Бесплатно

Ziemia obiecana

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

VIII

W jadalni nikt prócz Niny nie zauważył wyjścia Maksa.

– Co się stało z panem Baumem? – zapytała Mada Müller.

– Azaliż jestem stróżem swego spólnika, jeśli ten kasjerem nie jest! – odpowiedział żartobliwie Borowiecki, ale był rad, że oczy tego spólnika nie śledziły za Anką i nie kontrolowały jego rozmowy z Madą, która straciła humor, dowiedziawszy się o narzeczeństwie, i bardzo namawiała ojca do wyjścia, ale Müller był dzisiaj w doskonałym humorze, ujął wpół Borowieckiego, posadził przy córce i zawołał rubasznie:

– Głupia Mada, masz kawalera i niech ci się nie śpieszy do domu.

I pozostawił ich przy sobie; siedzieli zakłopotani.

Mada spuściła głowę na piersi i z wielkim zajęciem wciągała rękawiczki, słuchając brzmienia jego niskiego głosu, który zawsze przejmował ją rozkosznym drżeniem, a dzisiaj rozbrzmiewał w jej duszy tak smutnie, tak smutnie, że bała się, iż nie wytrzyma i wybuchnie płaczem.

Müller przysiadł się do Niny i co chwila klepał ją po plecach z ukontentowania; nie widząc dookoła rozśmieszonych twarzy ani zakłopotania Trawińskiej, gadał głośno.

– Bardzo mi dobrze u państwa! Ja mam ładny pałac, ale mnie tam siedzieć niedobrze. Chciałbym mieć taką córkę jak pani.

– A cóż pan ma do zarzucenia pannie Madzie? Ślicznie dzisiaj wygląda.

– Ja, Mada śliczna, ale Mada jest głupia. Ja ją chcę wydać za Polaka, żeby oni mieli takie salony jak państwo i tak samo przyjmowali gości, to bym u nich zawsze siedział. Mnie się to bardzo podoba.

– Będzie to panu trudno w Łodzi, bo tutaj nie ma takich bogatych, za których zgodziłbyś się pan wydać córkę – szepnął Kurowski siedzący obok Niny.

– Aha, pan Kurowski? Ja bym za pana dał Madę, albo i za Borowieckiego, wy jesteście porządne fabrykanty.

– Dziękuję, dziękuję! – szepnął drwiąco Kurowski, ściskając mu rękę. – Ale są lepsi od nas, a nawet już coś słyszałem o zamiarach Kesslera.

– Kessler! Niech on się żeni ze swoją małpą w menażerii, a nie z moją córką. Pan wie, on jest cham i łajdak! – wybuchnął, ale potem zaczął się śmiać bardzo serdecznie, chciał pocałować w szyję Ninę… Był zupełnie pijanym.

– Co pani tak humor popsuło? – zapytał Karol cicho.

Mada nic nie odpowiedziała, tylko przysłaniając chustką drgające od wstrzymywanego płaczu usta i twarz zgorączkowaną, podniosła na niego oczy i długo patrzyła, aż się poruszył niecierpliwie i ponowił zapytanie.

– O, pańska narzeczona szuka pana – szepnęła, wskazując oczami Ankę, rozglądającą się po pokoju.

Podszedł do niej niechętnie.

– Panie Karolu, pani Wysocka już chce iść, może nas pan odprowadzi.

Żegnała się z Madą bardzo ceremonialnie, która ich przeprowadziła oczami przez szereg pokoi.

– Panno Melo, to i my pójdziemy – ozwał się Wysocki i poszedł szukać ciotki, drzemiącej w ciszy salonu, a powracając spotkał się z matką.

– Wychodzimy, idziesz z nami?

– Nie, muszę odprowadzić pannę Grünszpan.

– Czy panny Grünszpan nie może kto inny odprowadzić?

– Nie, panny Grünszpan nie może kto inny odprowadzić – odpowiedział z naciskiem.

Spojrzeli na siebie dosyć niechętnie.

Matki oczy zaświeciły ostro, a w oczach doktora jaśniał wielki spokój i stanowczość.

– Prędko wrócisz? Anka jest u nas, będzie i Borowiecki, może zaczekać z herbatą?

– Nie zdążę, bo muszę jeszcze być u Mendelsohnów.

– Jak chcesz… jak chcesz… – odpowiedziała, z trudem panując nad sobą, ale nie podała mu ręki do pocałowania i wyszła.

