Kostenlos

Ziemia obiecana

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Po co ja się tym zajmuję. Kosztuje tyle czy tyle, to kwestia kasjera – powiedział niechętnie.

Borowiecki zabierał się do wyjścia.

– Idziesz pan już?

– Skończyłem robotę na dzisiaj. Dobranoc panu.

Uścisnął mu rękę i wyszedł, a Bucholc nie mógł się zdobyć na prośbę, aby pozostał, bo w ostatniej chwili wstyd mu się zrobiło tej dziecinnej słabości.

Słuchał słabnących w oddali jego kroków i byłby bardzo wiele dał, gdyby Borowiecki powrócił.

– August, pójdźmy na górę – szepnął, podnosząc się z miejsca i poszedł bez pomocy lokaja, który gasił światła i zamykał drzwi.

Drugi lokaj czuwający w przedpokoju szedł przed nim ze świecą, a Bucholc wolno wlókł się przez olbrzymie, ciche i puste mieszkanie.

Tak mu się dziwnie pustym wydawało dzisiaj, tak mu ciężyła ta samotność, że poszedł zajrzeć do żony, ale żona spała zakopana w betach, że tylko kawałek jej żółtej woskowej twarzy widać było na poduszce, nie obudziła się na odgłos jego wejścia, tylko papuga przebudzona blaskiem światła, zeskoczyła z klatki i uwieszona pazurami na firance, zakrzyczała żałośnie:

– Kundel, Kundel!

Cofnął się zawiedziony i poszedł prosto do siebie.

– August! – zawołał półgłosem.

Lokaj stanął w oczekującej postawie, ale mu Bucholc nic nie powiedział, siedział w fotelu przed piecem, poruszał nieodstępnym kijem dogasający ogień i z dziwną, po raz pierwszy odczuwaną obawą myślał, że musi zostać sam.

– Pozamykaj okiennice – rzekł w końcu i sam sprawdzał, czy dobrze zamknięte są żelazne wewnętrzne okiennice, rozebrał się, położył i próbował czytać, ale oczy miały ciężar ołowiu, nie mógł nimi poruszać.

– Czy mogę już iść? – zapytał szeptem lokaj.

– Idź, idź! – odpowiedział gniewnie, a gdy August już dochodził do drzwi, zawołał:

– August!

Lokaj zawrócił i stał czekając, wtedy Bucholc zaczął się go pytać powoli o żonę i o dzieci, a pytał tak łaskawie, że August odsunął się na bezpieczną odległość od jego kija i odpowiadał nieśmiało, zaniepokojony tą niesłychaną dobrocią.

Bucholcowi szło o to, aby go zatrzymać jak najdłużej w pokoju, a nie mógł powiedzieć mu prosto w oczy, aby został.

Ta dziwna rozmowa prędko go zmęczyła i w końcu skinął, żeby sobie szedł spać.

Pozostał sam i te obawy samotności, te jakieś dziwne, ciemne trwogi zaczęły mu przenikać duszę coraz ostrzejszymi włóknami.

Nasłuchiwał pilnie odgłosów z ulicy, ale ulica spała, a słabsze echa nie były w stanie przedrzeć się przez żelazne obite wojłokiem okiennice.

Uniósł się na łokciu i z zapartym oddechem, kurczowo ściskając rewolwer słuchał długo, bo mu się wydało, że słyszy coraz bliższy i wyraźniejszy odgłos kroków przez puste pokoje.

Nikt jednak nie szedł, tylko odgłos bijącego zegaru147 doszedł go jękliwym dźwiękiem z któregoś z pokojów.

To mu się wydawać znowu poczynało, że ciężka aksamitna portiera zasłaniająca drzwi, wydyma się tak dziwnie, jakby się za nią krył człowiek.

Uśmiechnął się z własnego złudzenia i znowu leżał spokojnie, przytłumiwszy światło.

Nie mógł jednak zasnąć.

Godziny płynęły tak strasznie wolno, że wydawały mu się nieskończonością.

I nie uspakajał się zupełnie, a nawet to zdenerwowanie i te wszystkie obawy wzrastały stopniowo i z wolna zamieniały się w jedną obawę śmierci.

Zdawało mu się, że zaraz umrze i tak jasno to zobaczył, tak nim ta straszna myśl zatrzęsła, tak go oszołomiła, że zerwał się z łóżka, jakby chciał uciekać, trząsł się cały z trwogi, i zaczął gwałtownie dzwonić na dyżurnego lokaja, śpiącego na dole.

– Idź prędko, niech tutaj zaraz przyjdzie doktor – wołał sinymi ustami.

A gdy po pewnym czasie przyszedł Hamerstein, rzekł mu:

– Mnie coś jest! Obejrzyj no mnie i zaradź.

– Nic nie widzę – odpowiedział zaspany doktor, obejrzawszy go dosyć starannie.

Bucholc zaczął mu opowiadać swój stan.

– Jak się pan prezes wyśpi, to i wszystko przejdzie.

