Kostenlos

Księżniczka

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Zniknął między krzewami, a Helenka chwilę jeszcze patrzyła w stronę, w którą odszedł, po czym wzruszyła lekko ramionami, a przed oczyma jej duszy stanął obraz Stefana w całym blasku jego młodzieńczej urody i rycerskiego wdzięku.

– Czy ja go zobaczę jeszcze kiedy! – szeptała z niezmierną tęsknotą. – Musi być równie szlachetny i dobry, jak jest piękny!

XIX

Usposobienie gorączkowe, w jakim się Helenka w pierwszych tygodniach znajdowała, ostygło powoli i zastąpione zostało stanem mniej więcej normalnym. Nauczyła się też wstawać o jednej godzinie, ani za wcześnie, ani za późno, i czy się czuła wypoczętą, czy znużoną, zdrową czy niezdrową, z jednakową zawsze pracowała gorliwością. Chwle słabości i zniechęcenia przychodziły na nią tak jak dawniej, ale nie poddawała im się przez dumę. Przez dumę wypełniana z największą dokładnością swoje obowiązki i stosowała się we wszystkim do porządku domowego. Nie chciała być gorszą od innych „kółek obracających się w maszynie” ani przedmiotem politowania. Miała już tego dosyć. Przy stole nie odsyłała też już nie tkniętych półmisków, ale jadła prawie wszystko. Młody żołądek, osłabiony długim początkowym postem, dopominał się gwałtem o swoje prawa i mniej był wybredny w wyborze, a po upływie pewnego czasu właścicielka jego zaczęła nawet znajdować smacznym to i owo. Wprawdzie prostota przypraw nieraz przywiodła jej na pamięć wspomnienie innych obiadów; wprawdzie brak deseru zawsze dotkliwie czuć się dawał, ale rozpieszczone podniebienie przyjmowało z rezygnacją to, co było, wiedząc, że wszelkie protestacje byłyby bezużyteczne.

Otrząsając się na samą myśl o cerowaniu pończoch nie wiedziała biedna księżniczka, że sama będzie musiała się zapoznać z tą „szkaradną” robotą. Cienkie, po większej części ażurowe jej pończoszki, w energicznych rękach praczki, nie przyzwyczajonej do takiej „pajęczyny”, zaczęły się drzeć w przerażający sposób – i trzeba było, chcąc nie chcąc, wziąć się do cerowania. W garderobie także od czasu do czasu pokazywały się różne, drobne uszkodzenia, wymagające natychmiastowej naprawy, a nie było pod ręką panny służącej, która by się tym zajęła. W tym domu kobiety same sporządzały bieliznę, nie powierzając jej rękom służących – trzeba więc było zrzucić pychę z serca i sporządzać także. Były to dni prawdziwej niedoli dla biednej dziewczyny, bo musiała robić to, czego nie umiała i nie lubiła; toteż ciężkie westchnienia wydobywały się z jej piersi przy robocie i nieraz łza spadła tu i owdzie.

A jakie to było sporządzanie! Pani Radliczowa, odbierając bieliznę z prania, aż się za głowę wzięła widząc te pośpieszne, nieudolne próby na cienkim batyście.

– Miłosierny Boże! – zawołała – a toć ta księżniczka nie ma najmniejszego wyobrażenia o sporządzaniu. Czy widział kto kiedy coś podobnego? Ściegi wielkie i nierówne jak dziecka, co się dopiero zaczyna uczyć szycia; wszystko pościągane, a jedno do drugiego nie pasuje. Gdzie delikatnie zesnuć by należało, zeszyte okrętką Bóg wie po jakiemu. Co też za matka być musiała niepraktyczna, że nie nauczyła córki nawet igły w ręku trzymać!

I wziąwszy corpus delicti56, pani Radliczowa, która umiała cerować tak, że nikt nie poznał, gdzie było rozdarcie, szła na górę do pokoju Helenki, spędzającej zwykle wolne chwile nad książką.

– Odłóż, pani, na bok tę książkę – mówiła swoim zwykłym, niezbyt łagodnym głosem – a weź się do tego, co jest pilniejsze. Czy to nie wstyd, żeby taka duża panna nie umiała jeszcze cerować? Patrzże pani sama, jak to wygląda! Moje dziewczęta, kiedy miały po sześć lat, lepiej to robiły.

I wziąwszy nożyczki, pruła robotę Helenki w jej oczach i wykładała jej elementarne zasady sporządzania we właściwy sobie, szorstki, ale jasny sposób – powtarzając często:

– Dłużej starego niż nowego.

