Бесплатно

Z jarmarku

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

23. Żegnaj, Woronko!

Bohater żegna się z rodzinnym miasteczkiem. Troska o skarb. Gotów jest podarować Gergele Złodziejowi swoje stare buty. Głupi incydent z dziewoją Frumą

I choć miasteczko przejadło się już Szolemowi i ludzie w nim żyjący obrzydli, a Pinele, syn Szymeły, zdołał w swoim czasie dostatecznie je poniżyć, to jednak mimo wszystko przed ostatecznym opuszczeniem Woronki nabrała ona w oczach dzieci Nachuma, syna Wewika, dawnego blasku i czaru. Serdecznie żal było się z nią rozstać. Żegnał się z Woronką Szolem jak z żywą istotą, jak z wiernym i oddanym przyjacielem. Zaczął od sadu. Od każdego drzewa z osobna. Należały już do innego. Skończył pożegnanie na górze, która wznosiła się za bóżnicą. Spędził tam niejedną chwilę ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi, począwszy od Szmulika sieroty i na Gergele Złodzieju skończywszy.

Specjalnie zatrzymał się w tym miejscu, w którym według obietnic Szmulika – a ten wiedział przecież najlepiej – spoczywał ukryty skarb. Stał jak zaczarowany. Samotny i skupiony w świętej ciszy. Różne myśli kłębiły się w głowie. Co będzie ze skarbem? Co się stanie, gdy wpadnie w ręce nie Żyda, lecz goja? A czy to w ogóle możliwe, żeby goj go znalazł? Na to pytanie może odpowiedzieć tylko Szmulik.

A gdzie teraz może być Szmulik? Czy spotka się z nim kiedyś w życiu? A co będzie, jeśli się spotkają? To wtedy pierwszą ich czynnością będzie chyba natychmiastowy przyjazd do Woronki. Jeszcze raz rzucić okiem na wszystkie miejsca, gdzie razem spędzili swoje chłopięce lata. Po czym natychmiast zabiorą się z całą energią do wykopania skarbu. Według wszelkich przepisów. Najpierw jeden z nich będzie pościł, następnie drugi. A gdy skończą z postem i z odmawianiem psalmów, przystąpią do pracy nad znalezieniem skarbu. Kiedy go znajdą, podzielą się nim równo. Każdą połowę rozdzielą na części. Cóż to będzie za święto!

Najwięcej przypadnie, rzecz jasna, w udziale ojcu Szolema. Stryj Nysl też dostanie przyzwoitą część. Poza tym dostanie coś stryj Pinie, a resztę otrzymają krewni. Bardzo duża część skarbu przypadnie miastu, czyli Żydom woronkowskim. Żona rzezaka, biedna wdowa! Trzeba jej dać tyle, aby przestała gadać o powtórnym zamążpójściu i zaniechała pielgrzymki do Chwostowa, do ubogich krewnych, którzy sami ledwo zipią. Obydwie „starościny”, dziewoja Fruma i Fejgele Diabeł, chociaż na to nie zasłużyły, też coś dostaną, znacznie więcej niż ich mężowie mogliby sobie w najśmielszych snach wymarzyć. Stara Ruda Basia, która żyje z wypieku obwarzanków, blinów i sucharów, a całą rodzinę utrzymuje tymi swoimi spuchniętymi rękami, powinna na starość zażywać odpoczynku. A szamesa Mejlecha i Gedalię pijaka można pominąć? Albo weźmy dla przykładu kantora Szmuela Elijahu. Ten uskarża się, iż mu za ciasno w naszym mieście. Ma wspaniały głos. Śpiewałby lepiej od niejednego z wielkich znanych w świecie kantorów, gdyby tylko miał nuty. Trzeba więc postarać się o nuty dla niego.

Pozostaje teraz tylko jeden Gergele Złodziej. Co zrobić z tym chłopakiem, aby przestał kraść? Przede wszystkim należy spowodować, żeby jego matka przestała być kucharką. Zaś jego przybranemu ojcu trzeba kupić niezwłocznie mieszkanie. Na własność. Co do pieniędzy, to należy mu dać ich tyle, aby mógł wypychać nimi wszystkie kieszenie. Trzeba mu jednak oświadczyć wyraźnie, że to nie przez wzgląd na niego, tylko z powodu pasierba Gergele. Od tej chwili niech nie śmie go bić ani przezywać złodziejem.