Nie zwrócił na to uwagi, tylko pomagał się Meli ubierać.

Zaraz pojechali, bo powóz Meli czekał przed domem.

– Jedziemy do Róży?

– Jedziemy do Róży, jedziemy, gdzie tylko pani zechce, jedziemy choćby na koniec świata – zawołał gorąco.

– Słowa lecą dalej niż chęci, a chęci niż możliwość – szepnęła cicho, bo ją ogarnął spokój niedzielnego wieczoru, powrócił do rzeczywistości i przypomniał niedawne postanowienia.

– O nie, nie cofam swoich słów, niech mnie pani weźmie i poprowadzi aż do krańców możliwości.

Ujął jej rękę ze drżeniem.

– Więc tymczasem zawiozę pana tylko do Róży – odpowiedziała i oddała uścisk ręki, nie puszczając jej.

– A później? – zapytał cicho, zaglądając jej w oczy.

– Jutro dam odpowiedź – szepnęła, patrząc na konie biegnące kłusem.

Ciotka drzemała na przednim siedzeniu, kiwając się zawzięcie.

Siedzieli w milczeniu, z przyjemnością nadstawiając rozgrzane twarze, na mocny powiew powietrza, bo powóz toczył się szybko i skakał po wybojach bruków gumowymi kołami jak piłka.

Czuli oboje, że jakaś stanowcza, przełomowa chwila już idzie ku nim, że za mgnienie zaraz padnie im na duszę jedno słowo, tak dawno w sercach dźwięczące, tak dawno tłumione i oczekiwane.

Spoglądali na siebie jasnym wzrokiem, przenikali się do głębi uczuć i po każdym spojrzeniu byli sobie bliżsi, byli sobie bardziej oddani.

Mela nie zapomniała postanowień, czuła je w całej grozie konieczności i w całej grozie goryczy i żalu, ale równocześnie oddawała się z rozkoszą temu czarownemu prądowi, jaki przepływał przez serca ich i rozlewał w mózgach, w krwi, obezwładniające, rozkoszne ciepło.

Ze drżeniem szczęścia czekała jego wyznania i wiedziała również, że wypowie mu wszystko, całą miłość swoją.

Czuła niezmożoną niczym potrzebę wypicia tej szczęśliwości do dna, do samego dna.

Chciała być porwana szaleństwem, bez względu co jutro będzie, a może dlatego właśnie, że wiedziała, jakim będzie to jutro.

I chociaż to widmo krążyło dookoła niej, majaczyło w pamięci i ostrym konturem rzeczywistości jutrzejszej przysłaniało obecne szczęście, uciekała od niego, chciała zapomnieć na jeden wieczór, na chwilę.

Trzymała jego dłoń i co chwila przyciskała ją do mocno bijącego serca, to gładziła nią swoją rozpaloną twarz, przyciskała się do niego ramieniem i patrzyła w dal rozpromienionymi oczami.

Nachylił się i szepnął cicho i tak blisko, że poczuła jego usta na twarzy.

– Mela…

Ten cichy, przejmujący dźwięk przeleciał po niej jak ostrze rozpalone.

Przymknęła oczy, serce zerwało się w niej jak ptak oszalały i zaczęło tłuc się w piersiach mocno i gwałtownie, taka ogromna fala rozkoszy zalała jej duszę, że słowa przemówić nie mogła, uśmiechnęła się tylko kątami ust.

– Mela!… Mela!… – powtórzył ciszej, bardzo zmienionym głosem; wsunął rękę pod pelerynę i objął ją wpół i przygarnął do siebie bardzo silnie.

Poddała się temu uściskowi tak biernie, że uderzyła piersiami o jego piersi, ale cofnęła się zaraz całym korpusem, oparła się o poduszki powozu i głosem bez sił, bez dźwięku prawie szepnęła:

– Cicho!… cicho!…

Twarz jej pobladła śmiertelnie, z trudem oddychała.

– Mela, ty prosto do domu potrzebujesz jechać? – zapytała nagle rozbudzona ciotka i po kilka razy powtarzała to pytanie, nim Mela zrozumiała.

– Nie, niech ciocia jedzie. Wstąpię do Róży.

– A Walenty po ciebie potrzebuje przyjechać?

– Jeśli nie będę spała u Róży, to każe mnie odesłać swoimi końmi.

Wysiedli przed pałacem Mendelsohna.