– Głupiś! – odparł mu porywczo Bucholc, ale wielką dozę chloralu zażył i wkrótce zaraz zasnął.

Borowiecki zmęczony nadprogramową pracą, pojechał do miasta na herbatę.

U Boszkowskiego pusto było już w tej godzinie, tylko w ostatnim pokoju cukierni za lustrem siedziało trzech mężczyzn: Wysocki, Dawid Halpern i Myszkowski, inżynier z fabryki barona Meyera.

Przysiadł się do nich, bo znał dwóch ostatnich, a z Wysockim zaraz go poznajomili. Dawid Halpern, pochylony nad stolikiem, bił w niego chudymi rękami i prawie krzyczał:

– Pan, Panie Myszkowski, nie wie, co daje ta praca w Łodzi, bo pan wiedzieć nie chce, ale ja pana zaraz przekonam, ja panu pokażę rezultaty!

Wyjął z pugilaresu kilka wycinków z „Kuriera” i podsuwając mu pod oczy czytał:

– Słuchaj pan: Od dnia 22 do 28 wywieziono z Łodzi: wyrobów żelaznych 1 791 pudów, przędzy 11 614 pudów, wyrobów bawełnianych 22 852 pudów, wyrobów wełnianych 10 309 pudów. To panu nic nie mówi, to się samo zrobiło! A ja panu pokażę, co przez ten tydzień robiono w Łodzi.

– Nie nudź pan swoją statystyką. Chłopiec kawy trzy! Pan Borowiecki napije się z nami?

– Ja tylko parę cyfr panu przeczytam, słuchajcie panowie, bo to tyle warto, co biblia, a może i trochę więcej: „Przywóz następujący: wełny 11 719 pudów, przędzy 12 333, żelaza 7 303, maszyn 4 618, smarów 8 771, mąki 36 117, zboża 8 794, owsa 18 685, drzewa razem 36 850, bawełny surowej 120 682, węgla kamiennego 1 032 360 pudów”. Takie cyfry głośno dzwonią, to jest ładny papier taki wykaz; Łódź musi mieć dobry brzuch, żeby to wszystko przetrawić, to trzeba trochę pracować, a pan mówi, że tylko głupi pracują.

– I bydło pędzone batem – mówił spokojnie Myszkowski, popijając kawę.

– Aj, aj, co pan wygaduje! Jakim batem, gdzie bat! Ludzie muszą robić, no powiedz pan, co by robił taki prosty cham, żeby on nie musiał robić! On zgniłby z próżniactwa i zdechłby z głodu.

– Daj pan pokój! Pan się zachwycaj pracowitością Łodzi, wysławiaj pan dalej swoje cudowne miasteczko, całuj pan po rękach każdego, który tylko zechce zostać milionerem i gadaj pan, że ci milionerzy mają dlatego miliony, że najwięcej pracowali.

– Bo oni dlatego właśnie mają, skąd by inaczej je wzięli! – krzyczał zaperzony.

– Bo są głupsi od swoich robotników i dlatego mają pieniądze.

– Ja już nic pana nie rozumiem. Jak pana szanuję, panie Myszkowski, ja nic nie rozumiem, co pan mówi. Ja dotychczas wiedziałem, że jak kto pracuje, to ma, a jak kto pracuje i jest mądry to ma jeszcze więcej, a jak kto jest bardzo mądrym i bardzo pracuje, to robi miliony! – krzyczał głośno Halpern.

– O co panom idzie? – zapytał Borowiecki, nie mogąc się połapać.

– Ja twierdzę, że wszyscy milionerzy, wszyscy pracujący całym wysiłkiem swoich i cudzych mięśni i władz – są głupcami, są kretynami. Pan Dawid Halpern dowodzi przeciwnie. Wygaduje bajeczne brednie na cześć pracy i stawia na ołtarzu bydlęta gnijące na podściółce z pieniędzy i każe mi ich podziwiać.

– A prawda musi być w pośrodku! – wtrącił milczący dotychczas Wysocki.

– Idź pan do nieba z tą swoją średnią prawdą. Jest się bydlęciem zupełnym albo człowiekiem; przejść nie ma w naturze, chyba we łbach zidiociałych ideologów.

– Panie Myszkowski, ja muszę pana przekonać, że fabrykant, że człowiek, który chce zrobić miliony, robi więcej sto razy niż robotnik i że jego trzeba szanować.

– Daj mi pan spokój z głupcami, którzy się zapracowują na to, aby zrobić pieniądze, mów mi pan lepiej o wszelkich boskich stworzeniach, które pracują tyle tylko, żeby wyżyć, one mają rozum.

– Panie Myszkowski, żebyś pan miał miliony, to byś pan inaczej mówił.

– Szanuję pana, ale mogę panu powiedzieć głupstwo, jak pan będziesz gadał rzeczy, których pan nie rozumie. Miałem dosyć pieniędzy i puściłem je, ot tak! – dmuchnął dymem w oczy Halpernowi.