Nagle przed Szolemem wyrasta Gergele Złodziej. Bosy i obdarty jak zwykle.

– Skąd się wziąłeś?

– A ty?

Rozmowa. Razem ruszają na spacer. Szolem powiadamia go o swoim wyjeździe. Gergele wie już o tym. Słyszał w mieście. Zdążył nawet już obejrzeć wóz z trzema końmi.

– Widziałeś? Co powiesz o nich?

– O kim?

– O koniach.

– A co mam powiedzieć? Konie…

– A wóz z budą podoba ci się?

– Buda jak buda…

Gergele jest nie w sosie. Czegoś mu brak. Przyjaciel chce mu poprawić humor.

– Wiesz co? Przed chwilą myślałem właśnie o tobie. I akurat zjawiłeś się.

– Rzeczywiście? A co myślałeś o mnie?

– Myślałem… Miałem ciebie na myśli przy podziale skarbu.

– O jakim ty skarbie mówisz?

Szolem jest w rozterce. Powiedzieć mu czy nie? Gergele ponawia pytanie: – Co za skarb?

I Szolem opowiada mu historię o skarbie. Gergełę wprost rozsadza ciekawość.

– A gdzie ten skarb się znajduje?

Szolem znalazł się w jeszcze większym kłopocie. Powiedzieć? W oczach Gergeły pojawiają się jakieś błyski.

– Czego się boisz? Sprzątnę go czy co?

Szolem żałuje już, że w ogóle zaczął rozmowę na ten temat. Przemawia więc tym samym tonem, jakim w swoim czasie przemawiał do niego Pinele, syn Szymeły. Z góry.

– Głuptasku, gdybym ci nawet powiedział i tak nie będziesz w stanie dotrzeć do niego. Do tego trzeba znać Kabałę. Trzeba też odbyć czterdzieści postów, a na czterdziesty pierwszy dzień…

– A na czterdziesty pierwszy dzień stajesz się idiotą! – Gergele przerywa Szolemowi i zerka na jego nowe buty z cholewami. Widać spodobały mu się.

– Nowe?

Szolem jest zawstydzony. Ma zupełnie nowe buty, a Gergele chodzi boso. Powiada więc do Gergeły:

– Jeśli chcesz, to pójdź ze mną do stryja Nysla. Dam ci coś w prezencie…

Coś w prezencie? Dlaczego nie? Gergele jest zadowolony. Idą szybkim krokiem. W domu zastają stryja Nysla oraz całą hałastrę przyjaciół, bardzo dobrych przyjaciół. Przyszli na wieść o przybyciu wozu z budą, który ma zawieźć dzieci Nachuma do Perejasławia, aby pożegnać je i przesłać za ich pośrednictwem najlepsze pozdrowienia dla rodziców.

Wśród zgromadzonych znalazły się też obie „starościny”: Fruma oraz Fejgele Diabeł. Na razie same, bez mężów. Nieco później przyjdą i oni pożegnać się i przesłać pozdrowienia. Wszyscy spoglądają na dzieci z szacunkiem. Jadą przecież do wielkiego miasta, do Perejasławia. Innym już językiem z nimi rozmawiają. Udzielają im rad. Jak mają jechać, gdzie się zatrzymać w Baryszpolu.

Stryjek Nysl, jak to ma w zwyczaju, każdemu daje prztyczka w nos i pyta, czy łobuzy napiszą kiedyś liścik do niego. Co za pytanie? Oczywiście, że napiszą. Co tydzień list. Co tam jeden list? Dwa na tydzień. Codziennie! Kantor Szmuel Elijahu prosi o przekazanie specjalnego pozdrowienia dla ojca. Poza tym niech Nachum, syn Wewika, dowie się, że od chwili jego wyjazdu, on, Szmuel Elijachu, nie zagrał jeszcze ani jednej partyjki szachów. Bo Woronka jest teraz pustkowiem. Ciocia Hudl zrobiła się nagle tak dobra, że przyłóż do rany. Oświadczyła, że nie potrafi pojąć, jak można było wyprawić dzieci w podróż o suchym pysku. Co to za jedzenie, suche ciasteczka, twarde jajka i gruszki? I to na dwa dni podróży. Dzieci mogą umrzeć z głodu. No i zabrała się do ładowania wszystkiego, co tylko mogła przygotować. Mały garnek smalcu, słoik zepsutych, bo przecukrzonych konfitur z zeszłego jeszcze lata i powidła tak kwaśne, że po skosztowaniu możesz ujrzeć Kraków i Lwów.