Róża wyszła naprzeciwko nim do przedpokoju, bardzo ciekawie patrzyła i bardzo ironicznie przyjmowała grad pocałunków, jakimi ją zasypywała przyjaciółka.

– Jesteś sama? – zapytał Wysocki, na próżno usiłując drżącymi rękami zapiąć surdut i powiesić kapelusz na gładkiej ścianie.

– Nie sama, jest Koko, herbata i nuda! – odpowiedziała i utykając nieco, i kołysząc szerokimi biodrami, prowadziła ich do czarnego gabinetu.

– Skąd ten śpiew się rozchodzi? – zapytał nasłuchując, bo z góry od mieszkania Szai płynął szmer dźwięków monotonnych i rozpryskiwał się po dolnym mieszkaniu.

– Od ojca. Tak codziennie już teraz bywa. Boję się o to, bo już od paru miesięcy, zaraz po śmierci Bucholca, papa ciągle się modli, codziennie przychodzą śpiewacy z synagogi i śpiewają pobożne pieśni. To coś nienaturalnego, a przy tym powiedział któregoś dnia do Stanisława, że chciałby przed śmiercią założyć wielki przytułek dla starych kalek i robotników z naszych fabryk. To jest tak zły symptomat, że Stanisław zatelegrafował do Wiednia po specjalistę doktora.

– Tak, to ciekawe – szepnął, ale nic nie słyszał, o czym mówiła, drżał ze wzruszenia i leciał oczami za Melą, wychodzącą do przyległego buduaru.

– Cóż tak pomieszani oboje jesteście? Czyście sobie wyznali miłość?

– Prawie, że tak, prawie. Ale pani mi pomoże, nieprawdaż?

Zaczął całować jej ręce.

– Pani nie pomoże.

– Ale Róża, nasza droga, dobra, kochana Róża, pomoże, nieprawdaż?

– A bardzo ją kochasz, powiedz? – pytała, obcierając mu spocone czoło chustką.

Zaczął wybuchać przed nią tak gwałtownie, tak namiętnie obrazował swoją miłość, że ze zdumieniem patrzyła. Nie podejrzewała go o takie płomienne uczucia, ale słuchała z ciekawością, ze współczuciem, a w końcu żal jakiś nieokreślony zaczął budzić się w jej sercu i gdy Mela przyszła i siadła obok niego, Róża podniosła się, zabrała małpkę i wyszła.

– Słyszałam coś opowiadał Róży – szepnęła, patrząc na niego słodko i nie pozwalając mu przemówić, objęła go ramionami i rozpalonymi, spragnionymi ustami wpiła się w jego usta w długim, mocnym, namiętnym pocałunku.

– Kocham cię! – szeptała, odrywając się na chwilę.

– Kocham cię! kocham! – odpowiadał cicho.

Głosy im się zerwały i zmilkły, a ramiona się zwarły, splątały, objęły w szalonym, namiętnym uścisku, usta utonęły w ustach, serca przestały bić, a oczy widzieć.

A potem całując jej oczy, włosy, szyję, usta, opowiadał niskim, urywanym, nabrzmiałym wzruszeniem głosem dzieje swego uczucia.

Oparła się plecami o kanapkę, położyła nogi na taburecie209, na wpół leżąc słuchała jego głosu, z rozkoszą przymykała oczy pod jego pocałunkami, wysuwała do nich chciwie usta, prężyła się cała, gdy palił ustami jej szyję, pozwalała się kołysać fali szczęścia, jaka płynęła z jego słów, z jego wyznań miłości, z jego pieszczot.

 

A gdy powiedział, że zaraz jutro pójdzie do ojca prosić o jej rękę, gdy wreszcie wyczerpany nieco z sił usiadł na poduszkach u nóg jej i położywszy głowę na jej kolanach wpatrzył się w jej przysłonięte mgłą oczy i zaczął snuć długą, cudną przędzę przyszłości, nie przerywała mu, piła pełną piersią upojenie, patrzyła w niego oczami pełnymi łez szczęścia bezmiernego, pierś się jej podnosiła nadmiarem uczucia, a usta kwitły jakimś dziwnym, smętnym uśmiechem, ale mu nie przeczyła, tylko chwilami brała jego głowę w ręce, całowała jego oczy i cicho szeptała:

– Kocham cię! Mów najdroższy, niech się upiję dzisiaj, niech oszaleję!

