Kostenlos

Dr. Murek zredukowany

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Zdawała się uspokajać pod wpływem jego słów, co rozrzewniło go jeszcze bardziej. Zniżył głos i mówił szeptem, tuż przy jej głowie:

– To prawda, że narazie nie możemy jeszcze się pobrać, ale to kwestja kilku tygodni, miesiąca… Moja redukcja zostanie cofnięta. Wrócę do magistratu na dawne stanowisko. Sam wojewoda tem się zajął. A gdy będę miał zapewnioną stałą pensję, gdy wrócę do magistratu, wtedy już nic…

Stanowczym ruchem uwolniła się z jego objęć.

– Boże! – powiedziała zniecierpliwionym, lecz już spokojniejszym głosem. – Niechże mi pan da święty spokój z tym swoim magistratem!…

Murek zaniepokoił się: chyba powiedział coś bezsensownego, czy popełnił jakiś nietakt? Odrazu stracił pewność siebie i patrzył na nią skonfundowany. Nira tymczasem ociężałym ruchem, jakby zmęczona, zapaliła górne światło, wyjęła z szafy suknię i jeszcze jakieś szczegóły garderoby i za parawanem zaczęła się ubierać. Nie wiedział, czy ma wyjść, czy zostać, a bał się pytaniem sprowokować nieprzychylną odpowiedź. Stał i czekał. Po chwili wyszła w długiej wieczorowej sukni i, usiadłszy przed lustrem ze skupioną uwagą, zdejmowała siatkę, pieczołowicie i długo układała poszczególne pasma i fale włosów, połyskujących na zgięciach miedzią, potem jakimś kremem zlekka wytarła twarz, przyczesała brwi i, westchnąwszy, powiedziała:

– Proszę mi wybaczyć, panie Franku, stan moich nerwów.

– Ależ…

– Nie jestem histeryczką, ale nie wiele do tego brakuje. Mówmy o czemś innem. Cóż pan porabiał?

– Ja? – uśmiechnął się. – O, to nic ciekawego. Może pani mi lepiej powie, jak spędzały panie czas w Warszawie?

Niechętnie i jakby z przymusem mówiła o krewnych, o znajomych, o teatrach, o modzie i cenach futer, o restauracjach i dancingach. Stopniowo wspomnienia warszawskie ożywiły ją, nawet zaśmiała się kilka razy. Miał ogromną ochotę zapytać, czy widywała Junoszyca, lecz póty to odkładał, aż zapukano do drzwi. Wszedł służący:

– Jaśnie pani starsza prosi do stołu – zameldował.

Murek spojrzał nań zdumiony, potem pytająco na Nirę. Nie przypuszczał, by po tej potwornej awanturze, kolacja miała odbyć się normalnie. Zwłaszcza swoją obecność uważał za nieodpowiednią i chciał Nirę pożegnać, lecz lokaj pośpieszył zaznaczyć, że jaśnie pani starsza koniecznie prosi i pana doktora.

Gdy niechętnie i zażenowany za Nirą wchodził do jadalni, byli tam już wszyscy, nie wyłączając pana i pani domu. Jak zwykle tutaj, ubrani wieczorowo, nieco uroczyści i uprzejmi. Mogłoby się zdawać, że w tym domu nic nie zaszło, że ci ludzie wogóle nie byliby zdolni nawet do podniesienia na siebie głosu. Gdyby nie wyraźne, choć zapudrowane, lub pozaklejane plasterkami ślady bójki, Murek sam zwątpiłby w to, co widział na własne oczy zaledwie przed dwiema godzinami. No, i rozmowa nie dawała się nawiązać, mimo usilnych zabiegów babci. Tylko głuchy pan Salwator, stryj pana domu, zdradzał wyśmienity humor, gadając bez przerwy. Musiał nie słyszeć awantury i nic o niej nie wiedzieć, gdyż raz po raz zwracał się do jej uczestników z dowcipami, anegdotkami i żarcikami na temat szram i sińców. Bawił się tem znakomicie i był sobie rad.

Na Murku zrobiło to wszystko razem makabryczne wrażenie. Wracając do domu, obiecał sobie dwie rzeczy: jak najprędzej wyrwać Nirę z tego domu i rozstać się z Karolką. Już wówczas, gdy Nira płakała, przeklinał w duchu swoją słabość, to, że uległ pokusie i że plamił swoją miłość brudnym i niegodnym uczciwego człowieka stosunkiem fizycznym.

Nazajutrz, gdy przyszła Karolka, usiłował wytłumaczyć jej stan swego sumienia. Zrozumiała tylko, że ją odpędza, a chociaż nie przejęła się tem zbytnio, chlipała prawie pół godziny, dając Murkowi do zrozumienia, że gdyby mu się coś odmieniło, zawsze gotowa jest do powrotu.