– Spytaj się pan Kurowskiego, myśmy razem je puszczali. Ja dbam o pieniądze tyle, co o deszcz wczorajszy. Pan mnie masz, panie Halpern za głupca! Nie, panie Dawidzie, ja dlatego, żeby zarobić rubla więcej niż potrzeba, nie wstanę pięć minut wcześniej niż mi się chce, a dlatego, żeby zrobić nawet miliardy – nie poświęcę przyjemności pełnego człowieczego życia, nie wyrzeknę się patrzenia na słońce, spacerów po powietrzu, swobodnego oddychania, myślenia nad trochę większymi rzeczami niż miliardy, kochania itd. itd.

Ja nie będę robił, robił, robił! bo ja chcę żyć, żyć, żyć! Nie jestem bydlęciem pociągowym ani maszyną, jestem człowiekiem. Tylko głupiec chce pieniędzy i dla zrobienia milionów poświęca wszystko, życie i miłość, i prawdę, i filozofię, i wszystkie skarby człowieczeństwa, a gdy się już tak nasyci, że może pluć milionami, cóż wtedy?

Zdycha na materacu wypchanym tytułami własności. Wielka pociecha, zupełnie tej samej wartości, jak gdyby zdychał na gołej ziemi. A gdyby go później spytano, jak żył? powiedziałby: Robiłem. Po co? Zrobiłem miliony! Na co? No, żeby mieć miliony, żeby ludzie podziwiali, żeby jeździć powozem i imponować głupcom i żeby zdechnąć w połowie życia, zdechnąć z wycieńczenia pracą, ale na milionach! Tfu, z taką głupotą.

– Porusza pan ważną kwestię, o której można by wiele mówić.

– To sobie mówcie, ja idę do domu, ale podejmuję się kiedy indziej w stosownej chwili, przekonać pana, panie Borowiecki, że wam wszystkim zaszczepili strasznego baccilusa pracy, który toczy cały organizm ludzkości i myślę, że jeśli się nie opamiętają, to ludzkość prędzej zginie, niż to przewidują geologowie.

Szli pustym trotuarem w górę ulicy.

Wysocki po długim milczeniu zabrał głos i zaczął namiętnie dowodzić, że złe nie tkwi w tym, że wszyscy pracują za wiele, a w tym, że nie wszyscy pracują.

 

Myszkowski nic nie odpowiedział, bo zaraz się z nimi pożegnał i poszedł do domu.

Borowiecki sennym wzrokiem patrzał w uśpioną cichą ulicę.

Halpern pochwycił to spojrzenie i zaczął:

– Pan się przypatruje miastu! Pan sprawdza, że Myszkowski racji nie ma, bo jakby robili, jak on chce, to by tutaj nie stały te domy, te pałace, te fabryki, te składy, tu nie byłoby Łodzi! Byłby ładny kawałek lasu, gdzie by sobie mogli obywatele wyprawiać polowania na dzikie świnie.

– Nam nic nie szkodziłoby to, panie Dawidzie.

– Panu może nie, panu Wysockiemu to nie wiem, ale dla mnie potrzebną jest Łódź, mnie potrzeba fabryk, wielkiego miasta i wielkiego handlu! Co ja robiłbym na wsi? co ja robiłbym z chłopami – wykrzyknął.

– Byłbyś pan pachciarzem148 – rzekł zimno Borowiecki, oglądając się za dorożką.

– I pomiędzy nimi jest taka konkurencja, że z głodu umierają.

– Tylko ci, co nie umieją oszukiwać chłopów i obywateli.

– To jest gadanie? to jest tylko antysemickie gadanie, w które pan nie wierzy, bo pan dobrze wie, że płotkę zjada duży kiełbik, kiełbika zjada okoń, a okonia zjada szczupak, a szczupaka? Szczupaka zjada człowiek! A człowieka zjadają drudzy ludzie, jedzą go bankructwa, jedzą choroby, jedzą zmartwienia, aż go w końcu zjada śmierć. To wszystko jest w porządku i jest bardzo ładnie na świecie, bo z tego robi się ruch.

– Pan masz talmudyczną filozofię, panie Dawidzie.

– To jest filozofia patrzenia, a ja na świat patrzę bardzo dawno, panie Wysocki. Panie dyrektorze, co pan myśli o Myszkowskim? – zapytał, przytrzymując go za rękę, bo Karol zaczął się z nim żegnać.

– Bardzo dobry człowiek, bardzo! – szepnął wymijająco.

– On jest genialny człowiek! on ma w głowie miliony i nie chce ich stamtąd wyciągnąć. Pan wie, że on zrobił nowe odkrycie u Meyera? Nowy sposób blichowania białego towaru. Meyer zarabia na tym pięćdziesiąt procent, a co pan myśli ma z tego Myszkowski? On nic nie ma! Jemu za ten wynalazek, który wart milion, dali dwa tysiące rubli pensji rocznej, on wziął i jeszcze chodzi do fabryki i pracuje w laboratorium! Ja go bardzo szanuję, ale żeby nie chcieć majątku, żeby się śmiać z tego, że drudzy robią pieniądze, tego nic nie rozumiem, to jest trochę ciemne.