Więc on mówił znowu i wyśpiewywał całą symfonię miłości, nie spostrzegłszy przyjścia Róży, która cichutko usiadła na kanapce, objęła Melę ramieniem, położyła swoją czerwoną głowę na jej piersiach i pełnymi zielonawych skrzeń oczami wpatrzyła się w niego i słuchała.

A oni snuli dalej przędzę szczęścia i miłości.

Nie istniał już dla nich świat, ludzie, rzeczywistość, wszystko zapadło w głąb niepamięci, przysłonięte tumanem czaru jaki ich otoczył i przenikał.

Słowa, spojrzenia, myśli krzyżowały się pomiędzy nimi jak błyskawice, drżały rozsadzane nadmiarem uczucia i padały na duszę słodyczą niewypowiedzianą.

Mówili coraz mniej i coraz ciszej, jakby bojąc się głośniejszym dźwiękiem spłoszyć czar tej chwili cudownej.

Cisza dookoła panowała, z ulicy nie dochodził szmer najmniejszy, pokój słabo rozświetlony elektrycznością, tonął w mrokach czarnych ścian, senność rozwłóczyła się słodka, pełna denerwujących zapachów róż pąsowych, których cały snop palił się barwami pod jedną ze ścian, w brązowym wazonie.

Oni już prawie nie mówili, tylko Róża siedząca bez ruchu, zaczęła drżeć gwałtownie, powstrzymywać, łkanie, dusić w sobie łzy, ale nie mogła wytrzymać, rzuciła się na dywan i wybuchnęła ostrym płaczem.

– Dlaczego mnie nikt nie kocha? Dlaczego mnie nikt nie kocha? Przecież i mnie należy się szczęście i ja potrafię kochać i ja pragnę miłości! – wołała żałosnym głosem, i taki mocny spazm żalu skręcał jej serce, że Mela nie mogła jej uspokoić niczym, a przy tym i nie umiała, bo ten płacz zadrgał w niej ostrym, przykrym dysonansem, przypomniał okropną rzeczywistość.

Wysocki już się podniósł, chciał wyjść i raz jeszcze przypominał, że jutro będzie u ojca.

– Muszę ci jedno przypomnieć, ja jestem Żydówka! – powiedziała cicho.

– Pamiętałem o tym, ale to dla mnie nie stanowi żadnej przeszkody, jeśli mnie kochasz i zechcesz przyjąć chrześcijaństwo.

– Gotowam nawet męczeństwo przyjąć dla ciebie! – zawołała mocno. – Nie, nie mówmy o tym. Jutro rano powiem ojcu i zaraz ci napiszę. Czekaj na mój list, nie przychodź przedtem!

Szeptała prędko, chwyciła się tego środka, bo nie miała sił i odwagi powiedzieć mu teraz, że jego żoną być nie może.

Nie, za nic w świecie nie powiedziałaby teraz…

To jutro, jutro, a teraz jeszcze pocałunków, jeszcze pieszczot… jeszcze zaklęć… jeszcze tej miłości tak silnej, tak słodkiej, tak upajającej, jeszcze… jeszcze…

– Jeszcze chwilę, mój najdroższy, jeszcze chwilę! – błagała, idąc z nim przez szereg mrocznych pokojów ku wyjściu. Czy nie czujesz, jak mi ciężko oderwać się od ciebie?

Strach ją ogarniał, strach tak silny, że on wyjdzie i już go nigdy może nie zobaczy, iż przyciskała się do niego z rozpaczą, rzucała mu się w ramiona i zwarci uściskiem z ustami zawieszonymi na ustach, przystawali na chwilę, nie mogąc się oderwać od siebie.

Ale pomimo tego przedłużania byli coraz bliżej wyjścia, Mela zaczęła się trząść w strasznym zdenerwowaniu, przyciskała się do jego ramienia coraz silniej i coraz boleśniej i ciszej szeptała.

– Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę.

– Jutro się zobaczymy Mela i będziemy się widywać codziennie.

– Tak… codziennie… codziennie… – powtarzała jak echo, gryzła wargi do krwi, żeby nie krzyknąć, nie wybuchnąć rozpaczą, nie rzucić mu się do nóg i żebrać, aby nie odchodził, aby pozostał lub zabrał ją natychmiast i wywiózł daleko, daleko.

– Kocham cię! – powiedział jej na dobranoc i ucałował jej ręce i usta.