Podczas gdy ciocia Hudl pakowała „przysmaki” na drogę, a dzieci były zajęte pożegnaniami, rozegrała się mała scena pomiędzy Frumą dziewoją a Gergelem Złodziejem. Fruma, ujrzawszy Gergełę Złodzieja, zmierzyła go od stóp do głowy swoim ślepym oczkiem i z głupia frant zapytała Fejgele Diabła: – Co tu robi ten złodziej? – Gergele nie czekał, co odpowie Fejgele Diabeł, i sam zadał pytanie: – A co tu robi ta ślepa? – Wyniknąłby z tego niewątpliwie skandal, gdyby Szolem nie wziął za rękę przyjaciela i nie wyprowadził go z domu. W taki dzień można wszystko zrobić. Nawet przyjaźnić się z Gergele złodziejem.

– Powiedziałem, że dam ci coś w prezencie. – I Szolem, syn Nachuma, zachwycony własną wielkodusznością, wyciąga spod marynarki swoje stare buty z cholewami i podaje je Gergele Złodziejowi. Ten widocznie spodziewał się innego prezentu niż stare, używane buty. Na dodatek był wściekły z powodu draki ze ślepą Frumą, a także dlatego, że Szolem, jego przyjaciel, nie chciał ujawnić miejsca, w którym ukryty był skarb. Dość, że wziął buty i z całych sił grzmotnął nimi o ziemię nie ukrywając swej złości. I na bosaka dał chodu. Biegiem puścił się na przełaj i wkrótce zniknął z oczu.

Głupi incydent – a ile zdrowia kosztował. Zepsuł Szolemowi całą uroczystość pożegnania z miasteczkiem i zatruł słodycz pierwszej wielkiej podróży. Na nic były wszystkie jego wysiłki, aby zapomnieć o koledze Gergele. Ciągle jawił mu się przed oczyma i czynił wyrzuty: – Obraziłeś, znieważyłeś biednego kolegę!

I oto wóz mija już targowisko. Za sobą ma już Szolem wszystkie kramy, wszystkie sklepy, chatki, cmentarz żydowski i cmentarz gojów, minął już mostek, dobrze mu znane ustronne zakątki i koniec z Woronką. I wtedy bohater tych wspomnień poczuł nagle, że chwyta go coś za gardło. I przeniknęło go na wskroś jakieś ciepłe, tkliwe uczucie litości. Wydawało mu się, że to małe, ciche miasteczko zostało osierocone. Oczy Szolema napełniły się łzami. Ukradkiem, aby nikt z braci tego nie widział, wytarł łzy i cicho po raz ostatni pożegnał się z miasteczkiem:

– Bądź zdrowa, Woronko! Żegnaj, Woronko!

24. Podróż

Podróż budą bałaguły Meira Welwla. Myśli filozoficzne. Pierwszy postój w drodze. Baryszpol. Właściciele zajazdu z długimi nochalami. Legowisko na podłodze. Bohater żegna się na zawsze z Woronką

Tylko ten, kto sam wyrósł w małym miasteczku i po raz pierwszy w życiu wyruszył w świat boży, potrafi zrozumieć i odczuć to ogromne szczęście i niewysłowioną przyjemność, jaką miała dzieciarnia podczas swojej pierwszej podróży. Przez kilka godzin chłopcy nie mogli sobie znaleźć miejsca pod budą wozu. Próbowali, biorąc za wzór ojca zasiadającego w wieczór Paschy na suto wyścielanym krześle przy sederze102, usadowić się na miękkich posłaniach. Wkładali ręce do kieszeni i kładli się wzdłuż wozu, wyciągając ramiona i nogi na całą długość. Dla odmiany próbowali jechać na stojąco, trzymając się rękami za obręcze budy. Tego już Meir Welwl nie mógł ścierpieć. I mimo że wszedł z chłopcami w komitywę i przez całą drogę opowiadał im furmańskie historie, to nie zawahał się zapewnić ich, że gdyby rozdarli brezent, nie omieszka im powyrywać nóg. Co powiedziawszy smagnął biczem „rumaki” i wóz potoczył się w szybkim tempie.

