– Panowie sobie wojują, a chłop w skórę bierze. – splunął i prał krowę aż zaryczała.
– Człowieku, dyć15 to ostatnie bydlątko! – spróbowała mitygować16 kobieta.
– Cicho! Wio ścierwy, bo gnaty poprzetrącam! – grzmiał rozsrożony.
– Tatulu, boćki przyleciały – zakrzyczał naraz chłopak, wskazując ręką. – Boćki, loboga!
Przystanęli patrząc za bocianami, krążącymi nad zburzonym dworem i parkiem.
– Kajże to se założą gniazda, kaj17! – westchnęła współczująco kobieta. – Biedne sieroty!
– Nawet tej suchej topoli nie darowali. Wszystko im na przeszkodzie! – wrzał głucho.
Bociany spłynęły na zalane łąki, jakiś pies gnał ku nim z radosnym naszczekiwaniem. Wszystkim zrobiło się jakoś weselej, jakby z bocianami wraz zakwitła w sercach nadzieja.
– Ciągta18 ludzie! Józiek, nie wykręcaj łbem, bo weźmiesz batem. – upominał chłop, ale już go gniew opuszczał i sam co chwila niósł się oczami na łąki, a coś w sobie rozmawiał:
– Jak wracają na gniazda bociany, to wojna odlatuje! – wyrzekł z głębokim przeświadczeniem.
I znowu podały się karki jarzmom, przygięły się plecy, nogi wparły się w ziemię i pociągnęli pług w głuchym milczeniu. Zmroczyło się naraz i zaczął padać drobny, uprzykrzony deszcz. Sypał obficie niby przez sito, zasuwając świat jakby rozdrganym szkliwem, przenikającym do kości chłodem i wilgocią. Wiosenna plucha zaniosła się na dobre i orka stawała się coraz cięższa i mozolniejsza, ślizgały się nogi, że raz po raz któreś ryło nosem po ziemi, brakowało już sił, jarzmo uwierało boleśnie, a postronki wrzynały się dzieciom w ramiona i piersi aż do krwi. Ciągnęli jednak bez skarg i jęków, utykając i co trochę przemieniając miejsca w uprzęgu. Chłop wyręczał wszystkich po kolei, a do prowadzenia pługa stawała żona, to córka, to chłopak.Niewiele to pomagało, robota szła coraz ciężej i każda nowo odwalona skiba zdała się być przemoknięta nie tyle deszczem, ile potem i krwią strasznych wysiłków. A chwilami, kiedy już brakowało oddechów, walili się na ziemię gdzie popadło i leżeli, jak pomordowane bydlęta, martwi niby kloce i zgoła już niewiedzący nawet o sobie.
Niedługo odpoczywali, bowiem nieubłagana konieczność wprzęgła ich z powrotem w jarzma, przymuszając do krwawego trudu. Straszliwe widmo głodu nieodstępnie snuło się za nimi, poganiając batem rozpaczy.
– Siwkiem już bym od świętej pamięci zaorał! – wyrwało się chłopu.
Sercami zatargał nagły ból, wyciskając z oczów łzy gorzkich wspomnień.
– Prawdę im rzekłem: zołzowaty19 i ma grudę20. Nie uwierzyły! Juści, na oko koń jak malowany, rosły i chody miał cuganta21. Po dworskich, to i nie dziwota. Do nóg się pokłoniłem. Nie gubcie, powiadam, toć nasz żywiciel. Dziesięć morgów pola, sześcioro narodu i z wiosną za pasem, powiadam. Jakże se poradzimy sieroty bez konia, jak! – powiadam. Poświargotały22 i wzieni23. – powtarzał może już po raz tysiączny. Ta chwila utraty konia stała mu wciąż w pamięci; była to niezagojona rana, przez którą uciekało jego życie. – Taki koń! Jacek dawał mi za niego parę kasztanów, a nie chciałem bez dopłaty.