Nie oddała pocałunku, nie poruszyła się, oparta o ścianę, patrzyła tępym wzrokiem, jak się ubierał, jak otwierał drzwi, jak znikał za szybami, nie miała sił, łkanie zapchało jej gardło, serce jej pękało.

– Mieciu! – szepnęła za nim.

Nie usłyszał i nie powrócił.

Wolno powracała przez puste, mroczne pokoje, podobne do wielkich wspaniałych grobów, zamieszkałych przez nudę, przepych i pustkę, szła coraz ciężej, przystawała na tych samych miejscach, gdzie przed chwilą jeszcze czuła jego pocałunki, oglądając się nieprzytomnie, czasem jakiś dźwięk wydarł się z ust sinych i szła dalej, do Róży, płaczącej z żalu, że ją nikt nie kochał.

– Wszystko skończone – myślała Mela, łzy zerwały tamy woli i panowania nad sobą i jak potok rzuciły się z jej oczów.

IX

Wysocki leciał na skrzydłach szczęścia do domu.

Zastał jeszcze wszystkich przy herbacie, była i Trawińska, która przyszła na minutkę, bo się jej w domu nudziło samej, gdyż mąż pojechał z Kurowskim.

Siedzieli dookoła okrągłego stołu oświetlonego wiszącą lampą, zajęci robieniem uwag o dzisiejszych gościach Niny.

Wysocki trafił na gorącą mowę Anki, broniącej Meli przed zjadliwymi uwagami matki, która podrażniona obecnością syna, podniosła jeszcze ton głosu i zionęła całą rasową pogardą dla Żydów.

Wysocki słuchał w milczeniu, pił herbatę i rozmyślał o Meli. Był jeszcze pod wpływem pocałunków, czuł je jeszcze na twarzy palącymi piętnami, usta go piekły, wstrząsał się w dreszczu przypomnień jej uścisków, czuł ją przy sobie, oddychał z rozkoszą wonią jej perfum jaka pozostała w jego ubraniu, na dłoniach, we włosach.

Był tak szczęśliwy, że na niesprawiedliwe, fanatyczne słowa matki uśmiechnął się pobłażliwie i spoglądał porozumiewająco na Borowieckiego, który oparty łokciami o stół, okrywał się dymem papierosa i spoza niego patrzył na Ninę i Ankę siedzące przy sobie, z głową opartą o głowę.

Włosy Niny w świetle lampy skrzyły się złotem, a jasna, przeźroczysta cera podobna była do zróżowionej porcelany, oświetlonej z wewnątrz; zielonawymi oczami, poplamionymi rdzawymi piętnami patrzyła – na Wysocką, a Anka, w koronie ciemnych włosów zwichrzonych, puszystych, mieniła się coraz innym wyrazem, nie mogąc powstrzymać niecierpliwości; zbijała zdania Wysockiej z namiętnością, czasem rzucała się głową naprzód, ściągała wielkie czarne brwi, że tworzyły jakby łuk napięty. Jej ruchliwa twarz odbijała jak zwierciadło wszystkie wrażenia przesuwające się przez duszę, ale broniła Żydów sercem, dobrocią i tym zbijała logiczne wywody Wysockiej, która zagłębiona w fotelu po drugiej stronie stołu, mówiła dobitnym głosem, a w chwilach mocniejszych pochylała się nad stół, ukazując piękną jeszcze twarz w kole światła, jakie lampa rozkrążała.

– Panie Mieczysławie, niechże mi pan pomoże bronić Żydów, a panny Grünszpan w szczególności, bo pan Karol nie chce, powiedział, że ona nie potrzebuje tego.

– Nic więcej nad to samo nie powiem. Mela… panna Grünszpan nie potrzebuje obrony. Byłoby to samo, gdybym chciał bronić słońca od zarzutów, że zbytnio świeci i grzeje.

Zaczęli potem wszyscy żywiej rozmawiać, ale im przerwał Józio Jaskólski.

Chłopak zapłakany, zaczął jąkać, że Baumowa bardzo chora, że Maks go wysłał do Wysockiego i że on go szukał po całym mieście.

– Idę w tej chwili! Dobranoc państwu.

– I na mnie czas – powiedziała Nina.

– Jest tak pięknie na świecie, że panią odprowadzę. Pan Karol z nami pójdzie?

Karol skłonił się na zgodę, ale nie był zadowolony z projektu Anki, bo mu się spać chciało.