Jeden po drugim mijały dni, dręczące bezczynnością. Prawie codzień widywał się z narzeczoną, a pewien swego rychłego powrotu do magistratu, chodził po mieście ostentacyjnie uśmiechnięty i z podniesioną głową, zwłaszcza towarzysząc pannie Horzeńskiej. Może dlatego, a może przez zwykłą ciekawość, zatrzymywali go teraz częściej znajomi, wypytując o zamiary na przyszłość, a mimochodem starając się dowiedzieć coś bliższego o awanturze u Horzeńskich, o której opowiadano niestworzone rzeczy. Służba musiała roznosić plotki, a te wykoszlawiały i bez tego przykrą prawdę do rozmiarów niemal zbrodni. Życie jednak potoczyło się wkrótce dawnym trybem i już nie mogło być mowy o zamordowaniu w willi na Wielkiej owej rudej panienki, gdyż kilka osób widziało ją na własne oczy w separatce w restauracji Wiecheckiego i to z Horzeńskim.

Tymczasem minął zapowiedziany przez wojewodę termin i Murek zaczął nachodzić sekretarza Landę, by dowiedzieć się o losie swojej sprawy. Ten jednak nie chciał, czy nie umiał nic powiedzieć i skończyło się na tem, że trzeba było znowu udać się do samego wojewody.

Na piątkowem zbiorowem przyjęciu, na które Murek przyszedł pełen najlepszych nadziei, wojewoda na szczęście był w doskonałem usposobieniu. Dobrodusznie przemówił za zgodą między obywatelami różnych wyznań, wskazał na nieistotność rozbieżności rasowych i klasowych, które już z odległości księżyca muszą być niedostrzegalne, a co dopiero z takiego naprzykład gwiazdozbioru Wielkiej, czy nawet – przypuśćmy – Małej Niedźwiedzicy. Po kilku hipotezach astronomicznych i muśnięciu sprawy przyszłych stosunków międzyplanetarnych, przeszedł odrazu do wysłuchiwania petentów i łaskawie większość spraw zadecydował przychylnie, gdy jednak uśmiechnięty zwrócił się do Murka, wyraźnie spoważniał:

– A, pan doktór Murek. O cóż panu chodzi?…

Nim jednak Murek zdążył coś powiedzieć, wojewoda zmarszczył brwi i zawołał:

– Przypominam. Tak, tak. Otóż panie doktorze, zbadałem pańską skargę. Zbadałem, i przykro mi bardzo, że wprowadził mnie pan w błąd.

– Ja, panie wojewodo… – zaczął Murek.

– Pan – ostro przerwał wojewoda. – Co pan doktór sobie wyobraża, ja nie wiem. Zaprząta pan swoją osobą województwo i ministerstwo, jakby wszystkie najwyższe instancje administracyjne nie miały nic innego do roboty, jak zajmować się pańską przeszłością polityczną.

– Ależ, panie wojewodo, ja nie mam żadnej przeszłości politycznej! – prawie krzyknął w rozpaczy Murek.

Wojewoda skrzywił się:

– Ma pan, czy nie, to jest obojętne. Gdyby pan miał antypaństwowe grzechy na sumieniu, zostałby pan oddany sądom. A skoro ich pan nie ma, lub obciążają pana rzeczy niekaralne, nikt pana z tego powodu usunąć z posady nie miał prawa. Zrozumiano?… W państwie jest prawo. Pan wie, co to jest prawo?… Praworządność! Każdy obywatel temu prawu podlega. Ono wskazuje mu jego obowiązki i jego uprawnienia. Może pan znajduje, że to nie jest słuszne, ale ja jestem przeciwnego zdania, panie doktorze Murek. I skąd do licha, ubrdał pan sobie, że zwolniono pana z powodów politycznych?… Czy to nie manja wielkości! Do stu djabłów! Ministerstwo nic o tem nie wie. Zarząd miasta wyraźnie i w urzędowem piśmie stwierdza, że zwolniono pana wskutek zwyczajnej redukcji. Pan prezydent Niewiarowicz osobiście to potwierdza. A pan, pan ma widocznie jakieś niezdrowe ambicje, jakieś chorobliwe przywidzenia. Czy panu się zdaje, że ja, jako wojewoda, nie mam nic lepszego do roboty, niż zajmowanie się pańskiemi fantazjami?.. Niech się pan opamięta, panie doktorze Murek!…

Wojewoda skończył, zmrużył nerwowo powieki i odwrócił się do następnego interesanta.

Schodząc po szerokich schodach, Murek napróżno usiłował zebrać myśli. Jedno wiedział: – Przegrana. Spadło to nań, jak obuch, i przyćmiło zdolność zdawania sobie sprawy z przyczyn i szczegółów poniesionej klęski. Do późnego wieczora leżał na łóżku, przykrywszy się wraz z głową paltem.