Wyrazy takie i tym podobne pokrywały zwykle krwawym rumieńcem twarzyczkę Helenki. Znała już ona tę kobietę i wiedziała, że jeżeli czas swój drogi poświęca na uczenie jej, czyni to przez życzliwość – bo błyski życzliwości dla siebie widywała u niej od czasu, gdy sprzedała swoją suknię balową. Dawniej pani Radliczowa byłaby poprzestała na pogardliwym ruszeniu ramion – dziś chciała ją nauczyć, więc należała jej się za to wdzięczność. Czuła to Helenka – ale człowiek nie od razu przerobić może swoją naturę. Więc choć nauki słuchała cierpliwie i z uwagą, choć dziękowała za nią, jednakże zostawiało to na niej wrażenie podobne do zgrzytu żelaza po szkle i zaledwie drzwi zamknęły się za panią Radliczową, gniotła z gniewem trzymaną w ręku sztukę bielizny lub rzucała ją na ziemię i wybuchała płaczem. Wrodzona jej duma jednakże nie dopuszczała, żeby podobne sceny powtarzały się często; zrobiła się bystrą i uważną na tę przykrą naukę i tak z niej korzystała szybko, że pani Radliczowa dziwiła się aż skuteczności swej metody.

– Dosyć jest pojętna ta księżniczka – mówiła do córek – i kto wie, czy się jeszcze nie wyrobi na porządną kobietę.

I nie tylko bieliznę nauczyła się sporządzać; robiła i takie rzeczy, jakich dotknąć się uważałaby sobie niegdyś za ubliżenie: czyściła sama suknie i trzewiki – a i do tego także popchnęła ją duma. Zmuszona bardzo oszczędzać, nie była w stanie dawać służbie datków pieniężnych – a nie mogąc ich dawać, nie chciała żądać żadnych usług. Toteż wszyscy domownicy opowiadający sobie dawniej po cichu różne anegdoty o „księżniczce”, przestali się z niej wyśmiewać – a stara, najbardziej jej z początku nie lubiąca Kunegunda zaczęła jej nawet okazywać jawną przychylność i częstokroć, gdy Helenka brała się do zrobienia porządku koło swego ubrania, znajdowała je uporządkowane i oczyszczone, kurze w pokoju starte i każdą rzecz na swoim miejscu.

Obyczajem osób przywykłych do licznej służby Helenka zwykła była wszystko rozrzucać w swoim pokoju i swoich kufrach – i co za tym idzie, często nie mogła długo trafić do tego, czego szukała. Gorszyło to bardzo panią Radliczową.

– Porządek nierównie mniej trudu kosztuje od nieporządku – mawiała ta wzorowa gospodyni – a czasu ludziom oszczędza. Zamiast marnować go na szukanie czegoś, co powinno mieć wyznaczone miejsce, żeby nawet po ciemku mogło być znalezionym, czy nie lepiej obrócić go choćby na rozrywkę lub odpoczynek? Setki, tysiące godzin przepadają w ten sposób na bezużytecznej a daremnej krętaninie w życiu człowieka, a gdyby je pomnożyć przez pewną liczbę ludzi, zrobią się z tego lata, a nawet wieki – by nie mówić już o tym, że człowiek nie mogący zaraz znaleźć tego, czego szuka, jest niewolnikiem swego niedołęstwa i często traci przez nieporządek właściwą do działania sposobność.

Słowa te, chociaż czyniły pewne na Helence wrażenie, nie mogły przełamać jej natury – rozrzucała wszystko jak dawniej, a podłoga w jej pokoju wyglądała często jak śmietnik od rzucanych na nią niepotrzebnych papierów. Ale od czasu, jak pani Radliczowa, przyszedłszy raz do niej w odwiedziny, pozbierała starannie drobne kawałeczki podartego listu, schyliwszy się ze dwadzieścia razy, taką jej wymowną dała naukę, choć ani słowa przy tym nie wyrzekła – odtąd można było ze szkłem powiększającym chodzić i ani źdźbła nie znaleźć. Przyzwyczaiwszy się do utrzymania podłogi w porządku, doszła powoli do porządku na stole, w szafie i kufrach. Jedno wywoływało drugie.

Pomimo tej zmiany w przyzwyczajeniach istota moralna Helenki, pod tym przynajmniej względem, bynajmniej nie była zmienioną. Czuła się ciągle nieszczęśliwą i nie bez skrytej boleści widziała swoje ręce coraz bardziej grubiejące i tracące przezroczystość alabastru. Tylko chęć zarobku wzrosła jeszcze więcej; pracując po kilka godzin wieczorami w ekspedycji nasion, oprócz dziennej pracy w kantorze, doszła do tego, że podwoiła swoją pensję – a pryncypał widząc szybkość i gorliwość, z jaką pracowała, podniósł jej jeszcze płacę.