– A propos panny Grünszpan – zawołał doktor ze swego gabinetu, bo już był w palcie. – Miejcie państwo dla niej nieco wyrozumienia, choćby dlatego, że to moja przyszła żona.

Matka zerwała się gwałtownie, ale doktor nie czekał, wybiegł spiesznie do Baumów.

*

Kiedy Maks na wezwanie Józia wybiegł od Trawińskich i przyleciał do domu, matka już co chwila traciła przytomność.

Wielki pokój napełniał brzask zórz zachodnich i obtulał wszystko w mrok czerwonawy, w którym twarz konającej, wpatrzonej w dalekie pustynie nieba, stygła i pokrywała się sinością.

Jedna tylko gromnica, ściskana kurczowo, chwiała mętne, złotawe błyski po jej spokojnej, operlonej rosą konania twarzy.

Frau Augusta klęczała u wezgłowia i rozpłakana modliła się półgłosem.

Stary Baum siedział w nogach łóżka z kamienną, zimną twarzą i rozpalonymi od łez wewnętrznych oczami patrzył w żonę; ani jeden muskuł mu nie drgał, ani jedna łza nie stoczyła się spod czerwonych powiek.

Siedział na pozór spokojny, opierał się o poręcz krzesła i tak silnie ściskał je, że w twardym drzewie pozostawił głębokie ślady paznokci, a gdy spostrzegł wchodzącego Maksa, podniósł oczy i szedł nimi za jego ruchem, jakim tamten rzucił się do matki, klękając przy łóżku.

– Mamo! mamo! – zawołał trwożnie Maks, dotykając się jej ręki zaciśniętej przy gromnicy.

Baumowa oddychała wolno, długo, bardzo długo. Szklane, wypukłe oczy barwiły się refleksami zórz jak toń wodna, prawą ręką odruchowo suwała po kołdrze, jakby za pończochą, która stoczyła się do ściany i nadzianymi drutami, niby jeż stalowy, połyskiwała.

Kucharki i służba klęcząca w mroku pokoju wybuchnęli głośnym płaczem.

– Mamo! – jęknął raz jeszcze Maks i duszę tak mu skręciła żałość, że wybuchnął płaczem.

Chora jakby oprzytomniała, odwróciła głowę i utkwiła szklany wzrok w jego twarzy, gromnica wypadła jej z ręki, a ona stygnącą dłonią ujęła rękę syna i trzymała, uśmiech jakby radości ostatniej przewinął się po sinych wargach, poruszyła nimi, ale żaden dźwięk się nie wydobył prócz chrapliwego, rzężącego oddechu.

Uśmiech stygnął jej na ustach, odwróciła twarz do okna i została tak zapatrzoną martwiejącymi oczami w mroki wieczoru, w ostatnie odpryski zórz, co jak kawały miedzi pływały po szarości nieba i gasły z wolna. Wiatr powiał po ogrodzie i naginał niskie krzewy bzów do okien; uderzały kiściami kwiatów i niby fioletowymi oczami patrzyły na stężałą, nieruchomą twarz konającej, której dolna szczęka opadała coraz niżej.

Maks chociaż wiedział, że to już koniec, posłał zaraz z początku po Wysockiego i czekał go z najwyższą niecierpliwością i co chwila wsłuchiwał z trwogą, czy żyje jeszcze; żyła, ale już życiem odruchów tylko, czasem cichy jęk wydarł się z jej piersi, poruszyła ustami, zrobiła jakiś bezcelowy ruch sztywnymi palcami i leżała znowu godziny całe nieruchoma, martwa, z szeroko otwartymi oczami, zatopionymi w nocy śmierci i w nocy panującej nad ziemią.

Wreszcie przyszedł Wysocki, a za nim wkrótce i Borowiecki, ale po to, aby stwierdzić, że Baumowa skonała przed chwilą.

Maks ukrył twarz w kołdrze i płakał jak dziecko, a stary Baum wstał sztywno, pochylił się nad umarłą, dotknął skroni i rąk zimnych, zajrzał głęboko po raz ostatni w jej oczy otwarte, jakby ze zdumieniem zapatrzone w głąb wieczności, przymknął drżącymi palcami powieki i wyszedł bardzo wolno, oglądając się co krok i przystając.

Dopiero w kantorze pustym i ciemnym usiadł na stosie chustek i długo siedział bez ruchu i bez myśli.

