliwie serce dobre i zdolne do uczuć bardzo szlachetnych, ale nie zgadzamy się w przekonaniach, oto wszystko. Może ta niezgoda wyniknęła z różnicy natur, albo losów i wpływów, ale jest, i temu, co jest, według własnych słów Marcelego, nie należy wypowiadać wojny…

– Racja! – uśmiechnął się Rosnowski.

– Tak jest – ciągnął Kazimierz – ja zostanę małym dzierżawcą i będzie mi z tem dobrze, tak jak jemu jest dobrze być wielkim aferzystą. Inna wiara, inne życie, tak być musi. Ja kocham go, pomimo jego afer, których nienawidzę, niech on nie odbiera mi przychylności swojej, pomimo mojej dzierżawki, którą gardzi. Jeżeli kiedykolwiek przyjedzie w te strony, z radością powitam go w Kaźmirówce i uczęstuję misą kartofli, albo szklanką mleka. Będzie to idyla, z którą radbym podzielić się z nim, choć przez krótki moment, gdyby tu przybył. Ja do niego nie pojadę.

– Stanowczo powiedziane – rzekł Rosnowski.

I zaraz zwrócił się do młodego Darnowskiego:

– Cóż ty na to, Stefanie?

Małe, ale rozumne oczy jego nabrały wyrazu ciekawości bardzo żywej.

Stefan wzruszył ramionami.

– Jeżeli kiedykolwiek wpływałem na Kazia, to już jest rzecz zrobiona i skończona. Teraz, niech robi, jak chce. Zresztą nie wywiera się na człowieka wpływu przez słowa.

– Przez cóż się go wywiera?

– Przez przykład i uczucia – odpowiedział Stefan.

Uśmiechnął się i dodał:

– Niech Marceli obudzi w bracie, a raczej wskrzesi miłość dla afer, a zarazem przekona go, że one są dla niego obowiązkiem, a pojedzie on najpewniej robić afery… Mieć dla czegoś miłość i czuć się względem czegoś do obowiązku, oto wszystko. Bez tego nic niema, albo wszystko jest złe.

Rosnowski żywo poruszył się na krześle.

– Przepraszam cię, mój drogi. Miłość, obowiązek, bardzo dobrze, bardzo pięknie, uznaję to kompletnie, tylko nie rozumiem, nie mieści mi się w głowie, pojąć nie mogę, do czego tu to wszystko? Co ma do czynienia miłość i obowiązek w tem, że ty, naprzykład, człowiek dostatni, orzesz, kosisz, drzewo rąbiesz, że pan Kazimierz, człowiek oświecony i który może czynić wcale co innego, robić to będzie? Jakie tu kochanie? Co za cel? zmiłuj się… to coś mamutowego… ale może ja tu czegoś nie rozumiem? Jestem w tych stronach prawie obcym, więc wytłómacz mi, proszę, co wy właściwie robicie? Co to takiego, co wy robicie? Jaki to gatunek zabawki, czy utopji, czy powracania do stanu pierwotnego? Będę ci bardzo wdzięcznym, jeżeli mi wytłómaczysz…

 

Teraz oczy gorzały mu poprostu od ciekawości, z jaką wpatrywał się w Stefana, i policzki żółtawe poczęły się rumienić.

Stefan zaśmiał się.

– Jeżeli spodziewasz się, że wydeklamuję ci idylę, to się zawiedziesz. Parabola wprawdzie jest, ale na dnie; na wierzchu zaś znajduje się fakt nadzwyczajnie prosty i prozaiczny, ten, że ja nie jestem, a raczej nie będę wcale człowiekiem, jak powiedziałeś, dostatnim…

– Jakto! – zawołał Rosnowski – przecież Darnówka…

Ale w tej chwili przerwało mu mowę uczucie zimna i wilgoci na ręku. To Swój dotknięciem pyska przypominał się panu swemu, przyczem, patrząc mu w twarz rozumnemi oczyma, warczał zcicha. Rosnowski oburknął go prawie gniewnie:

– Nie mam czasu, Swój! Nie przeszkadzaj mi! Leż spokojnie!