Zarabiała więc dosyć, ale pieniądze nigdy nie były długo w jej rękach: szły do domu, a i ta mała kwota, jaką zostawiała sobie na niezbędne potrzeby, rozchodziła się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo na co; bo choć Helenka nie wydawała ani grosza niepotrzebnie, zawsze zdawało jej się, że powinna mieć w portmonetce więcej, niż miała. Wynikało to stąd, że nie pamiętała, na co wydawała, a wydatków swoich nie zapisywała. Pani Orecka nie miała tego zwyczaju wychodząc z zasady, że przez zapisywanie nie przybędzie jej pieniędzy w kieszeni, a córka myślała tak samo. Ale w domu Radliczów nie pozwolono jej długo tej zasady wyznawać. Bystry, darem spostrzegawczym obdarzony umysł pani Radliczowej odkrył ją wkrótce w Helence i „księżniczka” usłyszała znowu prawdę „nie obwiniętą w bawełnę”.

– Nie zapisujesz pani swoich wydatków – mówiła – a więc i dochodów zapewne. Nie wiesz zatem, gdzie się podziewa to, co zapracujesz; nie wiesz, ile na konieczne poszło wydatki, które stale ponosić trzeba, a ile na przygodne i takie, bez których się obejść można było – a takich właśnie najwięcej robią ci, co się z funduszami swymi nie liczą. Dowodów niedaleko byś pani szukać potrzebowała…

– Na co się przyda zapisywać, skoro się pieniądze już wydało – wtrąciła nieśmiało Helenka.

– Lenistwo i nieoględność wynika z tego zdania, a nie sąd trafny o sprawie, panno Orecka. Co człowiek zapracuje, to mu nie przyszło bez trudu ciała i myśli, włożył w to zatem część swego życia. Wkłada je także w to, co wydaje, bo miał potrzeby, fantazje, przyjemności, a nieraz i boleści. Wiele z tego albo się pokrywa wydatkami pieniężnymi, albo je za sobą pociąga. Ja gdy zajrzę do moich rachunków z lat dawniejszych, przypominam sobie historię mego życia i stosunków moich i mojej rodziny. W rachunkach jak w zwierciadle widzę moje pojmowanie życia, moje błędy, a czasem i dobrą moją stronę. Kto by nasze rachunki przejrzał, zrozumiałby nas lepiej, niż gdybyśmy najszczerzej i najobszerniej starali się to objaśnić wyrazami, bo rachunki to dowody, że tak było, a nie inaczej. Rachunek to nasz mentor, nasz historyk, to nasze sumienie. Rachunek to podstawa cnoty tak doniosłej, jak oszczędność wiodąca do dobrobytu, z którym znowu idzie w parze moralność. Porządek w rachunkach prowadzi do porządku w czynnościach i myślach. Spróbuj pani zapisywać wszystko, co się da cyfrą wyrazić, a po niejakim czasie będziesz wiedziała, jaki kierunek przybierają twoje czynności, i będziesz miała z czego wnieść, jakie zmiany w tym kierunku zaprowadzić. Doraźna korzyść ze skrupulatnego – uważaj pani dobrze, co mówię – ze skrupulatnego prowadzenia rachunków jest ta, która się zawiera w przysłowiu: „Pamiętaj, rozchodzie, żyć z przychodem w zgodzie”. Ja bym to przysłowie jeszcze poprawiła i kazała rozchodowi koniecznie być mniejszym od przychodu, żeby coś zostało na nieprzewidziane, a niezbędne wydatki. Naturalnie nie zrobi się ich, gdy nie ma z czego, ale ile się nieraz przez to traci, ile to nieraz boli!

 

I nie poprzestając na wypowiedzeniu teorii, pani Radliczowa wprowadziła ją natychmiast w czyn. Przyniosła Helence w podarunku małą książeczkę, poliniowaną kolorowym atramentem i podzieloną na rubryki – potem od czasu do czasu przychodziła kontrolować i krytykować używanie tego podarunku.

Biedna „księżniczka” wzięta była w obroty ze wszystkich stron!

Praca, z uporczywą prowadzona wytrwałością, z początku męczyła ją bardzo, ale potem posłużyła jej na zdrowie: czas jej szybko upływał, apetyt miała nie gorszy od apetytów innych członków rodziny. Przekonała się, że może dużo wytrzymać i że bezzasadnie wmawiano w nią w domu wątłe i delikatne zdrowie; cerę miała nawet lepszą niż w domu, gdzie po całych dniach próżnowała.

Tak minęła zima. Od rodziców coraz gorsze przychodziły wiadomości i to ją dręczyło. Pieniądze, jakie posyłała, nie wystarczały, przeto, żeby więcej jeszcze zarabiać, pracowała do północy. To tak źle oddziałało na jej zdrowie, że gdy wiosna nadeszła, bladość jej twarzy zaniepokoiła pana Radlicza, któremu Andrzej zwrócił na to uwagę.

– Zdaje mi się, że temu dziecku brak jest powietrza – mówił pryncypał – trzeba ją posłać na jaki tydzień na wieś. Jedziesz do dziadka, Andrzeju, to weź ją z sobą. Wandzia się nią zaopiekuje i postara, żeby lepiej wyglądała.