Stuknął się w czoło.

– Dobranoc panom – rzekł Karol.

– Miałem do pana interes i załatwię go w kilku słowach – zaczął Wysocki. – Nie znając pana, miałem jednak być u niego z prośbą za jednym człowiekiem.

– Szuka pan zajęcia dla kogo?

– Tak, znam jednego biedaka, który od dwóch lat na próżno poszukuje pracy.

– Specjalista?

– Eks-obywatel ziemski, ale człowiek uczciwości nieposzlakowanej.

– To razem tyle kwalifikacji, że może szukać miejsca jeszcze drugie dwa lata z takim samym skutkiem.

– Bardzo biedny i bardzo obarczony rodziną, umierają wprost z głodu.

– Nie wyjątkowy wcale, bo takich nie brakuje w Łodzi.

– Może by pan pomógł. Jakiekolwiek miejsce, jakkolwiek płatne, najprostsze, byłoby dla niego prawdziwym dobrodziejstwem. Niechaj mi pan daruje, że prawie nieznajomy i zaraz z prośbą się udaję.

– Nie w tym środek kwestii, tylko że nie wiem, co panu odpowiedzieć. Miejsc lepiej płatnych nie ma nigdy wolnych, ponieważ na każdą opróżnioną posadę zgłasza się dwudziestu kandydatów i to przeważnie samych specjalistów.

– Mnie idzie o najzwyklejszą pracę, więc jeśli pan może…

Borowiecki dał mu swój bilet wizytowy.

– Niechaj ten protegowany pański przyjdzie do mnie z tym biletem jutro po południu do fabryki. Miejscami nie rozporządzam, ale będę się starał coś zrobić dla niego, tylko że panu nie ręczę za skutek.

Rozeszli się zaraz w różne strony.

XIV

Dawid Halpern szedł wolno Piotrkowską, rozmyślał o Myszkowskim i przypatrywał się miastu, które kochał całą swoją entuzjastyczną duszą.

Nie chciał pamiętać, że to miasto zabrało mu wszystko, co kiedyś posiadał po ojcu, że od lat wielu żyje z dnia na dzień, że wciąż zmieniać musi sposoby zarobkowania, że wciąż jest tylko na drodze do majątku, który mu się wiecznie wyślizgiwał z rąk, co sobie tłumaczył brakiem szczęścia, ale pomimo tego wytrwale zakładał kantory, to sklepy, to zostawał agentem i zawsze kończył bankructwem, ale nie tracił nadziei, szedł jednako przez życie, zapatrzony w Łódź i w jej potęgę, oszołomiony jej wielkością, zahipnotyzowany milionami, jakie się przewalały dokoła niego.

Nie miał dzieci, miał tylko żonę, na którą pracował, aby mogła corocznie jeździć do Franzensbadu leczyć się, sam zaś od wielu lat nie wychylał się za Łódź, nie dbał, co jada, jak mieszka, w czym chodzi, sam nic nie miał, ale był szczęśliwym, że miasto posiada coraz więcej, że mógł widzieć ten ruch szalony, przewalanie się towarów, huk maszyn pracujących, zgiełk na ulicach, zapchane składy, nowe ulice, milionerów, fabryki, wszystko co składało się na ten kolos, który spał teraz pod cichym ciemnem niebem, przez które płynął księżyc.

Kochał Łódź, jak kochał fabrykantów i robotników i jak kochał nawet prostych chłopów, tłumnie ściągających na każdą wiosnę, bo większa ich liczba na ulicach mówiła, że znowu przybędzie miastu fabryk i domów, i ruchu.

Kochał Łódź.

A co go obchodziło, że ta Łódź była brudna, źle oświetlona, źle zabrukowana, źle zabudowana, że domy waliły się corocznie na głowy mieszkańców, że w bocznych ulicach w biały dzień zarzynali się ludzie scyzorykami!

O takich głupstwach nie myślał, jak i nie myślał o tym, że tutaj tysiące ludzi marło z głodu, że tysiące ludzi gniło w nędzy, że tysiące ludzi walczyło całym wysiłkiem o nędzny byt i że ta walka cicha i straszna przez swoją ustawiczność, walka prowadzona nawet bez nadziei zwycięstwa, zżerała więcej ludzi rocznie niźli najgroźniejsze epidemie.

– Z tego robi się ruch – tłumaczył, ciesząc się, że miasto wzrastało z szalonym pośpiechem, że mógł podziwiać olbrzymie cyfry wywozu i przywozu, a ogólna cyfra obrotów wzrastała corocznie o całe dziesiątki milionów.

Jego sucha semicka dusza tonęła w tych cyfrach lubowała się ich zwiększeniem.