Pies, ziewnąwszy szeroko i głośno, natychmiast zwinął się u jego krzesła w kłąb kosmaty. Rosnowski znowu chciwemi od ciekawości oczyma patrzył na Stefana, który mówił:

– Mam przecież brata i siostrę, a żywię nadzieję, że długo jeszcze nie utracę rodziców swoich. Podzieliliśmy tedy Darnówkę na cztery części, z których jedna należeć będzie do Leosia, gdy skończy nauki, druga stanowi posag Broni, w trzeciej osiedlę się sam, gdy się ożenię i zechcę mieszkać, jak chłopi nasi mówią, opricz, to jest osobno i niezależnie od reszty rodziny…

– Ożenisz się! – z wahaniem w głosie powtórzył Rosnowski.

– Naturalnie, że się ożenię, może nawet wkrótce. Dlaczegoż nie miałbym się ożenić?

– Bo mi ten twój pokój mocno pachnie celą zakonnika.

Mówiąc to, rzucił spojrzeniem dokoła i dłużej nieco zatrzymał je na krzyżu.

– Tak to się zdaje przybywającym z wielkiego świata – uśmiechnął się Stefan – w rzeczy samej zaś jest to zwyczajna izba rolnika-gospodarza, w której niema tylko…

Może chciał powiedzieć: zbytku, ale wpadł mu w mowę głos od okna:

– Parawaników chińskich!

To wtrącenie w rozmowę nazwy przedmiotu, zupełnie jej obcego, rozśmieszyło wszystkich.

– Zkądże ci znowu parawaniki przyszły do głowy? – zapytał Rosnowski, obracając się do Romana, siedzącego prawie za plecami rozmawiających.

– Bo są modne i wiele ich widywałem.

– Otóż – ciągnął Stefan – chociaż nie mam w swoim pokoju parawaników chińskich, ożenię się jednak kiedyś, może wkrótce i osiędę na jednej czwartej Darnówki. Zanim zaś to stanie się zemną, a Leoś i Bronia wyrosną, wypuszczamy folwarki w dzierżawę… Mamy w tem wyrachowawanie swoje… takeśmy już z ojcem uradzili. Realnie więc będę właścicielem jednej czwartej Darnówki, co nie jest wcale bogactwem i może być dostatkiem tylko przy pracy uporczywej i umiejętnej…

– Która w każdym razie mogłaby nie być własnoręczną – zarzucił Rosnowski.

– Zapewne – potwierdził Stefan – chociaż i taka nie zaszkodzi pewnie ani kieszeni, ani zdrowiu, ani głowie.

– Pytanie!

– Dla mnie rozstrzygnięte. Ale nawet przypuszczając, że, jak ty, Bohdanie, mniemasz, zaszkodziłaby głowie, jest jeszcze wzgląd, który czyni ją dla mnie konieczną.

– Mianowicie?

– Mianowicie, wzgląd zrzucenia pychy z serca. Jestem, mój drogi, stanowczym zwolennikiem zrzucania pychy z serca i zakasywania rękawów do robót prostych, takich, jakie się nadarzają, jakie są możliwemi, jakie nie wymagają od człowieka, aby im poświęcał to, o czem zapominacie, ty i Marceli, w swojem wyliczaniu osi świata…

– Więc oprócz dwóch: Marcelego i jednej mojej, wynalazłeś jeszcze jaką?

– Nie wynalazłem jej, tylko, trochę może wyjątkowo, przypomniałem sobie o niej.

– Jakże się ona nazywa?

– Bardzo skromnie i staroświecko. Cnota.

– A! No tak, zapewne, dlaczegóż nie? – rozważał Rosnowski – tylko to może posiadać tłómaczenia najrozmaitsze. Cnota! Ale jaka? jest dwadzieścia tysięcy cnót! Synowska, małżeńska, ojcowska, obywatelska, kupiecka, europejska, afrykańska…

– I tam dalej – przerwał Stefan – tylko że wszystkie, oprócz afrykańskiej, nad którą niech afrykanie łamią sobie głowy, mają jedne źródło, bez którego żadnej z nich niema. Trzeba coś kochać, poczuwać się względem czegoś do obowiązku i wiedzieć, że nie świat jest naszym sługą i podnóżkiem, ale my jesteśmy sługami cierpień ludzkich i idej boskich.. Trzeba umieć kochać i służyć, chociażby służba była ciężką. To jest warunkiem wszelkiej cnoty i bez tego niema żadnej. Kto chce być dobrym synem, ojcem, obywatelem i t. d., musi zacząć od stania się dobrym człowiekiem. Inaczej nic z tego nie będzie…

– To jest – uwyraźnił Rosnowski – musi coś kochać, poczuwać się do obowiązku względem czegoś, zrzucić pychę z serca…

– I – dokończył Stefan – nie wołać z kazalnicy do innych: zrzućcie! ale przedewszystkiem zrzucić samemu.