Helenka mocno się opierała temu projektowi, narażającemu ją na straty materialne, ale wola pana Radlicza okazała się niewzruszoną i musiała usłuchać. Przed wieczorem siedziała już obok Andrzeja w małym jednokonnym powoziku. Stosunki jej z nim niewiele się zmieniły przez kilka upłynionych miesięcy; uznawała jego zalety, ceniła go nawet wysoko, ale go nie lubiła i unikała, gdy tylko mogła. On też jej nie szukał; był z nią grzeczny, ale z daleka. Tylko muzyki jego nie unikała Helenka, ale słuchała jej zawsze z rozkoszą, dziwiąc się, że ten prozaiczny człowiek umiał tak grać: jakim sposobem on, zwolennik czystego rozumu, do którego uczucie zdawało się nie mieć przystępu, potrafił tak odczuwać muzykę?

To samo myślała sobie siedząc obok niego w powozie i patrząc na ostry profil jego twarzy, w uszach bowiem brzmiała jej jeszcze cudowna symfonia, jaką grał wczoraj długo wieczorem.

Powóz toczył się szybko po gładkiej szosie, a gdy się zwrócił w drogę boczną, między pola, Andrzej, palący dotąd w milczeniu cygaro, odezwał się do swej towarzyszki:

– Rad jestem, że pani pozna moją siostrę Wandę; jest to kobieta, którą po mojej matce stawiam najwyżej i do której jestem najwięcej przywiązany.

„A więc ten człowiek kocha coś więcej prócz swojej pracy i zimnego rozumu – rzekła do siebie – tego nie myślałam. Dlaczego jednak tej właśnie siostrze daje nad innymi pierwszeństwo w swym sercu? Musi być między nimi pokrewieństwo duchowe”.

– Uwielbiam ciągłą pogodę jej umysłu i moc duszy – mówił dalej. – Z twarzy jej, zawsze jasnej, nikt by się nie do myślał, jaki bolesny dramat rozegrał się w jej życiu. Była zaręczona z człowiekiem ze wszech miar godnym miłości i ślub miał się odbyć wkrótce, ale człowiek ten zginął wśród burzy wstrząsającej krajem, a raczej musiał umrzeć… Został skazany na śmierć, a ona nie mogła go nawet pożegnać.57

Z ust Helenki wyrwał się okrzyk bolesnego zdziwienia.

– I kobieta ta ani szlochała, ani załamywała rąk, ani złorzeczyła, tylko wzięła się do pracy! Łzy jej płynęły cicho i rzadko kto je widział, tylko włosy jej w ciągu jednego roku posiwiały, choć gdy to się stało, miała dopiero lat szesnaście. Pracowała niezmordowanie od rana do wieczora, a gdy ją wstrzymywano, prosząc, by się nie zabijała trudem nadmiernym, odpowiadała, że to jest jej lekarstwo i że wypełnia testament zmarłego, którego dążności szlachetne znała dobrze. Dwadzieścia lat upłynęło od tego czasu, a ona nie znała prawie, co to jest odpoczynek. Najpierwsza wstaje, ostatnia się kładzie; pracuje z namiętnością, jakby zagłuszyć chciała bolesne głosy wspomnień. Rządzi ogromnym gospodarstwem kobiecym na wsi, pielęgnuje dziadka z drobiazgową troskliwością, leczy chorych i jeszcze przez kilka miesięcy letnich prowadzi fabrykację owoców suszonych i konfektów, które wysyła do Warszawy, a które właściciele handlów kolonialnych kupują chętnie zamiast kijowskich, jako lepsze i tańsze. Dawniej uczyła jeszcze dzieci wiejskie, ale jej tego wzbroniono z urzędu – i utrzymywała gospodę chrześcijańską, którą jej zamknięto. Niegdyś była bardzo żywą i wesołą dziewczyną, a choć wesołość znikła, żywość pozostała. Ruchliwy jej umysł nie tylko całość z wielką bystrością ogarnia, ale pamięta o najdrobniejszych szczegółach, o wszystkim i o wszystkich. Na twarzy ma zawsze miły uśmiech dla każdego, każdemu pomóc gotowa i usłużyć, każdego umocni, pocieszy, podniesie; zawsze spokojna, pogodna, słodka, nie skarżąca się na nic, zadowolona z tego, co jej życie daje, i nie pragnąca więcej. Jeden jest tylko dzień w roku, w którym jej moc i panowanie nad sobą słabnie: rocznica śmierci Jerzego – ale i wtedy znać na niej tylko znużenie, nic więcej. Zacni ludzie starali się o jej rękę, ale nie chciała jej oddać nikomu, mówiąc, że nie przestała się uważać za zaręczoną. Takie jak ona nie zapominają…

Rzucił cygaro i wsunął się w głąb powozu.