Z dumą spoglądał na nowych milionerów i czcił ich całą duszą; z zachwytem niekłamanym podziwiał z trotuarów przepych zaprzęgów i mieszkań; z entuzjazmem rozgłaszał po mieście cyfry sum, jakie różni królikowie bawełniani i półwełniani wyrzucali na przyozdobienie swoich pałaców i legowisk.

Takim był Dawid Halpern, który teraz szedł na ulicę Średnią do mieszkania i rozmyślał o Myszkowskim.

Dla niego, czciciela pieniędzy, Myszkowski był zupełnie niezrozumiałym.

Nie mógł pojąć, jak można nie brać milionów, skoro same włażą do kieszeni.

Z podobnymi myślami otworzył cicho drzwi na trzecim piętrze jakiegoś wielkiego domu, ale nim wszedł, usłyszał przyciszone tony muzyki, płynące z głębi ciemnego korytarza. Wszedł do mieszkania.

Żona już spała, a że mu się zachciało jeść, przeszukał szafkę i z kawałkiem cukru, bo nic więcej nie znalazł, poszedł cicho do kuchenki zrobić sobie herbaty.

Samowar był już zimny, nalał jednak herbaty w filiżankę i przegryzając cukrem pił, spacerując w malutkim przedpokoju, żeby nie budzić żony i słyszeć trochę tej muzyki sączącej się przez drzwi.

Znudziło mu się dość prędko to spacerowanie, bo z filiżanką w ręku przeszedł korytarz i zapukał bardzo delikatnie do drzwi, za którymi grano.

– Herein149! – odezwał się głos ze środka.

Wszedł śmiało, kiwnął życzliwie głową grającym i usiadł pod piecem, popijał herbatę małymi łykami i słuchał muzyki z nabożnym skupieniem.

Horn grał na flecie, Malinowski na wiolonczeli, Szulc na klarnecie, a na skrzypcach Blumenfeld, który prowadził całą drużynę. Drugie skrzypce prowadził Stach Wilczek.

Józio Jaskólski siedział w drugim pokoju przy stoliku i list jakiś przepisywał.

Prócz Horna wszyscy byli kolegami ze szkoły i zbierali się po dwa razy na tydzień, aby wspólnie grywać.

Muzyką bronili się bezwiednie przed stępieniem, jakie dawała codzienna, ciężka praca, bo pracowali jako technicy, majstrowie lub praktykanci po fabrykach lub kantorach.

Horn jako najzamożniejszy, bo był tylko w Łodzi na praktyce i miał bogatego ojca, gromadził ich w swoim mieszkaniu i pokupował instrumenta150, ale duszą tych biesiad muzycznych był Blumenfeld, muzyk z powołania i wykształcenia, bo skończył konserwatorium, ale że muzyka nie dawała mu w Łodzi utrzymania, więc tymczasem pracował w kantorze Grosglicka jako buchalter.

Józio Jaskólski był pomiędzy nimi najmłodszym, grać nie umiał, ale żył z nimi blisko i często przychodził, bo namiętnie lubił słuchać ich opowiadań o różnych awanturach miłosnych. Marzył bowiem o miłości z całą pasją osiemnastoletniego chłopaka, surowo wychowanego.

Tamci grali, a on przepisywał sobie list miłosny, jaki mu dał do przeczytania Malinowski, który z powodu swojej urody dosyć ich otrzymywał.

List był pisany nieortograficznie, ale tak namiętnie, że Józio czerwienił się co chwila i zamglonymi oczyma wpatrywał się w te szeregi koszlawych151 i niezgrabnych liter.

Upajał się tymi wybuchami dzikiej czułości i równocześnie gryzło go straszne pragnienie, żeby go kto tak kochał, a raczej żeby otrzymywał podobne listy.

Muzyka skończyła się wreszcie, bo posługaczka wniosła samowar. Horn pomagał nakrywać stół i sam rozstawiał szklanki.

– Wilczek, trzy razy pan sfałszowałeś. Wziąłeś pan C zamiast D, potem jechałeś pan o jedną oktawę niżej – zaczął Blumenfeld.

– Nic nie szkodzi, bo was dogoniłem prędko – śmiał się Wilczek, chodząc po pokoju, zacierał ręce, a potem bardzo uperfumowaną chustką obcierał sobie tłustą, okrągłą twarz, pokrytą rzadkim, niezdecydowanego koloru zarostem.

– Pachniecie jak cały skład perfum! – szepnął Horn.

– Mam perfumy w komis! – usprawiedliwiał się.

– Czym wy już nie handlujecie? – śmiał się Szulc, który pomimo swojej baryłkowatości, raźno się uwijał, nalewając herbatę dla wszystkich.

– Choćby waszym mięsem, Szulc.

– To nie dowcip! – szepnął Blumenfeld, siadając przy stole i rozgarniał chudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, które jakby aureolą otaczały jego wysokie, bardzo ładne czoło i długą, cierpiącą twarz o gorzkim uśmiechu.

– Panie Halpern, może pan z nami siądzie – zapraszał Horn.