Obmierzło mu nagle wszystko. Ogarnęła go taka apatja, że gdyby bodaj pożar wybuchł w domu, nie miałby ochoty ruszyć się z miejsca. Stopniowo, zwolna krystalizowała się świadomość krzywdy, krzywdy, wobec której był bezsilny. Krótko jednak poddawał się rozrzewnieniu nad własną bezsilnością. Pięści same zaczęły się zaciskać, a krew napływała do mózgu. Wiedział dobrze, co mu nakazywała zrobić jego natura. Przed oczyma, jak żywy stanął obraz lat dziecinnych. Na rynku w miasteczku tłum ludzi, a w środku Mikoła Bacel, gospodarz z Ławrynówki, kum ojca, bosy, w parcianych portkach, z dyszlem w obu rękach, a na dyszlu krew, a na ziemi, w kałuży brodaty Judka, co po wsiach jeździł za bydłem, i ziandar z błyszczącemi guzikami. A Mikoła krzyczał:

– Moja krzywda, wasza śmierć!

A wszyscy naokoło milczeli, albo jeszcze przytakiwali, bo stronę Mikoły trzymali, że go żyd oszukał, a żandarm za żydem się ujął. Judka leżał z rozwaloną głową i z dziwnie otwartą gębą, a ten drugi w mundurze, cały we krwi, ruszał się jeszcze, a co się poruszył, Mikoła zawijał dyszlem i walił z całej siły, krzycząc:

– Moja krzywda, wasza śmierć.

I chociaż zaraz przyszło dużo żandarmów, którzy strasznie wygrażali, i po rękach i nogach zakuli Mikołę w łańcuchy, w pamięci Murka pozostał on, jako bohater. Miał wtedy lat sześć, nie więcej, może siedem, ale nigdy w duchu później nie zdobył się na potępienie Mikoły Bacela, gospodarza z Ławrynówki. Już będąc w domu pana Słowińskiego, chodząc do czwartej, czy piątej gimnazjalnej, dowiedział się, że Mikołę wtedy powiesili. Wiadomość ta nie oburzyła go wcale. Tak i należało. Ale Mikoła umierał ze spokojnem sumieniem, bo za swoją krzywdę zapłacił, sprawiedliwość sobie wymierzył…

Byle to zrobić, a potem to już wszystko jedno!…

Murek usiadł na łóżku i wpatrzył się w ciemność. Serce biło mocno i niespokojnie. Wiedział, co mu szumi po głowie. Tak, pragnął odpłaty za swoją krzywdę. Nie kary, nie zemsty, lecz sprawiedliwej odpłaty. Moja krzywda, wasza śmierć!… Właśnie, i tylko śmierć. Dawny projekt denuncjacji wydał mu się śmieszny i zbyt łagodny. Czuł w sobie konieczność bezpośredniego fizycznego działania. Chwycić za gardło i udusić lub rozbić łeb!…

 

I nagle zastanowił się: komu?… Przez myśl przesuwały się szybko postacie wojewody, Gąsowskiego, Niewiarowicza, Jelczy, Czakowskiego, sekretarza Więcka, Landy i niewiadomo dlaczego Junoszyca. Dla nich wszystkich rosła w nim nienawiść. Stopniowo coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że jednak od Niewiarowicza przedewszystkiem ma prawo zażądać rozrachunku. Gdzieś pod czaszką zaczęło formować się i twardnieć postanowienie.

Ciężko podniósł się z łóżka, nie zapalając lampy, odszukał poomacku kapelusz, naciągnął palto i wyszedł do sionki. Przekręcał właśnie klucz w zamku, gdy sąsiednie drzwi uchyliły się i w kłębie pary, buchającej w mróz z ciepłego wnętrza, stanął pan Żurko, właściciel mieszkania.

– A pan doktór, za przeproszeniem, wychodzi? – zapytał tonem rozczarowania.

– A bo co, panie Żurko?

– Eee… nic. Tak sobie. Myślałem, że pan może nie pogardzi… He… moja stara kazała…

Staruszek zakaszlał w przeciągu i dodał:

– A i prośbę mielibyśmy.