– Będzie to jedyna stara panna w naszej rodzinie – rzekł po chwili milczenia – bo Anna za kilka miesięcy zostanie żoną naszego ajenta w H., a narzeczony Elżuni kończy szkołę handlową w Berlinie.

– Nic o tym wszystkim nie wiedziałam – szepnęła.

– Nie okazałaś im pani nigdy, że cię bliżej obchodzą, więc nie narzucały się pani ze swoim zaufaniem – odpowiedział.

Helenka milczała. Dzieje życia Wandy zrobiły na niej silne wrażenie.

– Biedna kobieta! – odezwała się po chwili – ileż ona musiała wycierpieć! A ten nieszczęśliwy młodzieniec… Co za straszna rzecz pomyśleć, że czyjeś życie zostało zmarnowane!

– Zmarnowane? Nie, pani, poszło do skarbnicy, gdzie od dawna zbiera się fundusz narodowy, fundusz, z którego wszyscy czerpią zapomogę. Nic nie ginie na świecie.

I przytoczył jej wiersz, powiedziany kiedyś przez Henryka Merzbacha58 do Kraszewskiego:

 
Nic nie ginie, mistrzu, na tym świecie Bożym,
Każda potu kropla, co ze skroni spada —
Każda łza, przed którą w boleści się korzym —
Trudu krew czerwona, zwątpienia myśl blada —
I te długie lata cierpień, gorzkich śmiechów —
I ten strumień tęsknot, co przez życie płynie —
I duch nasz zatruty jadem złych oddechów —
I ciche westchnienie – nic, mistrzu, nie ginie!
 

„I to ma być człowiek prozaiczny – rzekła do siebie Helenka – ależ to poeta! ”

Konie59 zatrzymały się przed niewielkim dworkiem, podobnym z kształtu do dawnych dworków szlacheckich, bo był niski, parterowy i z frontu miał ganek wsparty na dwóch drewnianych kolumnach. Zmrok już był, a w jednym z okien dworku błyszczało światło.

– Jesteśmy już u celu – rzekł Andrzej otwierając drzwiczki.

Wysiadł, podał rękę Helence i wprowadził do obszernego pokoju, którego jedna połowa była oświetlona blaskiem ognia płonącego na kominku, a druga pozostawała w cieniu. Przed kominkiem stało duże wyściełane krzesło z poręczami i podnóżek. Snadź ktoś tutaj siedział i niedawno opuścił to miejsce. Helenka zdejmowała z siebie okrycie, gdy pani tego domu, Wanda Radliczówna, weszła do pokoju ze świecą.

Dziewczę nie mogło się oprzeć wzruszeniu na jej widok. Patrzyło na tę postać wysoką, szlachetną, na oczy podkrążone sinymi obwódkami, ale pełne blasku, na włosy białe, dziwnie odbijające od cery świeżej i zdrowej, i trudno jej było uwierzyć, że ta postać pogodna i spokojna to bohaterka opowiadanego dramatu. Tylko wyraz bolesny około ust zdradzał cierpienie.

Siostra i brat przywitali się bardzo serdecznie, a Andrzej powiedział zaraz, w jakim celu przywiózł ze sobą gościa.

– O, to dobrze – rzekła wyciągając do Helenki rękę – będzie nam weselej we troje, a panna Orecka odetchnie trochę naszym powietrzem. Postaramy się, żeby w ciągu tego tygodnia, przeznaczonego na wakacje, nabrała rumieńców.

– Gdzie jest dziadek? – zapytał Andrzej.

– Dziadek już śpi, nie zobaczysz go dzisiaj.

Podano herbatę w pokoju kominkowym i gawędka przeciągnęła się dość długo. Helenka niewiele mieszała się do rozmowy rodzeństwa; patrzyła na panią domu i dziwiła się. Gdy ją odprowadzono do pokoju, przeznaczonego na nocleg, długo siedziała na łóżku nie rozbierając się. Myślała ciągle o tym życiu zapełnionym pracą i o dziwnym testamencie zmarłego.

XX

Dwór z ogrodem leżał na wzgórzu, a ze wzgórza był widok na całą okolicę: na pola, na łąki, na las, na rozrzucone chaty wioski i na bielejące w dali drogi, wysadzane rosochatymi wierzbami. Widok ten, którego największym urokiem była szerokość przestrzeni, wydawał się dziwnie piękny Helence, odwykłej od podobnych widoków w murach wielkiego miasta. Patrzyła nań jak na coś znanego, a niewidzianego dawno, z pragnieniem i tęsknotą, a uchem chwytała odgłosy idące od pól, od lasów, od łąk, przenikające do jej duszy i wywołujące w niej dziwne myśli i uczucia. Gdy ziemia budzi się z zimowego snu do życia i okrywa zielenią, w sercu człowieka, czy to starego, czy młodego, budzą się uśpione nadzieje, przytłumione pragnienia i wołają głosem wielkim o szczęście… Coś podobnego działo się w duszy Helenki. Wtem posłyszała śpiew:

 
Już tam ojciec do swej Basi
Mówi zapłakany:
Słuchaj jeno, pono nasi
Biją w tarabany
Marsz, marsz!
 