– Rozumiem – rzekł Rosnowski.

Uśmiech, trochę ironiczny, z którym dotąd mówił i słuchał, zniknął mu z ust, zamyślił się na chwilę, po której, z zamyśleniem jeszcze, mówić zaczął:

– Jest w tem pewna głębia i loika, nad którą zastanowić się warto. Nasuwają mi się tylko dwie poważne wątpliwości. Pierwsza ta, że zkąd wy nabierzecie tyle robót prostych, ażeby one tym, którzy zdejmą pychę z serca, dały poprostu kawałek chleba? Co do mnie, nie wierzę, aby znalazło się wielu takich, którzyby zgodzili się zostać niepysznymi panami. To ideologja. Ale przypuśćmy… zawsze jednak, pyszny czy niepyszny, człowiek jeść musi. Dobrze, gdy kto, jak ty, Stefanie, ma warsztat, albo warsztacik; będzie jednak zawsze wielu takich, którzy przyjdą do ciebie i zapytają: a na czemże, u licha, mamy orać?

– A ja nie zdolny będę dać mu na to odpowiedzi, ja jeden, ani nawet nas dwóch, ani trzech, ani dziesięciu, nie odpowiemy na to w sposób zadawalniający. Tylko wiele głów i wiele dobrych woli stworzyć może taką odpowiedź! Jakże chcesz, aby ona istniała, skoro niema takich głów i takich woli, któreby jej szukały?

Tu do rozmowy wmieszał się Domunt, przytaczając jakieś fakty i przykłady z życia Niemiec, w których stolicy długo przebywał; Roman także, ze swego oddalonego miejsca u okna, rzucił parę uwag, zaczerpniętych z doświadczeń i stosunków stron innych. Rosnowski nie był obcy różnym ekonomicznym potrzebom i robotom. Przez jakiś kwadrans gwar rozmowy, bardzo żywej, przez cztery głosy męzkie prowadzonej, napełniał pokój Stefana. Mówiono o fermerach angielskich, młynarzach węgierskich, ogrodnikach francuzkich, o wielu szczegółach, będących w związku z drobnem rolnictwem, z handlem, przemysłem, z temi prawie niezliczonemi robotami, dokoła których zwijają się skrzętnie różne mrowiska ludzkie. Kiedy nakoniec przedmiot wyczerpał się trochę i rozmawiający umilkli, Rosnowski ozwał się pierwszy:

– To jedno. Ale może z tem dałoby się jakoś poradzić. Masz słuszność, Stefanie, trudno, aby się coś znalazło i wytworzyło, kiedy nikt ani myśli szukać i wytwarzać. Ale mam wzgląd inny, dla mnie stojący w każdej sprawie na pierwszem miejscu. Mianowicie: poziom umysłowy pewnej gromady ludzkiej. Przyznam się, że nie winszowałbym społeczeństwu, któreby w czasach dzisiejszych, utworzyło lud pastuchów. Powiadacie, że fermerzy angielscy czytują „Times’a”, że chłopi czescy wznoszą świątynie sztuce, że można skończyć uniwersytet z powodzeniem, a potem bardzo pięknie nauczyć się jeszcze robić cóś takiego, co niekoniecznie zostaje w związku ze studjami uniwersyteckiemi. Bardzo dobrze; ale będzie to tylko oświata. Słusznie utrzymuje Stefan, że oświata, wchodząc w sam szpik człowieka, ulepsza jego samego, wszystko, co on robi i wszystko, co się dokoła niego znajduje. To prawda; oświata czyni to wszystko; ale nie jest jeszcze nauką. Co się stanie z nauką prawdziwą, rzetelną, stosowaną do różnych gałęzi działalności ludzkich, z nauką, która jest…

– Towarem, przeznaczonym na wywóz – przerwał Stefan.