 

Kto pamięta smak pierwszej jazdy, ten wie, jak droga ucieka, jak ziemia ginie pod kołami, jak niknie pod kopytami koni, jak krajobraz przesuwa się przed oczyma, jak pachnie trawa. Jak drży potrącona gałąź przydrożnego drzewa. Jak wdziera się do gardła świeże powietrze i łaskocze, łaskocze aż do rozkoszy. Człowieka ponosi. Chce mu się śpiewać. Jest mu dobrze. Nieskończenie dobrze.

Minęliśmy już wszystkie domy miasteczka. Lecimy dalej. Wciąż dalej. I nagle widzimy, jak przed nami wyrastają olbrzymi żywi nieboszczycy. Ich wielkie łapy krążą w powietrzu. To unoszą się w górę, to znów spadają w dół. Strach patrzeć. Dopiero z bliska widać, że to wiatraki. I one wkrótce znikają z oczu. Przed nami tylko niebo i pole. Pole i niebo. Chce się zeskoczyć z wozu. A raczej wyfrunąć z niego i wtopić się w ten błękit, który nie zna ani początku, ani końca. Mimo woli rozmyślamy o tym, jak mały jest człowiek i jak potężny jest Ten, który stworzył piękny i wielki świat. Wpadamy powoli w drzemkę.

Ale oto przed nami jakaś ogromna furmanka. Ciągnie ją para ogromnych wołów o potężnych rogach. Przy furmance idzie bosy goj z wielgachną czapą na głowie. Meir Welwl wymienia z nim słowa powitania na poły po żydowsku, na poły po gojsku: – Zdorowie, człowiecze, cholera w bok nechaj tobi bude, a szlag sercowy na pewniaka! – Goj nie całkiem rozumie, co do niego mówi Żyd. Nie wie, czy mu dobrze życzy, czy źle. Stoi przeto przez chwilę strapiony. Potem wykonuje jakiś ruch głową, mruczy pod nosem jakieś podziękowanie i rusza dalej w drogę. Chłopcy pokładają się ze śmiechu. Meir Welwl, który nawet nie uśmiechnął się, odwraca głowę i powiada: – Co to za śmichy-chichy, bękarty? – Ładna ci historia, jeszcze pyta, co to za śmichy-chichy! I tak upływa dzień. Pierwszy dzień wspaniałej podróży pod koniec lata.

Ostatnie dni lata. Ileż w nich piękna! Pola już nagie. Miejscami zaorane. Zboże dawno skoszone. Gdzieniegdzie tylko pobłyskuje jakiś kwiatek, wznosi się samotny kłos, jakaś łodyga. W ogrodach gojów widać kawony i melony. Leżą i dojrzewają. Żółcą się dynie, nabierają soków. Pną się dumnie ku górze słoneczniki. Pysznią się swoimi żółtymi papachami103. A cały świat dokoła jest pełen muszek i mrówek. Brzęczą i bzykają. Skaczą pasikoniki. W powietrzu unoszą się płatki i puch. Kołyszą się jak w święto. Zapach pól przepełnia nozdrza. Świat dokoła wydaje się być tak wielki, tak niezmiernie wielki, a niebo tak bardzo okrągłe, że po raz wtóry nawiedza cię myśl, iż ludzie są za mali, zbyt mali w wielkim świecie, że tylko Bóg, którego majestatem przepełniona jest cała Ziemia, jest na jego miarę. Tylko Bóg jest na miarę tego świata…

– Złaźcie, bękarty. Jesteśmy w Baryszpolu. Tu przenocujemy. Jak Bóg da, to jutro pojedziemy dalej.

Baryszpol to nowe miasto. Słuszniej jednak będzie, gdy powiem: nowa wieś. Duża wieś. Domki jak w Woronce. Ludzie też tacy sami. Ale nosy inne. Może to przypadek, a może nie. Chłopcy byli jednak dosyć zdziwieni, bo właściciel zajazdu, jego żona i cztery dorosłe córki, słowem, wszyscy oni mieli długie, wielgachne nosy. A jeśli wam mało, to dodam, że ich służąca miała jeszcze większy.