Śpiew ten, pochodzący widocznie z piersi starganej wiekiem, ale czerstwej jeszcze i raźnej, zaciekawiał Helenkę; zwróciła się ku niemu i zobaczyła żwawego staruszka w granatowej kapocie, w rogatej czapce i z ogromnymi wąsami. Trzymał w ręku koneweczkę i podlewał grządki kwiatowe.

 
Już tu ziomek pilnie słucha,
Czy armata ryczy;
Walecznego pełny ducha,
Każdy moment liczy.
Marsz, marsz!
 

Spostrzegłszy nadchodzącą Helenkę staruszek przerwał swoją robotę, przysłonił oczy ręką od słońca, żeby lepiej widzieć, i odezwał się:

 

– Hm, hm, co też to za śliczna panienka spadła nam z nieba! Szkoda, że pan pułkownik nie widzi, bo miałby czym oczy ucieszyć. Jest na co popatrzeć, jest, jak mi Bóg miły! Dzień dobry panience!

– Dzień dobry – odpowiedziała przypatrując się ciekawie temu sympatycznemu staruszkowi – czy wy tu jesteście ogrodnikiem, przyjacielu?

– Rozumie się. Żeby nie ja, toby tu nic nie było. Bo to dzisiejsze ogrodniki co potrafią? Może to panienka jest ta sama panienka, co to ją nazywają księżniczką?

– Tak, to ja.

– A to wiem, wiem; moja córka Kunegunda, jak tu u mnie była na Wielkanoc, to mi o panience naopowiadała fura rzeczy. Umie też panienka maszerować?

– Maszerować?

– Aha!

– Nie, nie umiem.

– To źle, niech się panienka nauczy. Kobiety powinny umieć maszerować; to potrzebne, jak panna za mąż idzie, bo która tego nie umie, to zamiast iść w jednym szeregu z mężem, będzie szła albo za prędko, albo za wolno, a taki fuszerski maszerunek do niczego dobrego nie doprowadzi. A jaszcze jak taka żona obejmie komendę, to niech Bóg broni! Pan pułkownik mówi tak samo. On powiada: Wojciechu, u nas kobiety źle wychowują. Jeżeli chłop idzie naprzód, to baba zostaje w tyle, a jak chłop zwolni kroku, to znowu baba leci naprzód jak opętana, ten do Sasa, ta do Lasa, i nie mogą się zgodzić. Źle, źle, Wojciechu, kobiety powinny razem z mężczyznami maszerować krok w krok, równo, ot tak, raz, dwa, raz, dwa. Rozumie panienka?

– Rozumiem – rzekła wstrzymując uśmiech.

– No, to niechże panienka tu zaczeka, a ja pójdę do strumienia po wodę i jak wrócę, dokumentniej to panience wylożę. Ładne panny bardzo lubię musztrować, do stu tysięcy fur beczek! Nasz kochany komendant, panna Wanda, ta by umiała maszerować, ale nie ma biedaczka z kim!

Machnął ręką i, wziąwszy koneweczkę, pomaszerował do furtki. Helenka szła za nim i, stanąwszy w progu patrzyła na drogę idącą pod parkanem ogrodu i na strumień płynący tuż za nią po łące, gdy człowiek jakiś, który od kilku chwil badawczo jej się przypatrywał, przystąpił do niej i poprosił o jałmużnę. Przestraszona niespodzianym zjawieniem się żebraka drgnęła lekko i cofnęła się o krok – bo też powierzchowność jego nie budziła bynajmniej zaufania. Był to mężczyzna jeszcze młody, z twarzy bladą, nabrzękłą i chytrym spojrzeniem małych, ustawicznie biegających oczu, nie zgadzających się ani z płaczliwym głosem, ani z pokornie zgiętą postawą. Pierwszym wrażeniem, jakiego Helenka doznała na jego widok, był wstręt – ale łachmany obudziły jej litość. Sięgnęła do portmonetki.

– Nie dawaj mu, pani, ani grosza, bardzo proszę – zabrzmiał tuż nad nią głos ostry Andrzeja. – Precz stąd, nędzniku! Jak śmiesz przychodzić tutaj? Nie pokazuj mi się na oczy, jeżeli nie chcesz, żebym cię oddał w ręce strażników.

Żebrak nie czekał dłużej; wyprostował się i rzuciwszy na Andrzeja wzrokiem pełnym bezsilnej wściekłości, szybko się oddalił.

– Ach, panie – szepnęła Helenka z wyrzutem – ten człowiek jest głodny i prawie nagi? Pozwól, żebym go przywołała i dała choć trochę pieniędzy…

– Nie – zawołał – on niewart litości! Wypędziłem go stąd za próżniactwo i szerzenie ducha nieporządku między moimi robotnikami.

