Kostenlos

Z jarmarku

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

42. Groźne Dni

Bogusławska rzeka. Las bogusławski. Bogusławska stara bóżnica. Babcia Gitl wraz z dziećmi składa ofiary. W wigilię Sądnego Dnia dziadek błogosławi dzieci, a jego oczy mokre od łez

Trudno powiedzieć, gdzie było więcej uroków życia, więcej poezji: nad brzegiem Rosu, w lesie bogusławskim, czy też w starej bóżnicy? Nie sposób ustalić, które z tych trzech miejsc stanowiło największą pokusę. Nad Rosem to ci dopiero życie! Tam jest wesoło! Tam bałaguły poją swoje konie. Tam woziwody nabierają wody do beczek. Tam pochylone nad wodą stoją mężatki i dziewczęta i odsłaniając czerwone łydki piorą bieliznę. Zaciekle obijają ją kijanką164, aż iskry lecą. Tam kąpią się, pluskają, uczą się pływać i łowią rybki chłopcy z całego miasta. Rozbierają się wśród kamieni, skaczą do wody i krzyczą. Zewsząd słychać: – Popatrz, jak pływam! Zobacz, leżę na plecach! Rzuć lepiej okiem na to, jak nurkuję! Wszyscy naraz wrzeszczą, wszyscy pokazują sztuczki, wszyscy tu wszystko umieją.

Sieroty z Perejasławia szalenie im zazdroszczą. Jakiś chłopak podchodzi do nich. Jest nagi jak tuż po urodzeniu. Wołają na niego Awrejml. Czarny niczym Tatar. Oczy wyłupiaste, twarz – deska do krojenia makaronu, nosek jak fasola. Jak się nazywasz? Szolem. Pływać umiesz? Nie. To co stoisz? Chodź ze mną. Nauczę cię. Rozumiecie? Nauczy! A nie „będzie uczył”. Podobne słowa, a jaka różnica!

Nie mniej pięknie jest w lesie. Las bogusławski obfituje w małe gruszki. Prawda, są kwaśne i twarde, ale przecież gruszki. I nic nie kosztują. Możesz sobie ich nabrać, ile dusza zapragnie. Bezpańskie. Trzeba je tylko dosięgnąć. Gruszki leśne rosną bardzo wysoko. Trzeba wejść na drzewo i z całych sił nim potrząsnąć, inaczej gruszki nie spadną. Oprócz gruszek rosną też w bogusławskim lesie orzeszki. Zajęcze orzeszki. Późno dojrzewają i pokryte są jakąś dziwną łupiną. Straszliwie gorzką. A jąder w nich nie ma. Będą dopiero później. Nie szkodzi. Mimo wszystko to przecież orzeszki. Można nimi napełnić kieszenie. Kiedy sam zrywasz, lepiej smakuje. A trzeba umieć zrywać gruszki i strząsać orzeszki.

Abramek umie. Abramek wszystko potrafi. Zuch chłopak. Z natury bardzo dobry. O pogodnym usposobieniu. Żółci w nim za grosz. Jedną ma tylko wadę – jest z rodziny biedaków. Matka, wdowa, pracuje jako kucharka u Jampolskich. O wszystkim dowiedział się wujek Ice i natychmiast doniósł babci Gitl. W tajemnicy, na ucho. Więc babcia Gitl przywołała Szolema do swego łóżka i obdarowała go wyciągniętą spod poduszki gruszką. Nakazała mu przy tym nie spotykać się więcej i nie podtrzymywać znajomości z Abramkiem. Parokrotnie ostrzegała go, że jeśli dziadek Mojsze Jose dowie się o jego kontaktach z takimi chłopakami, to będzie piekło.

Im to łatwo powiedzieć: „Nie spotykaj się!”. Z Abramkiem przecież Szolem musi spotykać się przynajmniej dwa razy na tydzień: z rana i wieczorem. Przy odmawianiu Kadiszu. Abramek też jest sierotą. Odmawia w starej bóżnicy Kadisz za ojca. Ach, iluż tam odmawiających Kadisz. Wszyscy przy ścianie wschodniej. Mojsze Jose, przyszedłszy po raz pierwszy ze swoimi wnukami do starej bóżnicy, przystąpił z nimi od razu do szamesa i ostrym tonem zażądał, aby wnuki otrzymały miejsce do odmawiania kadiszu przy samej trybunie. Są – powiedział – dziećmi z dobrego domu. – Szames to starzec z pochylonym grzbietem, o dotkniętych jaglicą oczach, sprawiających wrażenie, że są podmalowane czerwienią. Wysłuchał tyrady dziadka z należytym szacunkiem. Nie wyrzekł słowa. Zażył potężną porcję tabaki, szybko strząsnął jej pozostałości z palców i podsunął dziadkowi pudełko z tabaką. Parokrotnie uderzył w wieko i poczęstował dziadka nie wyrzekłszy ani jednego słowa. Miało to oznaczać: „Dobrze, że powiedzieliście mi, iż są to dzieci z dobrego domu. Możecie być pewni, że będę o nie dbał jak o źrenicę oka. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości”.