– A dobrze, napiję się gorącej herbaty. Panowie gracie coraz lepiej ten kawałek, co to podobny do tego, jakby kto bardzo płakał, to mi zrobił takie wrażenie, że siedzieć nie mogłem. Śliczny koncert.

– Panie Józefie, herbata czeka na pana! – wołał Horn.

Józio rozczerwieniony jeszcze przyszedł, siadając na końcu, ażeby ukryć wzburzenie i pomieszanie, jakie w nim sprawił ten list.

Pił herbatę prędko, patrzył się ciągle i milczał, powtarzając w myśli ogniste frazesy, a chwilami spoglądał z podziwem na Malinowskiego, że siedzi tak spokojnie i pije herbatę.

– Pijcie wódkę, a nie oglądajcie zegarka, gdzież wam się tak spieszy, Wilczek?

– Idziecie na dyżur?

Bo Wilczek pracował w magazynach kolejowych.

– A nie, z biurem już dzisiaj pożegnałem się na zawsze.

– Co, co? Wygraliście na loterii?

– Żenicie się może z Mendelsohnówną?

– Dajecie może drapaka z kasą kolejową do Ameryki?

Wołali chórem.

– Nic z tego, bo mam coś lepszego, interes cudowny, który mnie musi postawić, zobaczycie, że stanę od razu na czterech nogach.

– Ty zawsze byłeś czworonogiem! – odezwał się Malinowski i spojrzał na niego zielonymi oczami, w których była pogarda i niechęć.

 

– Ale nigdy nie byłem wariatem, nie zajmowałem się wynalazkami, niemożliwymi do urzeczywistnienia.

– Co ty wiesz, co ty możesz wiedzieć prócz tego, żeby okpiwać na kupnie i na sprzedaży, ty jesteś prosty, ordynarny handeles. Wiedzże o tym, że wariactwa ludzi genialnych więcej przyniosły dobrego światu, niźli praktyczna głupota, podobnych tobie, umiąca152 tanio kupić i drogo sprzedać. Słyszysz, Wilczek?

– Słyszę i będę o tym pamiętał, gdy zażądasz nowych kredytów.

– A propos, sprowadź mi dwadzieścia funtów drutu miedzianego, takiego, jaki był ostatnio – rzucił spokojnie Malinowski.

Wilczek pomimo gniewu zanotował obstalunek w notesie.

– Dajcież spokój z kłótniami i interesami.

– Jedno drugiemu nie przeszkadza – szepnął Wilczek i chodził po pokoju, zacierał ręce nerwowo, oblizywał duże, wywinięte usta i często poprawiał włosy, rozczesane przez całą głowę i tworzące mu grzywkę nad niskim brzydko pomarszczonym czołem.

Malinowski powlókł za nim oczami i szepnął:

– Wyglądasz jak stara pokojówka!

– Co wam to przeszkadza!

– Irytuje mnie widok takiego mebla, przeszkadza patrzeć swobodnie.

– To patrzcie się w samowar, albo w koniec własnego nosa, macie przecież na co.

– Kiedy kufa mi właśnie przeszkadza patrzeć na samowar.

– Malinowski! – syknął Wilczek z uśmiechem i jego małe niebieskie oczki głęboko schowane zamigotały gniewem, zaczął szarpać wielki złoty łańcuszek od zegarka.

– Wilczek! – uśmiechnął się słodko i słodko patrzył na Stacha.

– Wam niedługo trzeba włożyć kagańce, bo się kiedy jeszcze pogryziecie.

– Powiem wam wspaniałą rzecz, tylko nie przeszkadzajcie – zawołał Szulc, znowu nalewając wszystkim herbatę. – Mówił mi dzisiaj Reck, który przyjechał z Sosnowca do Dülmana.

– Ciekaw jestem, co można jeszcze nowego powiedzieć o tym bydlęciu.

– Zaraz się dowiesz. Miesiąc temu, bawił w Sosnowcu przejazdem jakiś hrabia. Dülman, dawny handlarz świń, dawny oberkelner153 z Katowic i dawna kanalia, zaprosił hrabiego do siebie, ale mało, że go zaprosił, kazał na jego przyjęcie wystawić bramę tryumfalną, wyprawiał wspaniałe obiady specjalnymi pociągami sprowadzone z Berlina, sam mu buty ściągał, bo chciał przez pośrednictwo tego hrabiego dostać jaki pruski order. Hrabia spał w jego pałacu przez całe trzy dni i odjechał do Vaterlandu154. Po jego wyjeździe w parę dni, Dülman przysyła po Recka, który jest technikiem w jego fabryce, w oddziale stolarskim. A gdy Reck przyszedł, Dülman każe mu zrobić rysunek wspaniałej skrzyni, jak można najozdobniejszej. Reck zrobił coś w rodzaju olbrzymiej trumny i podług jego rysunku wykonano tę skrzynię w Berlinie i przywieziono do Dülmana. Otóż ten idiota, wobec całej rodziny i dyrektorów swoich ustawił skrzynię na honorowym miejscu w salonie, a do skrzyni wstawił łóżko z całą pościelą i ze wszystkim, czego używał ów hrabia, skrzynię zamknął na klucz, a na niej przybito brązową blachę z takim napisem niemieckim: „W tej skrzyni stoi łóżko, a na łóżku leży pościel, a w tej pościeli, na tym łóżku dnia X roku 18… raczył spać trzy razy jaśnie wielmożny graf Wilhelm Johann Somerst-Somerstein”.