Nigdy go jeszcze nie widziała tak rozgniewanego; żyły mu nabrzmiały na skroniach, oczy ciskały błyskawice, głos grzmiał jak piorun.

– Nie przeczę, że musiał być bardzo winny, skoro go pan tak surowo ukarał – odpowiedziała – ale jeżeli jest głodny, czyż mamy mu dozwolić umrzeć bez pomocy?

– Niech zarabia na chleb.

– A jeżeli nie może znaleźć pracy?

– Pracę znajduje każdy, kto jej szuka – odpowiedział – ale temu zachciewa się żyć kosztem pracy innych. Słowa pani przynoszą zaszczyt dobremu jej sercu, ale dowodzą jego niepraktyczności i braku doświadczenia. Wspierać żebraków jest to podtrzymywać nędzę. Człowiek, któremu pani chciałaś dać jałmużnę, poszedłby jutro znowu żebrać, bo po co ma pracować na swoje utrzymanie, jeżeli go społeczeństwo utrzyma? Głód zmusi go do pracy. Młody jest, silny, zdolny, ja go znam. I dobroć musi być rozumna, jeżeli nie chce zostać bezwiednym narzędziem złego.

Helenka westchnęła.

– Twardy z pana człowiek – rzekła smutnie.

– Tak – odpowiedział spokojnie – jestem twardy, gdy czuję, że słuszność jest po mojej stronie, i gdy czynię, jak powinienem. Ale widzę, że go pani żal… Czy pani jesteś pewna, że on by chleba kupił za twoje pieniądze? Najpewniej przepiłby je w karczmie. Jeżeli pani koniecznie chcesz mu okazać miłosierdzie, to wesprzyj lepiej jego biedną żonę, o którą on się wcale nie troszczy. Jest to kobieta chora i obarczona dziećmi. Ale już chwilę z sobą rozmawiamy, a nie powiedzieliśmy jeszcze sobie dzień dobry. Dlaczego pani wstała tak wcześnie? Jeszcze nie ma szóstej.

– Zapomniałam wczoraj spuścić roletę i wschodzące słońce obudziło mnie. Zobaczyłam przez okno, że poranek jest piękny, i chciałam jego świeżością odetchnąć.

– Dobrze pani zrobiła. Nie mogę z panią dłużej rozmawiać, bo mi pilno zobaczyć dziadka; już wstał podobno. Do widzenia.

„Może on ma słuszność, mówiąc, że ten człowiek przepiłby w karczmie moje pieniądze – rzekła do siebie, gdy odszedł – bo mu niedobrze patrzyło z oczu, ale któż to może wiedzieć na pewno? Bądź co bądź lepiej się dziewięćdziesiąt dziewięć razy omylić niż jednemu prawdziwie potrzebującemu odmówić”.

Gdy tak myślała, żebrak stanął znów przed nią i, rzuciwszy bystre spojrzenie na wszystkie strony, ponowił swoją prośbę w sposób tak natarczywy i zuchwały zarazem, że dziewczę, chcąc się go pozbyć, a bardziej jeszcze obawiając się, żeby Andrzej przypadkiem nie wrócił i nie zobaczył go znowu, rzuciła mu kilka sztuk drobnej monety i szybko zatrzasnęła furtkę. Ale furtka otworzyła się sama i Helenka zobaczyła, jak żebrak policzywszy na dłoni otrzymane pieniądze schował je do kieszeni i pogroziwszy pięścią w stronę, w którą się Andrzej oddalił, odszedł powoli. To, co widziała, napełniło ją niewytłumaczoną obawą i niepokojem. Długo chodziła po ogrodzie zamyślona, a bujna wyobraźnia coraz straszniejsze czyniła przypuszczenia co do tego włóczęgi grożącego Andrzejowi; widziała w nim złodzieja, podpalacza, mordercę i serce jej biło z trwogi na myśl, że on może być kiedy znienacka napadnięty. Nie obchodził ją wprawdzie nic, ale był jej znajomym, a to zawsze przykro myśleć… A gdyby o tym siostrze jego powiedzieć? Tak pewnie będzie najlepiej.

Zwróciła się ku domowi i tu oczy jej uderzył widok niezwykły. Andrzej prowadził starca, zdającego się wiek cały dźwigać na sobie. Wysoki, chudy, przygarbiony, wspierał się jedną ręką na ramieniu wnuka, drugą na kiju. Głowa jego uderzała szlachetnością kształtów, a rysy piękne były i wyraziste: nosiły one ślady ciężkich cierpień, wielkich burz, ale piętnował je wyraz tego spokoju, jaki daje bliskość grobu. Długa biała broda spadała mu na piersi, osłonięte ciepłym kożuchem, sięgającym aż za kolana.

