Kostenlos

Przy robocie

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa
 
Bo na słońce nie wyłażom.
 

– Jezu! – zacharczał znowu konający, chciał się unieść, ale brakło mu sił, zaczął rwać palcami ziemię, zgrzytać i drgać konwulsyjnie całem ciałem.

– Grzela! – szepnął któryś z chłopów, przyklękając; konający rzężał coraz bardziej, otwierał usta szeroko, połyskując dwoma rzędami białych zębów. Chłop jakąś brudną szmatą związał mu rozłupaną głowę, obtarłszy mu kapotą twarz zakrwawioną, zdjął czapkę, zabił w ziemię, tuż przy głowie umierającego, jedną z latarń i zaczął drżącym głosem pacierz.

– „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Ament”.

– Ament – odpowiedzieli, klękając wokół i odkrywając głowy. Jakiś tragiczny nastrój rozlał się nad nimi w tej nagłej ciszy, jaka zapanowała, bo i na drugiej stronie kafary umilkły i widać było szeregi cieniów, przesuwających po kładce na rzece.

– „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje” – mówili głośno i z namaszczeniem; ten prosty pacierz za konającego i ten prawie już trup, co tam rzężałostatniem tchnieniem, rozkrzyżowany w walce ze śmiercią, przenikał taką powagą i majestatem, że się chylili z bojaźnią, że ból i strach zaczął świecić we wszystkich oczach i zginać coraz niżej karki i głowy i wyrywać głębokie westchnienie – „Bądź wola Twoja, jako w niebie, taki na ziemi”.

Brzmiał coraz ciszej pacierz i usta się trzęsły, łzy migotały w oczach, żal i trwoga przegryzały twarde, kamienne serca i nieulękłe, zbydlęcone pracą dusze korzyły się ze łkaniem w nagłym, okropnym kurczu strachu przed śmiercią.

Tylko Gliniewicz nie klęczał, patrzał na konającego, na jego starą, zniszczoną twarz, na głowę związaną, na klęczących, co się pochylali aż do ziemi, bili się w piersi wolnym automatycznym ruchem, tym samym, jakim kręcili kołowroty, i powtarzał sobie ciągle i bezmyślnie prawie:

– Gliniewicz winien, a? – Winien.

Grzela skonał, narzucili na niego kapotę, zrobili rodzaj przykrycia z desek, żeby nie mókł, i powracali wolno do roboty. Kołowroty zaczęły skrzypieć wolno i baby, choć zrzadka, biły z dawną siłą, pompy piszczały tłokami, wszystko wracało do dawnego, tylko Gliniewicz wciąż widział przed sobą wysadzone z orbit oczy, rozbitą, buchającą krwią głowę i usta rozwarte szeroko, połyskujące rzędami białych zębów i krzyczące: Jezus! – i wciąż powtarzał w kółko:

– Gliniewicz winien, a? – Winien!

Zeszedł na brzeg, tam, gdzie nie dochodził żaden promień światła, usiadł na cembrowaniu i siedział. Jakieś straszne łkanie rozrywało mu piersi, dusiły go łzy, łamała rozpacz nieopowiedziana, a nie mógł wyrwać z siebie ani jednej myśli, siedział, jak martwy, bez ruchu, zapatrzony w czarny, ruchomy odmęt, co szumiał przed nim, bryzgał na niego pianą i lizał mu stopy. W lesie, który stał zaraz, czarną ścianą, rozlegały się jakieś krzyki, hukania, jęki smutne, to rzeka rozbijała się pomiędzy drzewami, bulgotała, jakby płaczem, to druty telegraficzne zaczęły jęczeć żałośliwie, trząść się, zawodzić dziką i przejmującą pieśń, niby arfa eolska, na której noc wygrywała swoje melodye tajemnicze, to jakieś ptaki z krzykiem zrywały się z drzew, to wiatr zmącił wszystko, rzucił się na las, prześwistywał, głuszył odgłosy kafarów, bijących już z dawną ciągłością – to przyciszało się i od kafarów popłynęła smutnie zawodzona pieśń.