Dowiedziawszy się od bałaguły, czyje to dzieci, właściciel okazał im należny szacunek. Przywitał serdecznie starym pozdrowieniem: Szolem ałejchem! – i nakazał długonosej służącej nastawić samowar. Długonosej żonie dał znak, aby podała zakąski, a długonosym córkom wydał polecenie, by natychmiast włożyły buty. Wszystkie bowiem chodziły na bosaka.

Z tymi to bosymi dziewczętami młodzi nasi podróżnicy szybko się oswoili. Z wielką ciekawością wypytywały chłopców, skąd przybywają i dokąd jadą. Pytały o imiona i o to, czy podoba im się Baryszpol. Chciały wszystko wiedzieć, nawet ile kto ma lat. Potem kosztowali wspólnie kwaśne powidła cioci Hudl. Śmiechom nie było końca.

Później bawiono się w ciuciubabkę. Ten, który miał zawiązane oczy, powinien złapać wybraną osobę. Dziewczęta tak rozgrzały się tą zabawą, że gdy udało im się złapać któregoś z chłopców, to przyciskały go mocno do piersi, aż mu po prostu brakowało tchu.

Na noc pościelono im na podłodze. Podłogę wysłano słomą. Aby nie poczuli się obrażeni, długonosa właścicielka zajazdu pokazała im, że w innym kącie tej samej izby również na podłodze śpią jej córki. Nie zaszkodziło im to widocznie, bowiem wyrosły, bez uroku, nie najgorzej. Po tej uwadze gospodyni wysmarkała się porządnie. Chłopaki byliby z legowiska wielce zadowoleni, gdyby nie trzeba było rozbierać się w obecności dziewcząt. Wstydzili się. Dziewczęta zaś wcale nie czuły wstydu. Bez ceregieli zdjęły płaszczyki i zostały w samych sukienkach, z gołymi szyjami, bose. Rozpuściły włosy i dziwne jakieś wymieniały między sobą spojrzenia. Zerkały na chłopców i śmiały się, śmiały i śmiały.

– Cisza, spokój! – zakomenderował gospodarz i zgasił lampę. W ciemnościach rozległ się jednak wkrótce tłumiony śmiech i cichy szelest słomy. Nie trwało to długo. Zdrowy, mocny, młody i niewinny sen wnet przymknął zdrowe, mocne i niewinne oczy.

Modlitwa poranna, którą odmawiał z pośpiechem właściciel zajazdu, uświadomiła chłopcom, że nastał już dzień i trzeba jechać do Perejasławia. Słowo „Perejasław” przepełniało ich serca radością. Meir Welwl, bałaguła, włożył do woreczka tałes i tefilin, a twarz jego przy tym jaśniała niczym twarz cadyka. Poszedł zaprzęgać „rumaki”. Przekomarzał się z Maudrykiem, Tancerzem i Arystokratką w ich końskim języku. Do każdego miał jakieś pretensje. Najbardziej dostało się Tancerzowi, upominano go, żeby nie tańczył wtedy, gdy się nie gra.

Słońce świeciło. Całe podwórze przed zajazdem było jakby zanurzone w złocie. Zdawało się, że wszystko dokoła błyszczało po prostu od brylantów, lśniło od diamentów. Nawet kupa śmieci, która narosła tu od zeszłego lata, a może od ostatnich dwóch lat, pokryta była złotem. Cóż dopiero mówić o kogucie i kurach, które grzebały w śmieciach. Każde piórko wyglądało jak czyste złoto. Gdakanie kur sprawiało przyjemność. Ich chód był pełen gracji. A gdy rudy kogut wskoczył na kupę śmieci, przymknął oczka i wyciągnął swoje do entej potęgi podniesione „kukuryku”, jakby na modłę ptasiego kantorowania, znowu objawiło się w pełni piękno świata i wielkość Tego, który go stworzył. Przemożna chęć ogarnęła człowieka, aby oddać mu hołd, ale nie, broń Boże, poprzez modlitwę, jak to uczynił właściciel zajazdu w Baryszpolu albo Meir Welwl, bałaguła. Nie. Na to chłopcy nie mieli najmniejszej ochoty. Taki sposób już przejadł im się. Co innego cicho, w głębi serca dziękować Bogu i chwalić go. W taki sposób – zgoda.

