– To konie będą przychodziły po śmierci, jak te dusze pokutujące? – zgromiła matka.
– Jać nie mówię! Przysięgałabym jednak, żem go widziała. W kościele bym przysięgła!
– A bo to mu była krzywda! Miał swoje wygody i roboty mało wiele.
– Taki wam był dobry, a praliście go orczykiem i wyklinali – żgnął mściwie chłopak.
– Jak biłem, to na bicie musiał dobrze zarobić, a tobie wara!
– Zarobił, że cię schlanego przywoził z karczmy – dołożyła mu żona.
Umilkli. Deszcz się wzmagał, w bruzdach już polśniewała woda i ziemia zapadała się pod nogami, a każdą skibę przychodziło krajać coraz z większym mozołem. Orali jednak niestrudzenie. Oczy im wyłaziły, krew broczyła od jarzma i postronków, gnaty dziw nie pękały i w głowach się mąciło, ale chłop nieubłaganie poganiał.
– Zabijcie mnie, a już nie poradzę! – Zajęczała naraz dziewczyna, waląc się na ziemię. Przysiedli przy niej, matka obcierała jej twarz, a chłop jął31 się tłumaczyć.
– Trudna rada! Odzipnij córóchno! Mus pogania. Choćby z pół morgi pod ziemniaki zaorać! Kto nie posieje, nie zbierze. Cóż to, z głodu mamy zdychać, czy ze swojego we świat iść po żebranym chlebie? – Niedoczekanie wasze ścierwy! Niedoczekanie! – zakrzyczał i zacisnąwszy pięście, groźnie potoczył oczami.
Orali dalej z niestrudzoną zaciekłością.