Noc już była głęboka, gdy się ocknął, gwiazdy drgały w przestrzeniach rosą świetlistą, miasto spało w wielkiej ciszy, tylko gdzieś od domów stojących za miastem brzmiał głos harmonijki.

Podniósł się i wolno przeszedł całe mieszkanie pogrążone w ciszy i ciemności.

W składzie rozświeconym płomieniem gazu zobaczył Józia śpiącego na towarze. Nie budził go i poszedł przez szereg pokojów pustych, cichych tą cichością śmierci, jaka się rozpostarła nad domem; w stołowym zobaczył znowu Maksa śpiącego na sofie, tak jak przyszedł od Trawińskich, we fraku i w białym krawacie.

Zawahał się chwilę przed pokojem żony, ale wszedł.

Łóżko było wysunięte na środek pokoju, zmarła leżała przykryta prześcieradłem, przez które słabo rysowały się linie twarzy.

Kilka świec woskowych paliło się na stole i kilka robotnic modliło się i śpiewało pieśni za umarłych.

Frau Augusta, z kotami na kolanach, opuchnięta od płaczu, drzemała na kanapce.

W otwartych oknach opuszczone rolety wypinał wiatr i kołysał firankami.

Baum patrzył długo na ten obraz, jakby go chciał zapamiętać na zawsze, albo jakby go nie mógł zrozumieć, bo cofnął się do swojego pokoju, wziął zapaloną benzynową lampkę i jak to robił często w ostatnich czasach, gdy spać nie mógł, poszedł do fabryki.

 

Pawilony stały olbrzymimi czworobokami kamieni ciche i czarne, księżyc już zaszedł, tylko gwiazdy świeciły blado przysłaniane mgławicami przedświtu, jakby zmącone walką nocy z dniem, który się już zaczął w głębokich przestrzeniach wschodu.

Dziedziniec podobny do studni czarnej rozlegał się echem wycia i skowytu psów, których zapomniano spuścić210 z łańcuchów.

Nic nie słyszał i wszedł w czarne długie korytarze, podobne do tunelów, zionące ostrym, przegniłym powietrzem; echa jego kroków rozbrzmiewały głucho w pustce i ciszy.

Przechodził wolno salę po sali krokiem automatu.

Sale zalegała ciężka, grobowa cisza, rzędy warsztatów z obu stron przejścia stały niby szkielety pogięte w bezsilności; niby wyprute włókna i żyły wisiały pasy poopadane z kół, pokryte długimi włosami pajęczyn, a wstęgi deseni zwieszały się luźno jak martwa, obwiśnięta211 skóra.

– Umarła! – szepnął, patrząc na długi szereg sal, nasłuchując w tej śmiertelnej ciszy. – Umarła! powtarzał od czasu do czasu, ale nie wiadomo, co miał na myśli, żonę czy fabrykę i wlókł się coraz wolniej z sali do sali, z piętra na piętro, z pawilonu do pawilonu.

*

Wysocki z Borowieckim wyszli od Baumów w bardzo smutnym nastroju.

– Szkoda mi Maksa, ta śmierć matki, którą kochał szalenie, wytrąci go z równowagi na dłuższy czas. I to w takim czasie, kiedy jest przy montowaniu maszyn prawie niezbędnym. Mam pech! Wszystko mi tak idzie! – szepnął Karol ze złością.

– Prędko panna Anna sprowadza się do Łodzi?

– Za tydzień.

– A ślub?

– Akurat to mi w głowie! Muszę wpierw to swoje bydlę ożywić i puścić w ruch. Jak fabryka zacznie iść, co nie może się stać przed październikiem, dopiero pomyślę.

Szli dalej w milczeniu, ale na Piotrkowskiej najniespodziewaniej212 spotkali Welta.

– Kiedyś przyjechał Moryc? Pójdziemy gdzie na kawę.

– Przyjechałem w tej chwili i szedłem do domu, ale jeśli idziecie na kawę, pójdę z wami.

– Maksowi umarła matka przed chwilą, idziemy stamtąd.

– Umarła! nie lubię takich rzeczy.

Wstrząsnął się.

– Co nowego w mieście?

– Prawie nic, a zresztą nie wiem, siedzę całe dnie przy fabryce. Grosglick się ucieszy, jak cię zobaczy. Pytał mnie dzisiaj o ciebie.

– Nie bardzo się ucieszy! – szepnął Moryc, wciskając binokle na nos nieco drżącymi rękami i bystro obejrzał twarz Karola.