Murek bez słowa wszedł do pokoju, a raczej do schludnie utrzymanej kuchni. Z sąsiedniej alkowy odrazu przydreptała Żurkowa, przygarbiona, chuda staruszka. Oboje przypominali parę białych, ruchliwych i zaniepokojonych królików. Żyli samotnie. Mieli wprawdzie troje dzieci, lecz dwie córki już dawno wyszły zamąż i mieszkały gdzieś daleko, a syn wyemigrował do Ameryki i tyle o nim wiedzieli, że doszedł do majątku. Do rodziców nie przyjeżdżał, ani znaku życia nie dawał. To też, ile razy staruszkowie zaczepiali Murka, rozmowa wciąż kręciła się koło niewdzięczności dzieci. Nawet nie narzekali na nich. Niczego przecie od nich nie chcieli, broń Boże. Skarżyli się tylko, że przyjdzie im umrzeć, nie doczekawszy się ciepłego słowa od nich. Na komodzie w kolorowych ramkach stały fotografje, nad niemi z niebieskiego wazonu zwieszały się papierowe czerwone kwiaty. Nawet czystość tutaj, nawet białe firaneczki na oknach i doniczki z pelargonjami, wszystko tu było smutne, osierocone, gotowe do pożegnania na zawsze. W starych oczach, między zmarszczkami, wciąż szkliły się łzy, nie wiadomo, czy ze smutku, czy ze starości, aż i obcierać ich nie było warto, a może i nie czuli, jak im wysychały na powiekach. Cały dzień krzątali się oboje w swojem mikroskopijnem gospodarstwie, a wieczorami gawędzili wciąż o tem samem, najczęściej pociemku, przez oszczędność, a i dlatego, że nawet przez okulary czytać już przy sztucznem świetle nie mogli.

Murek czuł dla staruszków jakąś bliżej nieokreśloną litość i dlatego, chociaż początkowo wytargował swój pokój za piętnaście złotych miesięcznie, później dobrowolnie dorzucił jeszcze trzy złote. Dla niego nie był to wielki pieniądz, dla nich stanowiła ta kwota o możności takiego luksusu, jak mleko do kawy.

To też, gdy Żurkowa skwapliwie zaczęła nakrywać stół obrusem, Murek stanowczo oświadczył, że za przyjęcie dziękuje. Usadowił się pod oknem i zapytał:

– O cóż chodzi?

– Bardzo wielka przykrość… Ot… na stare lata – zaczęła Żurkowa, lecz mąż przerwał jej:

– Do pana doktora, jako do wykształconego człowieka zwracam się. Może pan da łaskawie jaką radę. Już do żadnej impulsywnej pracy nie nadaję się. Ręce trzęsą się, widzę już słabo. Jeszcze ot, w ogródku tam coś tego i owego, ale żeby tak, to nic. Sam pan doktór widzi. Ale, jak panu wiadomo, służyłem kiedyś kolejowo. Czterdzieści lat, panie, czterdzieści lat. Bywało pogoda nie pogoda, choroba nie choroba, do swojej roboty marsz! I zacóż, pytam się taka krzywda?…

– Jaka krzywda?

– A no, powiadają, że u zaborcy, niby, że u ruskich służyłem. A mójże panie, moja wina? A bo to chciałem akurat u ruskich?

– Polskich to i nie było wtedy – tonem zapewnienia wstawiła staruszka.

– Otóż to – potwierdził. – A oni mi powiadają, że teraz taki przepis wyszedł, że mnie moją emeryturę zmniejszyć trzeba. Ludzie, mówię, opamiętajcie się! Za co?… Czy ja co złego, uchowaj Boże, zrobiłem?… Nie to, powiadają, ale służba w zaborczych ruskich na mniej liczy się. To, mówię, może i mnie należy się odmłodnieć, żeby z tych czterdziestu lat, co mi potrącali na emeryturę, wróciło się?… I jakże to tak?

Staruszek ubawił się własnym dowcipem, klepnął się po kolanie i zerknął na żonę, a ta zaśmiała się cichutko, zakrywając usta ręką.

– I widzi pan doktór, co parę lat zmniejszali. To na oszczędności, to obniżki, a to procenty, a teraz znowu. Powiadają, że od rządu taki przepis wyszedł. Jakże od rządu niesprawiedliwość? Za co? Tak tu siedzim z moją starą i kalkulujem: jak tu z tego wyżyć? Za mieszkanie płacić trzeba, a i opału nikt darmo nie da. Co jemy, sam pan doktór widzi. Kartofle i kluski. A choćbyśmy tego mięsa, co na niedzielę do posmakowania kupujemy, wyrzekli się jak pokusy piekielnej, to i tak nie wyciągniem.

Tu znowu wtrąciła się staruszka i zaczęła szczegółowo wyliczać pozycje niezbędnych wydatków i zakończyła:

– Lepiej przyszliby i powiedzieli: niema dla was nic więcej, umierajcie!

– Co też opowiadasz – zachichotał jej mąż. – Przecież na koszt pogrzebu nie byłoby. Jeszcze przeklinaliby po śmierci. Tak ot czterdzieści lat pracy… Życie człowiekowi zeszło, a nawet na trumnę sosnową nie starczy… Ale ja myślę – ożywił się nagle – że od pana doktora, jako od urzędowej osoby, i wogóle znającego, jakaś rada nam przyjdzie. Bo my, cóż możemy zrobić?… Żadnej siły, ani opieki nie mamy. Prawo z nami, po naszej stronie, ale to słaba pociecha. Przez sądy swojego nie dojdziem, a choćby, to na sądy pieniędzy potrzeba. Nikt z nami się nie liczy. Emeryt, to tak, jak ubogi krewny, co się go z łaski utrzymuje, a jak zadługo żyje, to i łaski coraz mniej. – A my, starzy, nikomu już niepotrzebni. Choćby i wszystko nam odebrali, to i tak jesteśmy bezbronni.