Z macierzyńską niemal troskliwością prowadził go Andrzej między krzewami ku miejscu otwartemu, wystawionemu na słońce, gdzie stało już wygodne krzesło z poręczami, leżała poduszka i ciepła wełniana kołdra. Na ziemi rozpostarta była skóra tygrysia. Starzec postępował ostrożnie i powoli, macając przed sobą drogę kijem, a gdy ciepłe promienie wiosennego słońca dotknęły jego głowy, wyraz błogiej radości rozlał się po twarzy i wyszeptał:

– Jaki Bóg jest dobry, że daje nam już ciepło! Pod jego dobroczynnym tchnieniem inne życie wstępuje w krew stygnącą, zesztywniałym kościom zdaje się, że jeszcze odmłodnieją, a piersiom lżej oddychać… Dziękuję ci, mój chłopcze, żeś mnie tu przyprowadził.

Podniósł głowę i patrzył wprost na słońce, a Helenka spostrzegła z przerażeniem, że te wielkie, szeroko otwarte źrenice nie drgnęły pod jego oślepiającymi promieniami, ale pozostały nieruchome. Starzec był niewidomy. Andrzej doprowadził go do krzesła, a gdy ten usiadł, podłożył mu poduszkę pod plecy i okrył kolana kołdrą. Spostrzegłszy z daleka Helenkę, dał jej znak, żeby się zbliżyła – co gdy uczyniła, zapytał półgłosem:

– Czy pani możesz pozostać tu przy nim przez chwilę i czuwać w razie, gdyby czego potrzebował?

– Zostanę chętnie – odpowiedziała wzruszona mimowolnie tą troskliwością „twardego człowieka”.

– Dziadku – przemówił pochylając się nad starcem – ja muszę stąd odejść na chwilę, ale zostawiam ci w moje miejsce pannę Orecką, o której ci opowiadałem. Ona mnie zastąpi.

– Dobrze, mój chłopcze – odrzekł zamyślony starzec i pochylił głowę na piersi, a Helenka zobaczyła wtedy, że były na niej dwie głębokie blizny, jakby od dwukrotnego cięcia pałasza. Czas jakiś siedział zadumany, a potem wsparł obie ręce na poręczach krzesła i zapytał:

– Czy jest tu kto?

– Ja jestem, panie, Helena Orecka – odpowiedziała stojąc przed nim.

– Helena Orecka, Helena Orecka – powtarzał, jakby zbierając wspomnienia – a wiem, wiem. Mówił mi o tobie mój wnuk. Wiem. Upadek fortuny, niedola, a więc córka musiała iść w świat za chlebem. Wszystko, co nie stoi mocno, upaść musi… Ale człowiek jest z twardej ulepiony gliny i tam, gdzie żelazo pęka i kamień się kruszy, on wytrzyma. Ja widziałem trzy razy upadek nadziei wielkiego narodu, moje dziecko, a żyję… Byłem na Dalekiej Północy, w kraju, gdzie słońce schodzi blado, a mróz przenika do kości, i patrzyłem co dnia na tęsknotę, trawiącą powoli najsilniejsze organizmy, na ciągłe odradzanie się i zamieranie nadziei i nie umarłem… A kiedy nareszcie po długiej rozłące wróciłem do swoich, straciłem oczy i nie mogłem już ujrzeć mojej ziemi; dziękowałem jednak Bogu, że mi jej choć dotknąć pozwolił. Odtąd patrzę na świat oczyma tych, co są przy mnie. A świat idzie dalej swoją drogą, ziemia co wiosnę odradza się na nowo, a wiosna jest tak samo piękna jak w dniach mojej młodości… Słońce tak grzeje! Czuję błogie ciepło rozchodzące się po żyłach moich. Dzień jest pogodny, więc musi tu być dokoła pięknie, nieprawdaż? Nie byłem tu jak w jesieni, gdy liście już z drzew pospadały… dopomóż pamięci starego, moje dziecko, i powiedz mi, co widzisz.

56corpus delicti (łac.) – przedmiot przestępstwa; dowód rzeczowy przestępstwa. [przypis edytorski]
57człowiek ten zginął wśród burzy wstrząsającej krajem, a raczej musiał umrzeć… Został skazany na śmierć, a ona nie mogła go nawet pożegnać. – mowa o powstaniu styczniowym, którego uczestników władze carskie skazywały na powieszenie lub zesłanie. [przypis edytorski]
58Henryk Merzbach (1836–1903) – polski poeta pochodzący z żydowskiej rodziny księgarzy i wydawców. Brał udział w powstaniu styczniowym, był redaktorem konspiracyjnego pisma „Prawda”, a potem przebywał na emigracji w Belgii. [przypis edytorski]
59Konie zatrzymały się – powyżej jest mowa o tym, że Andrzej z Helenką jechali jednokonnym powozem. Określenie konie należy tu rozumieć jako utarty zwrot na oznaczenie pojazdu, powozu. [przypis edytorski]

Weitere Bücher von diesem Autor