– Właźcie, bękarty, do wozu. Przed nami jeszcze cały dzień jazdy! – Meir Welwl popędzał chłopaków. Zapłacił za siano i owies, i pożegnał się z właścicielem zajazdu. Bractwo też pożegnało się jak należy z długonosą rodzinką i wlazło pod budę. A jak tylko wóz ruszył, ogarnęła ich znowu rozkosz, słodycz. Jakaś ożywcza świeżość ogromnego przestworza napływała ze wszystkich stron. Wóz toczył się po szerokim świecie pełnym pól i sadów, piasku, lasów i nieba. Nieba i nieba. Trochę za dużo było tego nieba. A może po prostu przejadła się już jazda. Raczej nie tyle jazda, co bałaguła i jego opowieści. Zaczynało już w głowie szumieć, migać przed oczyma, kłuć w bokach. Wszystko chyba od tych wstrząsów, od tej jazdy na wozie. Zdawało się, że będzie już tak trzęsło zawsze. O, żeby zejść z wozu, poczuć grunt pod nogami. Ogarnęła podróżnych tęsknota za domem, za miasteczkiem, za Woronką. I bohater niniejszej autobiografii zaszył się w kącie wozu Meira Welwla, westchnął głęboko i znowu serdecznie pożegnał się z miasteczkiem. Po cichu, aby bracia nie słyszeli, szeptał:

– Bądź zdrowa, Woronko! Żegnaj, Woronko!

25. W nowym domu

Perejasław, wielkie miasto. Chłodne przyjęcie. Srebro zastawione. Z zarobkami krucho. Ojciec zatroskany

Po dwóch dniach jazdy przesyceni kurzem i opowieściami bałaguły młodzi podróżnicy spostrzegli, że zaraz będą w domu. Minęła jeszcze chwila i z ciemności nocy zaczęły wyłaniać się małe światełka. Niezawodne oznaki miasta. Później koła wozu zastukały na bruku i wozem zaczęło rzucać i trząść jeszcze mocniej niż przedtem. To już było prawdziwe miasto. Wielkie miasto – Perejasław. Z hukiem i trzaskiem wtoczył się wóz Meira Welwla na ciemne podwórko, gdzie w bramie wisiała zakopcona latarnia i wiązka siana – znak, że to zajezdny dom.

To, że źródłem dochodów rodziców był obecnie dom zajezdny, stanowiło dla dzieci jednocześnie niespodziankę i zniewagę. Jak to? Ich ojciec, reb Nachum, będzie przyjmował gości? Ich matka, Chaja Estera, będzie gotowała obiady dla nich? Ich babcia Minda będzie im usługiwała? Większego poniżenia nie mogli sobie wyobrazić. A marzyciel Szolem, który zawsze śnił o lepszych czasach, który obnosił się ze swoimi sukcesami, po kryjomu, po cichu cierpiał, płakał i tęsknił do swojej kochanej i małej Woronki. Nie rozumiał, dlaczego dorośli uznali, że kto zmienia miejsce, ten zmienia los. Ładna ci zmiana. Nie ma co mówić. – Wyłaźcie, bękarty, jesteśmy na miejscu! – obwieścił im Meir Welwl, gdy przeciągłym „prr” zatrzymał konie przed gankiem.

Głodni, poobijani i potłuczeni chłopcy pojedynczo wyłazili z budy i prostowali kości. Natychmiast też rozwarły się drzwi mieszkania i na nieoświetlonym ganku pojawiły się, jedna za drugą, jakieś postacie. W ciemnościach nocy nie sposób było rozpoznać kto to, chyba tylko po głosie. Pierwsza postać była wysoka i gruba. Babcia Minda. Wyciągnęła swoją starą szyję i rzekła: – Tak! Chwała Ci, Boże, dzieci już są! – Następna postać była niewielka. Malutka i żwawa. To matka, Chaja Estera. Zwróciła się do kogoś z pytaniem: – Już przybyły? – Ów ktoś odpowiedział z radością: – Już przyjechały! – Była to osoba długa i chuderlawa: ojciec, Nachum, syn Wewika. Obecnie już Nachum Rabinowicz. W wielkim mieście zdymisjonowany został dziadek Wewik. Powitanie wypadło nie tak, jak dzieci oczekiwały. Wprawdzie były pocałunki, ale raczej chłodnawe. Zaraz po tym zapytano je: – A co u was? – Cóż można na takie pytanie odpowiedzieć? Nic. Pierwszą osobą, która przypomniała sobie, że dzieci mogą być głodne, była babcia Minda.