W hotelu, dokąd poszli na kawę, z powodu późnej godziny były zupełne pustki, w ogrodzie tylko urządzonym w środku podwórza, siedział Myszkowski z Murray’em.

Przysiedli się do nich.

– Od godziny czekam na jaką żywą duszę, bo mi się już sprzykrzyło pić samemu.

– Nie masz pan Anglika?

– On tylko po czwartej narzeczonej czuje się dobrze, ale po czwartym kuflu jest do niczego.

– Dawno panowie tutaj jesteście?

– Murray przed pół godziną przyszedł z tokowania, a ja trochę dawniej siedzę. Przyszedłem na śniadanie, ale tak jakoś zeszło do obiadu, a po obiedzie przyszło trochę znajomych i nie warto było wychodzić, poczekałem na kolację, a po kolacji cóż bym robił na mieście? Teatru nie lubię, znajomych nie mam, gdzież się biedna sierota podzieję, jeśli nie w knajpie. A potem bardzo ciekawe rzeczy opowiadał o swoich narzeczonych. Jakże fabryka?

– Rośnie.

– Daj jej Boże zdrowie, dobry żołądek i trawienie. Zmizerniałeś pan.

– Ba, robię za dziesięciu i jeszcze nie wystarcza.

– Bądźcie zdrowi! Co który przyjdzie, opowiada zaraz co robił wczoraj, co dzisiaj i co robić będzie jutro, że się spracował i tam dalej. Cóż u diabła? gdzież ja jestem? Pomiędzy ludźmi, czy wśród maszyn? Tfu psiakrew, takie ogłupienie, takie sprowadzenie się do mechanicznych funkcyj! Ja chciałbym wiedzieć co myślą, co czują, jak widzą, a oni mi gadają, że pracują. Daj no piwa dla wszystkich! – zawołał na garsona213.

– My kawę będziemy pili.

– Pijcie.

– Kto ma czas myśleć o niebieskich migdałach, kogo stać na to? – szepnął drwiąco Moryc.

– Wołu tylko nie stać na to, bo go pędzą do roboty.

– Bo to grunt, panie Myszkowski, a reszta dodatek.

– Nie powiadaj pan tego, bo że pan jesteś dodatkiem do własnego pugilaresu, to mnie nie dziwi, tłumaczy pana wasza łajdacka i głupia rasa, ale że tak samo twierdzi Borowiecki i doktor, to mnie irytuje.

– Ja niczemu nie przeczę i nic nie potwierdzam, stawiam teraz fabrykę, a jak ją skończę, zacznę dopiero bawić się w filozofowanie.

– A ja idę do domu, jestem szalenie zmordowany – powiedział Wysocki i zaraz wyszedł.

Karol spiesznie wypił herbatę i wyszedł z Morycem.

– Zostańcie ze mną – prosił Myszkowski Murray’a. – Pomówimy o miłości.

– Nie mogę, jutro poniedziałek, muszę wstać o piątej do fabryki.

– Czy macie już miejsce po Borowieckim?

– Robotę po nim wziąłem całą, ale pensji tylko połowę – rzekł wychodząc.

Myszkowski pozostał sam i zadumał się smutnie, że trzeba będzie wracać do domu i tak go ta myśl zgnębiła, że zaczął się kiwać nad stołem.

– Jaśnie panie, zamykamy! – meldował uprzejmie kelner.

Spojrzał sennie dookoła, było pusto, mroczno, ciemno, służba sprzątała nakrycia i zestawiała na kupę stoły.

Myszkowski włożył kapelusz, zapłacił i doszedł tylko do drzwi, bo taka niechęć go przejęła do wracania do domu, tak się bał samotności, że powrócił do stolika i zawołał:

– Kelner, butelkę piwa i dwie szklanki, musisz się ze mną napić. Powiedz numerowemu, żeby mi naszykował jakie spanie. Psiakrew z takim życiem.

Splunął ze złości.

209taburet – dziś: taboret. [przypis edytorski]
210psów, których zapomniano spuścić – dziś popr.: psy, które zapomniano spuścić. [przypis edytorski]
211obwiśnięty – dziś popr.: obwisły. [przypis edytorski]
212najniespodziewaniej – dziś popr.: najbardziej niespodziewanie. [przypis edytorski]
213garson (z fr.) – kelner. [przypis edytorski]