Stara bóżnica bogusławska miała w sobie coś takiego, że sieroty perejasławskie – tak je tam nazywano – przywiązały się do niej bardzo mocno, jakby tu się urodziły i wychowały. Wszystko im wydawało się w niej ogromne, wspaniałe i święte. Na wszystkim widać było piętno starodawnego piękna, prawdziwej świętości. Coś ze Świątyni Pańskiej. Z Bet Hamikdaszu165. A jeśli stara bóżnica bogusławska w dni powszednie miała w oczach sierot perejasławskich coś ze Świątyni Pańskiej, to w Groźne Dni, Rosz Haszana i Jom Kipur przeobrażała się dla nich w prawdziwy Bet Hamikdasz. Nigdy jeszcze nie widziały tylu Żydów i nigdy nie słyszały takich modłów. Była to mieszanina wszystkich odłamów chasydów, którzy wznosili modły z niezwykłą żarliwością i niesłychanym przejęciem, klaszcząc w dłonie i strzelając palcami. Śpiewali dziwne jakieś melodie, mruczeli, bąkali coś pod nosem, wpadali w prawdziwą ekstazę, aby w kilka minut potem znowu powrócić do śpiewania, mruczenia i strzelania palcami. Dla perejasławskich sierot taki sposób modlenia się był czymś nowym. Był to prawdziwy spektakl teatralny.

Jednak gwoździem tego przedstawienia były modły dziadka. Mojsze Jose przyciągał wszystkich do starej bóżnicy swoim sposobem modlenia. Nie był zwolennikiem i wyznawcą jakiegoś określonego rebego. Był z niego dziwny chasyd, który chadzał własnymi drogami, miał własne zwyczaje i własne dziwactwa. Na przykład zostawał w bóżnicy w sobotę lub w jakieś święto po skończonej modlitwie, gdy wszyscy już odeszli do swoich domów. Wujek Ice, który mieszkał w drugim pokoju, siedział już przy stole. Z pieca rozchodził się zapach faszerowanej ryby i innych świątecznych przysmaków. Ślinka ciekła z głodu, a dziadek wciąż trwał na modlitwie i wciąż śpiewał, mruczał, szeptał. Babcia Gitl po cichu podsuwała wnukom, dzieciom Chai Estery, po kawałku ciasta. Mawiała przy tym z uśmiechem: – Myślę, że popamiętacie to na długo, skoro wpadliście do domu wariatów.

Wujek Ice zdążył tymczasem zjeść i odmówić błogosławieństwo. Wysunął głowę ze swojego pokoju i zapytał: – Co, nie ma jeszcze gospodarza? Cha, cha! – Nie dość, że już zjadł, to jeszcze sobie pokpiwa. Wreszcie Bóg ulitował się i dziadek powrócił z bóżnicy. Wpadł do pokoju, ciągnąc swoje wierzchnie okrycie rękawem po ziemi. Donośnym głosem powitał wszystkich świątecznym pozdrowieniem i od razu wziął kieliszek, aby odprawić kidusz166. Słowa błogosławieństwa brzmiały tak głośno, że cała ulica musiała je słyszeć.

– Ze względu na dzieci, w trosce o nieszczęsne sieroty mógłbyś, wydaje mi się, zaniechać swoich zwariowanych sztuczek i skrócić ten cały ceremoniał – powiedziała mu z wyrzutem babcia. Na nic to się jednak zdało. Dziadek nawet nie słyszał. Był w ekstazie. Przebywał w innych, wyższych światach. Jedną ręką jadł, drugą wertował jakąś starą księgę i kiwając się lekko zaglądał w nią jednym okiem, zaś drugim spoglądał na wnuków i wzdychał. Mocno wzdychał. Dziadek ubolewał nad swoimi wnukami, które były przywiązane do świata materii, nad dziećmi, które mają w głowie tylko jadło i łatwo ulegają podszeptom instynktu zła… Po obiedzie nie omieszkał im z tego powodu czynić wyrzutów. Obrzucił ich gęsto morałami. Uznał widocznie za wskazane, żeby im wyszło bokiem to całe jedzenie, ten biały kołacz, faszerowana ryba i słodki cymes, chociaż to babcia Gitl, mimo że leżała sparaliżowana, dzięki własnemu sprytowi przygotowała te przysmaki na medal.