– Ależ to farsa, to niemożliwe!

Zaczęli oponować.

– Ja Reckowi wierzę, on nigdy nie kłamie.

– Ależ to byłaby głupota potworna.

– Co chcecie, takiego eks-świniarza olśniła łaskawość grafa.

– To jest możebne, a bo to w Łodzi mało jest podobnych śmieszności pomiędzy milionerami! Przecież wszyscy znają szczegóły pojedynku Stanisława Mendelsohna z tym inżynierem Myszkowskim.

– A Knaabe to nie śmieszny? A stary Lehr, który jak siedzi w restauracji, a kto zawoła głośno: Kelner! to się bezwiednie zrywa z krzesła, bo był przecież kiedyś kelnerem, a Zuker jeszcze mojej matce przynosił do domu resztki do sprzedania. Lehr na przykład umie się tylko podpisywać, a przyjmuje interesantów w swoim gabinecie z książką w ręku, a którą mu zawsze lokaj daje otworzoną, bo były wypadki, że Lehr trzymał ją przy gościu do góry nogami.

– Każdemu wolno robić, co mu się podoba, nie widzę potrzeby wyśmiewania się.

– Ale i każdemu wolno się z tego śmiać, co jest głupie.

– Ty Wilczek, bronisz swojej sprawy, bo i z ciebie się śmieją, z twojej grzywki, z perfumowania i z twoich łańcuszków, i pierścionków, z twojego szyku.

– Głupcy śmieją się ze wszystkiego. Ten się śmieje najlepiej, kto się ostatni śmieje.

– Czyli jak zrobisz miliony, obiecujesz śmiać się z nas wszystkich.

– Bo jesteście godni śmiechu.

Halpern, uścisnął im ręce i wyszedł nie lubił bowiem, żeby młodzież ośmielała się przekpiwać z fabrykantów.

– Dlaczego? powiedzcie no wyraźnie Wilczek.

– Bo wy się nie śmiejecie szczerze, wy drwicie ze złości, że nic nie macie, a oni mają miliony.

– Nowe rzeczy gada! Myślałem, że powiecie co nowego, a jeśli chcecie mówić tak dalej, to już lepiej przestańcie.

– Bądźcie no cicho na chwilę, jest ważna sprawa – podniósł głos Malinowski. – Józio Jaskólski potrzebuje stu rubli na jutro wieczór i prosi nas wszystkich o pożyczenie tej sumy, będzie oddawał po dziesięć rubli miesięcznie. Pieniądze te są dla niego kwestią życia i śmierci, więc ja jeszcze od siebie proszę was wszystkich o koleżeńską pomoc. Za całą sumę ręczę.

– Dasz ewikcję155 na swoim wynalazku.

– Wilczek! – krzyknął rozdrażniony uderzając pięścią w stół. – Zróbmy składkę pożyczkową panowie – dodał łagodniej, kładąc na stole jedyne pięć rubli, jakie miał. Szulc położył drugie pięć, Blumenfeld dziesięć.

– Co będzie brakować dołożę, bo chociaż dzisiaj nie mam, ale mogę pożyczyć jutro – mówił Horn. – No, Wilczek, dajcie no ze dwadzieścia rubli.

– Słowo honoru, że nie mam trzech rubli nawet przy sobie, załóżcie za mnie pięć rubli.

– Dowcipnie kombinujecie – szepnął Horn.

– Na niego nie liczcie. Musicie Horn pożyczyć osiemdziesiąt rubli, bo jest dwadzieścia, ale koniecznie przed szóstą wieczorem jutro.

– Z pewnością, niech pan przyjdzie do mnie, panie Józefie.

Józio ze łzami rozrzewnienia dziękował wszystkim, prócz Wilczkowi156, który pogardliwie się uśmiechał i chodził coraz prędzej po pokoju. Miał pieniądze, ale nigdy nikomu nie pożyczał.

– Na co ci potrzeba aż stu rubli? – zapytał Józia.

– Kiedy nic nie dajesz, to niepotrzebnie się wypytujesz.

– Pozdrów mamę ode mnie.

Józio nic się na to nie odezwał, miał do niego wielki żal, bo dobrze pamiętał, ile ten sam Wilczek zawdzięczał im, a potem spieszno mu było lecieć z radosną nowiną do domu, bo tych pieniędzy potrzebował dla matki, której jakiś piekarz oddawał w zarząd sklepik, ale pod warunkiem złożenia storublowej157 kaucji. Było to niejako zabezpieczenie od głodowej śmierci całej rodziny, bo mieszkanie mieli mieć darmo i pewien procent określony od sprzedaży. Józio wyszedł pośpiesznie, ale ze schodów wrócił i szepnął do Malinowskiego.