– Jakto towarem? – trochę rumieniąc się zawołał Rosnowski.

– Naturalnie; zdobywa się ją przeważnie dla potrzeb rynkowych i wywozi się potem na różne rynki, wołając do kupujących: kto da więcej?

– Pasztetu! – ozwał się u okna głos Romana.

Rumieńce na policzkach Rosnowskiego wzmogły się i oczy zaświeciły obrazą.

– Moi panowie – rzekł – już kilka razy słyszałem w tej rozmowie oskarżenie w tym rodzaju, ale bądźcież sprawiedliwymi. Nie do wszystkich stosować się one mogą. Do mnie naprzykład nie stosują się wcale. Zawód mój jest takim, że chociaż postępuję w nim szybko, dochody mam wcale skromne i nie będę mógł nigdy stać się nababem.

– Wiem o tem – skłaniając głowę rzekł Stefan; – należysz do tych, którzy dla nauki i zawodu swego mają zamiłowanie rzetelne…

– Pieniędzy mam tak niewiele – ciągnął z irytacją w głosie Rosnowski – że nigdy nie będę w stanie odkupić od brata jego połowy Zawrocia. On odkupi odemnie moją, ale prawdopodobnie sprzeda z czasem cały Zawroć komu innemu, bo już się tam zaaklimatyzował i wrócić tu nie zechce. Ja zaś, którybym pewno wrócił na starość, będę na zawsze wygnańcem ze swego kąta rodzinnego. Takiem jest moje bogactwo… i nie macie przyczyny kłuć mi niem w oczy.

– To prawda – potwierdził Stefan – gdybyście jednak pozostali byli w Zawrociu, każdy z was byłby na jego połowie trzy razy bogatszy, niż ja będę na czwartej części Darnówki. Ale nie bylibyście pysznymi panami. Bo jak tam z pieniędzmi jest, to jest, zawsze przecież jesteś, Bohdanie, pysznym panem…

Ale on nic na to nie odpowiedział. Wstał i odsunął krzesło z małym stukiem, od którego Swój przebudził się i skoczył na równe nogi.

Przeszedł się kilka razy po pokoju; za nim, krok w krok, chodził Swój. Gdy Rosnowski zawracał się u szafy z książkami z jednej strony, a u łóżka Stefana z drugiej, pies zawracał się także i kroczył tuż za jego nogami, zwolna przestawiając wielkie łapy, z kosmatym ogonem, podniesionym i nieruchomym. Nakoniec, nie wracając już do stołu, przy którym siedział przedtem, Bohdan Rosnowski ciężko opuścił się na łóżko Stefana. Światła dochodziło tam tyle tylko, że widać było zarysy postaci ludzkiej, naprzód pochylonej i ramieniem otaczającej szyję psa. Z za tej grupy wysuwał się na białą ścianę ciemny krzyż.

– Cóż, Swój? – zaczął przyjemny i w tej chwili ciepły głos Rosnowskiego – wyrzucają tu nam szczęście nasze, kupione na rynku… Powiadają, że sprzedajemy naukę za pasztet… słyszałeś, Swój?

– Hau, hau – szczeknął pies, co wyglądało tak zupełnie, jak gdyby powiedział: a tak! a tak!

– I mają słuszność, Swój, nieprawdaż, że mają słuszność? Pamiętasz, jak nam bywało wesoło, przez długie jesienie i zimy, kiedyśmy we dwóch tylko siedzieli w domu pustym… zupełnie pustym, Swój, bo nasz kucharz i zarazem lokaj, spijał się jak bela i spał jak zabity… więc we dwóch tylko zostawaliśmy, Swój, na długie, zimowe wieczory i nawet noce…

– Hu, huu! – smutnie ozwał się Swój.

– Nawet noce, bo pamiętasz Swój, jak nocami sypiać mi nie dawała cisza grobowa… ty wiesz, że cisze grobowe, tak samo, jak gwar i hałas czasem, spać nie dają… Ty wiesz o tem, Swój, boś wraz zemną nie sypiał… i dopókim pracował, leżałeś mi u nóg, a gdy zmordowany rzucałem pracę, podnosiłeś się i gawędziłeś zemną…

– Hu, hu, hu, hu! – tęskno poszczekiwał pies.