– Chcecie coś przegryźć?

– Jeszcze jak! Coś zjeść? Co za pytanie?

– A modlitwę wieczorną odmówiliście?

– A jakże!

Matka żwawo ruszyła do kuchni, aby przygotować coś do jedzenia, a ojciec wypytywał dzieci, co z nauką, co ostatnio przerabiały. Och, dużo przerobiły. Są bardzo zaawansowane! Po co jednak zawracają im głowę. Chcą przecież obejrzeć nowy dom. Nowe mieszkanie!

I szyja idzie w ruch. Rozglądają się na wszystkie strony. Chcą zobaczyć, na jakim świecie żyją. Mają przed sobą duży, ale ponury i jakby trochę głupkowaty dom o licznych pokoikach, oddzielonych od siebie cienkimi deszczułkami. Są to pokoje dla gości, a gości nie ma ani na lekarstwo. W środkowej części domu mieści się duża sala. Tam chłopcy zobaczyli wszystkie zebrane do kupy meble z Woronki. Okrągły czerwony stół na trzech nogach, starą czerwoną kanapę o wytartych siedzeniach, czerwone lustro z dwoma wyrzeźbionymi dłońmi u góry, przypominającymi uniesione dłonie kohenów104 w czasie udzielania błogosławieństwa, szklaną szafę, w której widać było pesachowe wielobarwne talerze, srebrną lampkę chanukową i stary srebrny puchar w kształcie jabłka na dużej gałęzi pełnej liści. Wszystkich pozostałych srebrnych i pozłacanych szklanek, pucharów, czarek, widelców, noży i łyżek i całej zastawy ze srebra już nie było. Gdzie to wszystko się podziało? Dopiero później dowiedzieliśmy się, że rodzice zastawili to wszystko wraz z biżuterią matki u jakiegoś bogacza perejasławskiego i nigdy już nie byli w stanie tego wykupić.

 

– Umyjcie się! – Babcia Minda wydaje to polecenie, gdy matka, Chaja Estera, przynosi z kuchni bardzo skromną kolację. Podgrzewa kaszę z fasolą. Trzeba to zjeść z chlebem, a ten jest czerstwy. Sama kraje chleb i rozdziela każdemu po kawałku. Tego u nich w domu nigdy nie było. Żebracze obyczaje! A tato siedzi z boku i nie przestaje egzaminować, jak dalece zaawansowani są w Tanachu. Widać, że ojciec jest zadowolony. Dzieci daleko zaszły w studiach nad Tanachem, a przede wszystkim Szolem, średni syn. Ten potrafi z pamięci wyrecytować całe rozdziały z Izajasza bez zająknienia.

Wystarczy już! Niech idą spać!

Mama zabiera chleb, który pozostał na stole i zamyka go w kredensie. Takiego zwyczaju też w Woronce nie było. Przebrzydły nowy zwyczaj!

Trudno dokładnie ustalić, czy to długa i ciężka droga, łamanie w kościach i zmęczenie spowodowane podróżą, czy też chłodne przyjęcie i skąpa nędzna kolacja wpłynęły na to, ale nowy dom, o którym chłopcy tak długo marzyli, nie zyskał w ich oczach uznania. Nic też dziwnego, iż poczuli się, jakby dostali obuchem w łeb. Byli zadowoleni, gdy nakazano im odmówić modlitwę Kriat Szma i położyć się spać.