– Adaś, pożycz mi na parę dni tego listu, ja ci go nie zniszczę.

– Możesz go sobie wziąć na własność, nic mi po nim.

Józio go ucałował i pobiegł.

Zamilkli na chwilę.

Blumenfeld nastrajał skrzypce, Horn pił herbatę, Szulc patrzył na Malinowskiego, który z tym swoim wiecznym uśmiechem wpatrywał się w formuły algebraiczne, jakie skreślił ołówkiem na serwecie, a Wilczek wciąż spacerował i rozmyślał o jutrzejszym interesie, jaki miał go postawić na cztery nogi, a w przerwach wodził po towarzyszach ironicznym, niedbałym wzrokiem, w którym było wiele politowania, a jeszcze więcej lekceważenia, a czasami przysiadał z sykiem i zdejmował kamasz na chwilę, bo był obuty w lakierki bardzo eleganckie, ale tak ciasne, że czuł je coraz mocniej.

Był ubrany z wielką a przesadną elegancją kantorowicza.

– Szulc, odkryłem bezwiednie tajemnicę waszego młodego Kesslera! – zaczął, nakładając znowu but i spacerując po pokoju.

– Wy macie specjalną zdolność śledczą.

– Bo dobrze patrzę.

– Czasem się opłaca taki dobry wzrok!

– Malinowski! – zawołał, siadając, bo kamasz palił go jeszcze więcej.

– Nie przerywajcie sobie popisów własnego sprytu i przenikliwości, będziemy słuchać cierpliwie i może buciki trochę zmiękną – szydził Adam.

– Spotkałem wczoraj rano na Wschodniej bardzo ładną dziewczynę, poszedłem za nią, żeby się jej przyjrzeć lepiej, bo znałem skądsiś jej twarz. Weszła do jednego z domów na Dzielnej i zniknęła mi w podwórzu. Trochę strapiony szukam stróża, aby się od niego dowiedzieć, gdy natykam się na młodego Kesslera, wchodzącego do bramy. Wydało mi się to podejrzanym, bo przecież wiadomo, że Kessler wciąż się włóczy za dziewczynami. Zaczekałem przed domem i po kilkunastu minutach doczekałem się, że wyszedł, ale nie sam, wyszedł z tą dziewczyną, tylko tak ubraną wspaniale, że z trudem ją poznałem. Wsiedli do powozu czekającego o kilka domów dalej i pojechali w kierunku kolei. Tę dziewczynę Malinowski musisz znać?

– Skądże takie przypuszczenie? – zapytał spokojnie na pozór.

– Widziałem cię z nią przeszłej niedzieli, wyszedłeś z domów familijnych Kesslera i prowadziłeś ją nawet pod rękę.

– To nieprawda! to nie mogła być… – zawołał gwałtownie, połykając jakieś imię.

– Jestem najpewniejszy, że to ona. Brunetka, bardzo żywa i bardzo ładna.

– Dajmy pokój, co mnie to obchodzi – szepnął niedbale i czuł, że mu jakaś ręka wsunęła się do wnętrzności i szarpie je strasznie.

Z tego jednego szczegółu poznał, że to była Zośka, jego siostra.

Nie, nie mógł w to uwierzyć, siedział w milczeniu i chciał iść, lecieć do domu, ale się nie ruszył, nie podniósł nawet oczu na towarzyszów, bo się bał spotkać z ich wzrokiem, żeby mu nie wyczytali tajemnicy.

Ochłonąwszy nieco, najspokojniej ubrał się i wyszedł nie czekając na kolegów.

Pobiegł do rodziców, mieszkających w domach familijnych Kesslera.

Wielkie trzypiętrowe czworoboki, podobne do koszar, w których się gnieździło kilkaset osób, stały ciemne, ciche, tylko w jednym oknie błyskało światło. Dom spał zupełnie, bo nawet na korytarzach, którymi biegł Malinowski, było ciemno i pusto, a tylko jego kroki huczały po całym domu.

147zegaru – dziś popr. D. lp: zegara. [przypis edytorski]
148pachciarz – dzierżawca (np. karczmy). [przypis edytorski]
149herein (niem.)– proszę wejść. [przypis edytorski]
150instrumenta – dziś popr. B. lm: instrumenty. [przypis edytorski]
151koszlawy – dziś popr.: koślawy. [przypis edytorski]
152umiąca – dziś popr.: umiejąca. [przypis edytorski]
153oberkelner (niem. oberkellner)– starszy kelner. [przypis edytorski]
154Vaterland (niem.) – ojczyzna. [przypis edytorski]
155ewikcja – ubezpieczenie, poręczenie. [przypis edytorski]
156prócz Wilczkowi – dziś popr.: prócz Wilczka. [przypis edytorski]
157storublowej – dziś popr.: sturublowej. [przypis edytorski]