– Pamiętasz, jak czasem wichry świstały i grzmiały dokoła naszego domu i z jaką rozkoszą słuchaliśmy obaj tych koncertów prześlicznych, a nadewszystko wesołych…

Swój, na wspomnienie o wichrach, zawył zcicha.

– Huuu! huhuuu!

– Czasem nietylko wichry świstały, ale i wilki wyły, a wtedy to już była muzyka wspaniała i rozkoszna, prawda Swój?

– Huuuuu!

– Ale kompanje wesołe i koncerty wspaniałe to nic jeszcze. Najdoskonalszy pasztet mieliśmy wtedy, gdym tej djabelskiej febry się nabawił i gdy mię trząść zaczęła w chacie tego leśnika ona, pamiętasz Swój? Leżałem na łóżku, na które padały deszcze karaluchów, a doglądała mię matka leśnika… Pamiętasz, Swój, jaka to była przyjemna staruszka, ta moja dozorczyni… cha, cha, cha! Nadzwyczaj przyjemna, czysta i roztropna staruszka…

– Huuu! Huuu! Huuuu! – rozwył się Swój na wspomnienie staruszki daleko żałośniej i przeciąglej, niż przy wspomnieniu o wichrach i wilkach.

– Wiłem się i stękałem od szalonego bólu kości i głowy, a ty, Swój, lizałeś mi ręce; nic innego zrobić nie mogłeś biedaku, sam w tej chacie, głodny i zmizerowany, lizałeś mi ręce i rozmawiałeś ze mną, jak umiałeś… bo nie było nikogo więcej, ktoby rozmawiał z chorym przez całe, długie dnie i wiekuiste noce… Szczęśliwi byliśmy wtedy, Swój! Prawda? Pełną gębą zajadaliśmy pasztet, co? Byliśmy wtedy bardzo pysznymi panami, bardzo pysznymi.

Teraz już pies, z przedniemi łapami na ramionach pana swego, z pyskiem prawie przyłożonym do jego twarzy, wył poprostu przeraźliwie. Rosnowski przesuwał mu rękę po sierści obfitej.

– No, cicho już, cicho, Swój! Doświadczaliśmy przecież także i rzeczy naprawdę dobrych. Spełnialiśmy obowiązki swoje uczciwie i jak należało. Uczyliśmy się ciągle i stosując wiedzę naszą do zawodu pełnionego, myśleliśmy, że służymy nauce, kulturze, postępowi świata. I tak było, Swój, tak było – niezawodnie… tylko, co się tyczy pasztetu, to, Swój, był on gatunku nieosobliwego… wcale nieosobliwego…

 

– Hau, hau! – potwierdzająco, lecz znacznie już weselej pies zaszczekał.

Dziwne wrażenie wywierała ta rozmowa na trzech ludziach, słuchających jej z oczyma, wlepionymi w kąt mroczny, w którym była prowadzoną. Na twarz Stefana, przedtem ożywioną, spadł wielki smutek. Oczy jego, od majaczącej w cieniu postaci człowieka, obejmującej psa i do niego mówiącej, wzniosły się wyżej, na białą ścianę, przerżniętą dwoma czarnemi linjami krzyża. Szybko postąpił ku Rosnowskiemu i rękę do niego wyciągnął:

– Proszę cię, Bohdanie, jeżeli uraziłem cię jakiem zbyt szczerem słowem, to mi przebacz. Zarzutu interesowności nie stosuję do ciebie i wiesz dobrze, że cię szanuję, chociaż na wiele rzeczy zapatrujemy się w sposób bardzo różny.

Rosnowski wstał, przyjął spiesznie rękę mu podawaną, i z uśmiechem zażartował:

– Żeby tak kot płakał, jak ja szczęśliwy jestem… Przyjechałem tu po kawałeczek szczęścia, ale nie wiem, czy mi go dadzą… Cóż robić? Naukę i jej stosowanie poczytuję za rzecz wszechświatową, przed którą muszą ustępować wszystkie względy osobiste i zakątkowe. To jest potęga numer pierwszy…

– Drugi – poprawił Stefan.