Pościelono im na podłodze. Wszyscy trzej chłopcy leżeli na workach wypełnionych słomą. Pokój był duży i ciemny. Pusty, bez jakichkolwiek mebli. Na dodatek przejściowy, z sali do kuchni. Bohater niniejszej autobiografii nie mógł zasnąć. Długo walczył ze snem. W głowie kłębiły się najrozmaitsze myśli. Rodziły się pytania i wątpliwości. Wątpliwości i pytania. Dlaczego tak ciemno tu i smutno? Dlaczego wszyscy są tak zatroskani? Co się stało z mamą, że zrobiła się taka skąpa? Co się stało z ojcem, czemu tak pochylił się i zgarbił? Dlaczego postarzał się tak, że serce na jego widok aż się kurczy? Dlaczego twarz jego pożółkła i pokryła się zmarszczkami? Czy aby nie z tego powodu, o którym mówiono w Woronce, że z zarobkiem jest krucho? Czyżby to znaczyło – „zmiana miejsca zmienia los”? Co w tym wypadku należy zrobić? W tym wypadku tylko skarb może go uratować. Och, gdyby mógł przynieść ze sobą choćby małą cząstkę tego skarbu, który leży ukryty pod ziemią w Woronce.

Na wspomnienie skarbu odżywa w jego pamięci sierota Szmulik i jego cudowne bajki o pięknych skarbcach pełnych złota i srebra, diamentów i brylantów, które znajdują się w niższym raju, i o tym skarbie ukrytym pod ziemią za bóżnicą w Woronce. Od czasów Chmielnickiego. I nawiedzają go sny o skarbach, o złocie i srebrze, diamentach i brylantach. I jawi mu się we śnie Szmulik. Twarz ma pełną wdzięku. Oczy błyszczące, a włosy wysmarowane tłuszczem. Wydaje się Szolemowi, że słyszy wyraźnie miękki, nieco ochrypły głos Szmulika, który przemawia do niego jak stary człowiek, słodko i przyjemnie. Pociesza go dobrym słowem: – Nie martw się, Szlomku kochany. Daję ci prezent. Jeden kamień z owych dwóch kamieni. Który chcesz – bierz. Masz do wyboru jaspis i rubin. – Szolem jest w rozterce. Nie wie, co robić. Zapomniał, który kamień jest lepszy. I gdy tak zastanawia się, wyskakuje nagle Gergele Złodziej, porywa kamienie i znika. A skąd tu się wziął Pinele, syn Szymeły? Trzyma ręce w kieszeni i pęka ze śmiechu.

– Pinele! Z czego się śmiejesz?

– Z twojej cioci Hudl i jej powideł! Cha! Cha! Cha!

– Wstawać chłopcy! Pobudka! Widzieliście coś takiego? Nie sposób ich obudzić. Trzeba zabrać stąd pościel. Trzeba ugotować obiad, a oni śpią. A niech ich tam! – skarży się matka Chaja Estera. Mała, drobna kobiecinka, zahukana, zapracowana. Tyra w kuchni, tyra w całym domu. Ona jedna.

– A teraz do modlitwy! – babcia Minda wspiera matkę. W ręku ma modlitewnik i przerzuca stronicę za stronicą. Słowa modlitwy wypowiada z pełną świadomością ich treści. Nie robi przerw. – Po modlitwie pójdziecie przywitać się z rodziną. Do chederu zaczniecie chodzić, jak Bóg da, po świętach – powiada ojciec. Mówi to głosem bardzo miękkim. Jest przy tym delikatniejszy od pozostałych członków rodziny. Ubrany w jakiś dziwny chałacik podbity kocim futrem, mimo iż na dworze jest jeszcze ciepło. Zgarbiony, zatroskany, zaciąga się dymem papierosa i cicho, głęboko wzdycha. Tak głęboko, że serce ściska się z bólu. Wydaje się nam, że jakoś zmalał. Zestarzał się. I ogarnia mnie okrutna i przemożna chęć, aby natychmiast wybiec z tego domu na dwór. Szybko wybiec na miasto, zapoznać się z nim i przywitać z rodziną.

102seder – uroczysta wieczerza w wigilię i w pierwszy dzień Pesach. [przypis tłumacza]
103papacha – futrzana czapka męska zaopatrzona w nauszniki. [przypis edytorski]
104kohen – kapłan, Żyd pochodzący z rodu kapłańskiego. [przypis tłumacza]

Другие книги автора