Staruszek wyjął chustkę i długo nos wycierał. Murek pomyślał, że mógłby być synem tych dwojga i że to może lepiej, że jest sierotą. I tak zabolała go ich właśnie bezradność, bezbronność.

Pokiwał głową. Cóż im może poradzić?… Ciężko, bardzo ciężko, ale niech starają się przetrwać. Może przyjdzie poprawa. Teraz takie zarządzenia wyszły. Wszystkim obcinają pobory. Jednym mniej, innym więcej. Nie zawsze sprawiedliwie…

Tu Murek siłą kilkuletniego nawyku poczuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny za zarządzenia państwowe, odezwał się w nim obowiązek solidaryzowania się z państwem. Zaczął pouczającym i poważnym tonem wyjaśniać, że rządy też są instytucją ludzką, że osiągnięcie bezwzględnej sprawiedliwości w podziale dochodów i obciążeń, jest bardzo trudne, że kryzys zmusza państwo do rozstrzygnięć nieraz przykrych, a jednostki, które na tem ucierpiały, powinny pogodzić się z nową sytuacją, gdyż dobro całości tego wymaga.

Żurkowie słuchali coraz bardziej onieśmieleni, aż umilkł zawstydzony pustką własnych słów. Jakże inaczej brzmiały, ile miały głębokiego sensu i niewzruszalnej prawdy wtedy, gdy w nie wierzył.

– Pogodzić się? – lękliwie odezwał się Żurko. – I pewnie muszę się pogodzić, bo cóż zrobię?… Ho, gdybym był młody, jak pan, Ho!…

Murek spojrzał nań z nagłem zainteresowaniem i zapytał półgłosem:

– I cóżby wtedy pan zrobił?

– Wtedy?… Oho! Co tam gadać! Nie zastawiłbym swojej krzywdy nikomu na pamiątkę… Pewno! A potem plunąłbym i poszedł w świat! Dla młodego wszędzie miejsce i kawałek chleba się znajdzie. Prawda, stara?

Staruszka westchnęła i machnęła rękami. Murek zapiął palto, wstał i pożegnał się.

Zaraz za drzwiami uderzył go mocnym porywem lodowaty wiatr. Setki drobnych jak pył śnieżynek wdarły się za kołnierz, siekły w twarz, kłuły w oczy. Pochylił się i szybko szedł pod wiatr. Pod nogami śnieg skrzypiał urywanym metalicznym dźwiękiem. Trzeba było przymknąwszy powieki iść prawie naoślep. Ulice były puste. Na rogu Poznańskiej i Leśnej ktoś mu się ukłonił. Odpowiedział sięgnięciem ręki do kapelusza. Przejmujący powiew wtargnął do rękawa i poszedł przez plecy. W gęstej zadymce topniały i rozmazywały się światła latarń. We wnęce koło kościoła czerwona lampka żarzyła się pod figurą, oświetlając stopy posągu i rój czerwonych wirujących dokoła gwiazdek.

Za kościołem skręcił wlewo, otworzył furtkę i zadzwonił na ganku. Wysokie ciężkie drzwi uchyliły się, pokojówka w czarnej sukience i w białym haftowanym fartuszku powitała go jak starego znajomego. Dawniej często bywał u prezydenta, czy służbowo, czy jako gość.

– O, tak dawno pana doktora nie widziałam! – z przymilnym uśmiechem na pucułowatej twarzy zabrała się do zdejmowania palta. – Proszę tylko usiąść na chwilę, buciki obetrę. Taka zawieja, że strach. Zziąbł pan doktór?

Spojrzał na jej zalotne oczy, na pogodny uśmiech. Z odległych pokojów, dolatywały śmiechy i piski dzieci. Pozatem jasno tu było, zacisznie i jakoś dziwnie bezpiecznie.

– Zziębłem. Mróz tęgi – powiedział i nie patrząc jej w oczy zapytał:

– Jest pan prezydent?

– A jakże. Niech pan doktór pozwoli do salonu. Zaraz zamelduję.

W salonie rozejrzał się po znajomych ścianach. Nie siadał, a gdy minęło kilka minut i nikt się nie zjawiał, zaczął chodzić. Nie zdawał sobie sprawy z celu swego przybycia. Nie miał żadnego konkretnego zamiaru, ale wiedział, że jest tu wrogiem i że nie odejdzie stąd bez czegoś, co się stać musi. Nie odczuwał najmniejszego podniecenia. Przeciwnie, owładnął nim jakiś ołowiany ponury spokój, jaki nadchodzi po ostatecznej decyzji.