– Umieszczasz pod pierwszym cnotę?

– Tak – potwierdził Stefan.

– Amen – dokończył Rosnowski.

Zabierał się do wyjścia, wziął ze stołu kapelusz. Z wyrazem znużenia w oczach, tonem żartobliwym i w którym znowu przebiło się uczucie wyższości, zapytał:

– No i cóż to będzie? Widzę, że coś zupełnie nowego? Sekta jakaś? Nowy kościół?

– Owszem – przeciął mu mowę Stefan – rzecz bardzo dawna i znana powszechnie…

Oczy mu zajaśniały. Tonem prostym i z uśmiechem poważnym dokończył:

– Jesteśmy, rzymianinie, chrześcjanami!

– A! – zadziwił się Rosnowski, poczem zaraz poprawił się.

– To naturalne! Któż z nas nie jest chrześcjaninem?…

– Prawie nikt – rzekł Stefan.

– Ależ… ależ, mój drogi, czyliż dlatego potrzeba siedzieć w ciemnym kącie i światło swoje chować pod korcem?

– Jeżeli czynić to nakazuje serce i sumienie…

Rosnowski, rękę z kapeluszem opierając na stole, ze spuszczonemi oczyma, milczał chwilę, myślał, potem spojrzał na Stefana wzrokiem przenikliwym i trochę, kędyś na dnie, szydzącym:

– Czy myślisz, że będziesz miał wielu adeptów?… A gdyby nawet… czy myślisz, że to do czego doprowadzi?

Stefan obu rękoma uczynił gest niewiadomości.

– Quis scit? – odpowiedział – nikt nie ma prawa wyrokować o przyszłości, bo nikt jej nie zna. Fais ce que dois, advienne que pourra.

Rosnowski zwrócił się do Kazimierza:

– Więc odpowiedź, której mi pan udzieliłeś dla Marcelego, jest ostateczną i stanowczą?

– Stanowczą – potwierdził Domunt – nie jestem zresztą bardzo uczonym i nie tak to wiele światła schowa się pod moim korcem.

– Pokora chrześcjańska – zażartował jeszcze Rosnowski.

– Tak – potwierdził Domunt – i nigdy nie przestanę sobie winszować, żem się na nią zdobył…

– A gdybyś się pan nie zdobył?

– Powiesiłbym się po raz drugi, bo raz już się wieszałem – odparł Kazimierz.

– Niktby tego nie odgadł, widząc pana teraz tak wesołym!

Zstępował już po wązkich schodach, za nim nie bez trudności szedł Swój. W bawialni pani Paulina, z wyrazem zmartwienia na twarzy i zakłopotanemi gestami chudych rąk, zcicha mówiła o czemś mężowi, który, siedząc przy niej na kanapie staroświeckiej i szerokiej, trząsł żartobliwie łysą głową i półgłosem odpowiadał:

– Co tu robić? Nie martw się tem, kotko! Każdy za swoje głupstwo zapłacić musi! co tu robić? Ona za swoje tem zapłaci, że zostanie grzybem!

– Ależ, mój Romualdzie, mnie to właśnie boli… ja się tego lękam… ach, ach, ach, jabym dla niej szczęścia tak pragnęła… tak pragnęła…

Darnowski wziął jedną z jej rąk i z filuternym uśmiechem w twarz jej spojrzał.

– Chociaż z drugiej strony – zaczął.

– Z drugiej strony – powtórzyła, ale zaraz roześmiała się. Zawsze musisz żartować ze mnie!… A pewno, że z drugiej strony… no, ale ty wiesz lepiej odemnie, co jest z drugiej strony.

– Wiem, kotko – odpowiedział – i dlatego mówię ci, żebyś się nie martwiła. Co tu robić? I ja chętnie przychyliłbym jej nieba, ale… niechaj Bóg radzi o swojej czeladzi!

Domawiając słów ostatnich, podniósł się na spotkanie gości, którzy w towarzystwie Stefana wchodzili do bawialni. Rosnowski szybkiem spojrzeniem orzucił pokój, w którym oprócz dwojga starych Darnowskich nie było nikogo. Potem, jakkolwiek trzymał ciągle w ręku kapelusz i konie jego stały przed domem, zwlekał z odjazdem. Chodził z panem Romualdem po pokoju, rozmawiając o tem i owem, usiadł jeszcze przy pani Paulinie i doradzał jej jakiś nowo odkryty środek przeciw migrenie. Każdy mógłby spostrzedz w nim niepokój i oczekiwanie. Raz szybkim ruchem odwrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym w głąb domu, które się otworzyły. To Bronia weszła do pokoju i zaraz uczepiła się szyi brata, który, stojąc, rozmawiał z Domuntem i Romanem. Jeszcze pięć minut, jeszcze dziesięć, kwadrans, na koniec Rosnowski wstał i zaczął żegnać wszystkich obecnych. Wszyscy teraz stali pośrodku bawialni. Gość przeciągał pożegnanie, wtrącając w nie zapytania, urywki rozmów. Pani Paulina wydawała się więcej jeszcze od niego zaniepokojoną; co moment spoglądała ku drzwiom, aż rumieńce słabe wybiły się na jej chude policzki. Nakoniec półgłosem rzekła do Broni:

– Gdzie Irusia? Idź po Irusię?

Ale dziewczynka nie zrozumiała wcale potrzeby cichego mówienia i, wychylając się z za pleców Stefana, u którego szyi była uczepioną, głośno oznajmiła:

– Irusia spać poszła! Dawno już, zaraz po wieczerzy, jak tylko Stefek z tymi panami na górę poszedł, kiedym jeszcze Czuwaja karmić zaczynała, spać poszła!

Chronologiczna strona wypadku była tak ścisłą, że o prawdziwości jego wątpić było niepodobna. Na twarz Rosnowskiego spadł wyraz znużenia tak wielkiego, że osłonił wszystkie inne uczucia, którychkolwiek mógł doświadczać w tej chwili. Obejrzał się:

– Czy jesteś, Swój?

W dwie minuty potem siadał do staroświeckiego, lecz jeszcze eleganckiego amerykana, zaprzężonego w cztery konie, a obok niego, w postawie wyprostowanej, usiadł Swój. Kiedy powozik oddalił się nieco od ganku, do uszu stojących na nim osób doszedł krótki urywek rozmowy. Głos mężczyzny odjeżdżającego przemówił kilka słów, których w głuchym turkocie kół po piasku nie można było rozróżnić, ale na które żałośnie i przeciągle pies odpowiedział:

– Hamm! Hammm!

Po odjeździe gościa, Roman znalazł się sam na sam z panią Pauliną, która też zaraz powierzać mu zaczęła swoje żale i niepokoje. Miała na sobie dnia tego więcej, niż zwykle, koronek swojej roboty: jakąś mantylkę, falbankę, czepeczek skrzydlaty na włosach, gładziutko uczesanych i połyskujących. Wszystkiem tem trochę nastrzępiona, w starym swoim fotelu zagłębiona, wyrzekała:

– Otóż widzisz… spać poszła! Wszakże on to wziąć może za formalną rekuzę i nigdy już więcej nie przyjechać… tem bardziej, że i wprzódy jeszcze, nim wyszliśmy na spotkanie wasze, albo wychodziła z pokoju, nibyto za gospodarstwem, albo milczała, jak ryba… Ja wiedziałam już po części, że tak będzie, bo mi mówiła…

Roman, siedzący tuż naprzeciw niej, przerwał:

– Cóż kuzynka Irena stryjence mówiła?…

Ale ona filuternie pogroziła mu palcem:

– Ciekawy jesteś! Ale my, kobiety, nie wydajemy swoich tajemnic… chociaż z drugiej strony, co to za tajemnica, kiedy, nie doczekawszy się jego wyjazdu, gdzie tam! prawie w początku wieczoru, spać poszła. Zrobiła to umyślnie, bo nigdy tak wcześnie spać nie idzie! Boże, mój Boże! Co ona zrobiła! Wszakże to jest wyraźna rekuza… i gdybyż jeszcze Bronka inaczej jakoś to powiedziała! Przepadło wszystko! Nic już z tego nie będzie! I co z nią będzie?… co się z nią stanie, kiedy ja i Romuald oczy zamkniemy?… Po służbach chyba tułać się pójdzie!