– Dobry wieczór, panie Franciszku – usłyszał za sobą głos kobiecy i wzdrygnął się.

Do salonu weszła pani Niewiarowiczowa, korpulentna, zlekka siwiejąca blondynka, o pogodnem spojrzeniu. Wyciągnęła do Murka rękę:

– Czy to wizyta, czy ma pan do męża interes?… On właśnie się ubiera. Zmizerniał pan trochę. Dawno nie widzieliśmy się. Niechże pan siada. No proszę siadać – powtórzyła z uprzejmym naciskiem cokolwiek rozkapryszonym tonem, z którym przed dwudziestu laty musiało jej być do twarzy, bo i dziś jeszcze czemś nieuchwytnem przypominała dziecko.

Usiadł niechętnie i powiedział twardo:

– Ja tylko z interesem, i tylko do pana Niewiarowicza.

– Mąż zaraz nadejdzie – zdawała się nie spostrzegać jego tonu. – Tymczasem ja pana ponudzę. Cóż pan porabia, panie Franciszku?

Spojrzał na nią niemal z nienawiścią:

– Chyba pani prezydentowa żartuje. Cóż mogę porabiać? Szlifuję bruki z łaski małżonka pani.

Zmieszała się, powolnym ruchem poprawiła włosy i powiedziała ciepłym głosem:

– Tak, to bardzo, bardzo przykre…

– Dla kogo? – zapytał z ironją.

– O, niech mi pan wierzy, panie Franciszku, że i dla mnie. Lubiłam pana zawsze i ceniłam. Proszę mi wierzyć. Nie umiem, wprost nie umiem darować mężowi pańskiej dymisji. To nie było fair, nie comme il faut, nawet niskie… Ach, pocóż zresztą wyszukiwać nazwę! Mam do męża o to żal, panie Franciszku. Jest dla mnie coś obrzydliwego w tropieniu i prześladowaniu najzacniejszego człowieka za dawne, zapomniane, a często i odpokutowane błędy. Ile razy czytam historję Jean Valjean’a, Wiktora Hugo…

– To niema nic wspólnego – przerwał niecierpliwie – ja nie jestem żadnym zbrodniarzem, proszę pani.

– Ależ ja tego bynajmniej nie chciałam powiedzieć. Analogja ma tu odniesienie…

– Żadnego odniesienia mieć nie może! Gdybym miał sobie coś do wyrzucenia, chociaż cień na swojej przeszłości, tobym słowa nie miał prawa powiedzieć. Tymczasem postawiono mi za plecami zarzuty i uniemożliwiono obronę. Co ja zresztą będę pani o tem mówił, skoro pani sama od swego czcigodnego małżonka wszystko wie.

– Rozumiem pana – przytaknęła – że dobrej pamięci o moim mężu pan nie zachowa. Powtarzam, że sama mu tego przebaczyć nie umiem. Chociaż to przecież nie on wyciągnął tę sprawę, tylko dygnitarz z ministerstwa, radca Gąsowski. Zapewne, mój mąż okazał mało odwagi i mało charakteru. Kiedy Gąsowski robił mu zarzuty, że takiego człowieka jak pan… pojęcia nie mam, co on ma przeciw panu… Mąż powinien był przeciwstawić się. Może zażądać dowodów. Czy ja wiem. Ale Gąsowski ma ogromne wpływy w Warszawie. Sam pan rozumie, że jedno jego słowo, a mój mąż straciłby swoje stanowisko. Od śmierci jego brata nie mamy żadnego oparcia ani stosunków. Już raz przed dziesięciu laty zostaliśmy na bruku. Ale mąż wówczas był młodszy i obowiązków mieliśmy mniej. A żyć trzeba…

– Państwu trzeba, a mnie nie? – zapytał z sarkazmem.

– Panie Franciszku! Ja przecież go nie pochwalam, ja go nie bronię nawet. Tylko chcę, żeby pan był dlań wyrozumialszy. To dobry, chociaż słaby człowiek. Niechże pan powie, cobyśmy robili, znalazłszy się na bruku? On już jest przecie stary, a rodzinę mamy liczną, szkoły drogo kosztują, Anielka chora na gruźlicę, musi przebywać w Zakopanem. Wyjazd stamtąd to dla niej śmierć. Cóżby począł mój mąż?… Kto wie, czy nie łatwiej byłoby mu postąpić zgodnie z sumieniem i stanąć w pańskiej obronie. Ale co potem. On przecie nie ma żadnego fachu, ani, jak panu wiadomo, wykształcenia. Zato jest stary i obarcza go rodzina. Przysięgam panu, panie Franciszku, że ja osobiście wolałabym pójść na najgorszą nędzę, niż teraz świecić przed panem… moim wstydem.

 

Odwróciła głowę i zakryła dłonią oczy. Po policzkach spływały łzy, żłobiąc ciemne brózdy w powłoce pudru i różu. Po chwili opanowała się i znowu zaczęła mówić. Wyglądała już teraz inaczej, policzki jakoś obwisły i napuchnięte powieki postarzały się bardzo. Ramiona opadły, a małe pulchne ręce raz po raz składały się jak do modlitwy. Mówiła coś o młodości Murka, o jego zdrowiu, wykształceniu, o tem, że dla takiego człowieka życie stoi otworem, że powinien mieć litość dla słabych i starych.

Nie słuchał już tego. Już mu to było wszystko jedno, co mu ta kobieta powie. Przyszedł tu załatwić porachunki z krzywdzicielem. Przyszedł urzeczony wizją Mikoły Bacela, a teraz przemieniło się w nim coś w środku, przekręciło, na inną wychodziło prawdę. Niby nic nowego nie stało się. Babska gadanina. Sam bo wszystko wiedział, ale – już teraz ni siły, ni ochoty do porachunku nie miał. Osłabiło w nim i nawet aureola Mikoły jakoś przyciemniała.

Wstał i kiwnął głową:

– Niech tam – powiedział poprostu – niech tam będzie moja krzywda.

– Panie Franciszku – chwyciła go za rękę. – Bóg panu nagrodzi. Za to przebaczenie. Oboje z mężem baliśmy się, że pan będzie się mścił, ale wiedzieliśmy, że pańska szlachetność, jak szczere złoto…

– Co tam szlachetność – zniecierpliwił się. – Nie szlachetność, a zwykła pogarda. Niech go!…

W tej chwili prezydent Niewiarowicz swoim sprężystym krokiem wszedł do salonu, z wysoko podniesioną głową:

– A, pan doktór. Czemże mogę służyć? – odezwał się dostojnie i swobodnie. – Czy pozostały jeszcze jakieś sprawy niezałatwione?

Pani Niewiarowiczowa chciała coś powiedzieć, lecz Murek splunął prezydentowi pod nogi i powoli, nie śpiesząc się, wyszedł.

Zatrzaskując za sobą drzwi, miał wrażenie, że oto rozstaje się raz na zawsze z przeszłością, z przeszłością spokojną, bezpieczną, uporządkowaną układającą się kalendarzowo według rozkładu godzin urzędowych w podziałce dni biurowych i świąt, według reguł zgóry wiadomych, prowadzących wyraźną drogą aż do zacisza emerytury. Na drodze tej w perspektywie rysowały się nieodzowne, konieczne i przewidziane etapy: awanse, małżeństwo, dzieci, może order, a w każdym razie uznanie, przypieczętowane w końcu, czarną klepsydrą.

Czy takiego życia pragnął?… Czy takie sobie wybrał?… Nie. Rozpoczął je tak, a nie inaczej, gdyż poprostu innego życia nie rozumiał. Po obu stronach wytkniętej trasy, pewnej i niezawodnej, jak asfaltowa droga, bałwaniła się ustawiczna zmienność, kłębiły się wiry, bez przerwy działo się coś, wznosiły się wysoko i zapadały w nicość powodzenia i klęski, karjery i upadki, bogactwo i głód. Tam, gdzie pierwszy każdego miesiąca nie przynosi gwarancji określonego bytu, gdzie z wyższych kondygnacyj piramidy organizacyjnej nie spływa ujęty w paragrafy i przepisy program pracy, gdzie człowiek zdany jest na własną przemyślność, na kaprysy losu, na fale konjunktury, na ciągłe ryzyko, tam trzeba nieusypiającej czujności, wiecznego pogotowia, zdolności do codziennej walki.

A dr. Murek, jeżeli po skończeniu prawa nie dał się namówić do wyboru karjery adwokackiej, w której przecie szersze i wspanialsze rozwijały się możliwości z perspektywą bogactwa włącznie, jeżeli wybrał zawód urzędniczy, to właśnie dlatego, że takie życie było niemal przyrodzoną jego potrzebą.

Po rozmowie z panią Niewiarowiczową, po zatrzaśnięciu za sobą drzwi przeszłości, wiedział i rozumiał, że został strącony ze znanej sobie bezpiecznej drogi, że znalazł się w obcym, groźnym żywiole, gdzie trzeba zdobyć już nie dostęp do spokojnego żerowiska, lecz dzień po dniu walczyć o każdy kęs chleba. Nie wiedział tylko, jak to ma robić, o co się zaczepić, od czego zacząć…

Zaczęły mijać dni, nieznośnie dręczące, tem cięższe, że w samotności trawił swoją rozpacz. Nie miał nikogo, z kim mógłby, lub chciał podzielić się myślami. W domu Horzeńskich oczywiście nie napomknął ani słowem o ostatecznej przegranej. Przeciwnie, gdy zainterpelowano go o to w związku z plotkami o owej audjencji u wojewody, zdobył się na śmiech i zapewnił, że owszem ma wszystkie szanse powrotu na dawne stanowisko, waha się jednak, czy to się opłaci, bo ma znacznie lepszą propozycję prywatną.

Z niepokojem zerkał na obecnych, w obawie, że wyczyta w ich oczach powątpiewanie. Drżał na myśl, że Nira zwątpi w możność małżeństwa i zerwie z nim, byle wyrwać się z domu. Pewnego niedzielnego popołudnia groźba ta zdawała się nagle urzeczywistniać. Przy podwieczorku przyniesiono pocztę i Nira, przeczytawszy adresowany do niej list, oznajmiła:

– Za tydzień wyjeżdżam do Warszawy.

Dla wszystkich widocznie było to niespodzianką, gdyż nawet pani Horzeńska spytała:

– Co się stało?

– Nic się nie stało – spokojnie odpowiedziała Nira. – Ciocia Stefa pisze mi, że otrzymałam posadę.

– Jakto posadę? – zdziwił się pan Horzeński. – Nic mi nie wspominałaś o żadnych zamiarach!?…

– Bo nie wiedziałam, czy uda mi się coś dostać.

Murek zaśmiał się. Nie wyobrażał sobie panny Niry w roli urzędniczki:

– Pani żartuje! Chciałoby się pani pracować?…

– Proszę pana – wzruszyła ramionami. – Nie zawsze robi się to, co odpowiada naszym upodobaniom. Są czasem i konieczności, które…

– Nie widzę tu żadnych konieczności – z naciskiem powiedział pan Horzeński. – Masz rodzicielski dom, niczego ci tu nie brak, a to ci z góry powiem, moja córko, że ja jestem przeciwny wysługiwaniu się po biurach panien z dobrych rodzin. Ani towarzystwo, ani wogóle nic, niema o czem mówić…

– Czy… Czy tato boi się demoralizującego wpływu biura? – zapytała z ironją.

– A chociażby – zaperzył się.

Córka zmierzyła go szyderczem spojrzeniem, i stary zmieszał się.

– Ja nie będę chodziła do czcigodnych ojców rodzin w celu prowadzenia ich rachunków – powiedziała z naciskiem i dodała. – Zresztą niema o czem mówić. Jestem pełnoletnia i rozporządzam sobą.

– Tylko do pewnego stopnia, moja droga – hamował gniew pan Horzeński – jeszcze dziś napiszę do Stefy, by podziękować jej za łaskawe wtrącanie się do moich spraw.

– Nie radzę pisać – tonem groźby, odpowiedziała Nira – bo jeżeli tej posady nie dostanę, to i tak wyjadę. Tylko, że będę musiała poszukać innych środków utrzymania.

– Dziecko drogie – łagodząco odezwała się babcia – ja osobiście nie widzę nic złego w twoich zamiarach i sądzę, że ojciec pogodzi się z niemi również. Powiedz że, gdzie ma być ta posada?

– W biurze, babciu, a w którem, wolę nie mówić, póki nie otrzymam oficjalnego zawiadomienia.

– Jak chcesz, kochanie. Nie nalegam. W każdym razie zamieszkasz chyba u Stefy?

– Taki mam zamiar – po chwili wahania odpowiedziała Nira.

Burza została zażegnana, lecz Murek czuł się przygnębiony, co nie uszło uwagi babci. To też, gdy zostali we dwoje, starała się dodać mu otuchy. Mówiła, że dla niego to i lepiej. Narzeczona jeszcze przed ślubem pozna wartość pracy, nauczy się cenić zarobione pieniądze, straci trochę fum, odziedziczonych po matce. A gdy spróbuje życia samotnej kobiety, tem bardziej zatęskni do własnego małżeńskiego domu i do męskiej opieki.

Argumenty babci trafiły Murkowi do przekonania. Tem niemniej perspektywa rozłąki nie wydawała mu się pociągająca. To też odtąd codziennie wypytywał Nirę, czy nadeszło oficjalne zawiadomienie z Warszawy. Wyjazd jej w domu został już przesądzony, w związku z czem Murek kilkakrotnie towarzyszył narzeczonej i jej matce przy zakupach.

W każdym razie nie mógł, nie miał prawa prosić Niry, by zrezygnowała ze swego zamiaru. Cóż ofiarowałby jej wzamian?… Obawiał się nawet, czy ona nie dostrzegła, że przestał dopominać się o wyznaczenie daty ślubu.

Nie stracił bynajmniej wiary we wspólną przyszłość, bo gdyby tak było, nie znalazłby w sobie ani sił, ani energji do życia.