Tak było w Rosz Haszana. W wigilię Jom Kipur było jeszcze piękniej. Wigilia Jom Kipur w Bogusławiu wyróżniała się u dziadka dwoma ceremoniami, które wywarły na sierotach szczególne wrażenie. Pierwsza uroczystość to składanie ofiar, które odbywało się w noc poprzedzającą wigilię Jom Kipur. W domu perejasławskim też składano ofiary, ale tu, w Bogusławiu, miało to zupełnie inny charakter. Tu całą zbożną sprawę wzięła na swoje barki babcia Gitl. Przykuta do łóżka wołała do siebie gromadkę dzieci i każdemu wręczała należną ofiarę. Chłopcom po koguciku, a dziewczynkom po kurce. Otwierała swój pokaźny modlitewnik i wykrzywionymi od reumatyzmu palcami wskazywała na odpowiedni werset Bnej Adam167. Starsze dzieci odmawiały modlitwę samodzielnie, a młodsze dziewczynki powtarzały za nią słowo w słowo. Babcia wymawiała wyrazy głośno, dobitnie i z przyśpiewem: „Synowie Adama, mieszkańcy ciemności nieprzeniknionych, więźniowie biedy i żelaza”. I płakała przy tym tak, jak się płacze po zmarłych. A gdy doszło do najmłodszej z sierot, dziewczynki zaledwie rocznej, babcia o mało nie mdlała. Na widok zapłakanej babci młodsze dzieci również zanosiły się płaczem. Również i starsze wkrótce wybuchały łkaniem. Powstawał lament nie do opisania. Tamtej soboty, gdy ich matka leżała na podłodze przykryta czernią, nawet w jednej dziesiątej sieroty tyle nie płakały.

 

Druga ceremonia odbywała się następnego dnia, zaraz po powrocie ze starej bóżnicy, gdzie dzieciarnia otrzymywała od pierwszego gebego168 pełne kieszenie ciastek. Dziadek Mojsze Jose jeszcze wcześniej nakazywał dzieciom udać się po złożeniu ofiar do bóżnicy, a potem przyjść do niego po błogosławieństwo.

Dziadek Mojsze Jose był tego dnia w osobliwym nastroju i arcydziwnym ubraniu. Na starej, postrzępionej kapocie atłasowej miał jakiś dziwny kontusik z niesamowicie twardego i skrzypiącego materiału, którego dziś już nigdzie i za żadną cenę dostać nie sposób. Na głowie nosił sztrajml169 o wielu bokach, a na szyi szeroki śnieżnobiały kołnierz z dwoma szpicami. Na kapocie miał szeroki pas o długich frędzlach. Jego niesamowicie gęste brwi i ogromne wąsy w tej chwili nie wyglądały groźnie. Twarz jego była łagodna i niezwykle przyjazna.

– Podejdźcie, dzieci, to was pobłogosławię. – Gestem uroczystym i świątecznym zaprosił sieroty do swego ciasnego i ciemnego pokoju. Położył na głowę każdego z nich obydwie ręce, ukryte w szerokich rękawach atłasowej kapoty, i cichym głosem coś mówił. Mówił i mówił, wzdychając przy tym i pojękując.

A gdy skończył, sieroty spojrzały na jego twarz i zobaczyły, że jego oczy błyszczą, są czerwone, że jego rzęsy, wąsy i broda są mokre. Mokre od łez.

43. Święto Szałasów – Sukot

Wspólny szałas. Dziadek modli się, wnuki chcą jeść. W święto Symchat Tora dziadek delektuje się łaską promienną Boga

W wieczór kończący Jom Kipur, tuż po zakończeniu postu, wbito pierwszy gwóźdź do szałasu świątecznego Mojsze Josy. Szałas budował wujek Ice. Pomagały mu sieroty, ale całością kierował dziadek. On doradzał, on planował, on, jak prawdziwy architekt, komenderował: – To postawić tu! Tamto postawić tam! To wejdzie! Tamto nie przejdzie! – Najzabawniejsze, że wujek Ice i dziadek Mojsze Jose nie zamienili przy tym z sobą ani słowa. Pogniewali się na siebie. Babcia martwi się: – Toć to jedynak. Jedyny kadysz po stu dwudziestu latach i nie rozmawia ze swoim ojcem. Toć to nieludzkie. Kto kiedy słyszał coś podobnego?

W szałasie stanęły dwa oddzielne stoły. Jeden dziadka, drugi wujka. Na każdym stole oddzielne wino na kidusz, oddzielnie chała i oddzielnie świeczniki ze świecami. Ciocia Sosia błogosławiła świece przy swoim stole, a babcia, przeniesiona do szałasu wraz z łóżkiem, odmawiała błogosławieństwo przy swoim. Potem przyszedł wuj Ice z bóżnicy i musiał czekać z kolacją, aż wreszcie dziadek przypomni sobie, że czas zjawić się i odprawić pierwszy kidusz. Nie ma rady. Nie można być gburem wobec własnego ojca. Istnieje przecież przykazanie o szacunku należnym ojcu. Co chwila wujek Ice wychodził z domu i zaglądał do szałasu. Za każdym razem powtarzał tę samą śpiewkę:

– Co jeszcze go nie ma? Tego roku dłużej niż zwykle zatrzymuje się u chasydów… Hm… wnet skończą się świece i trzeba będzie jeść w ciemnościach.

Dzieci miały satysfakcję. Wuj Ice to twardy człowiek. Bez serca. Niech też zazna głodu. Niech wie, co to znaczy być głodnym!

I oto wreszcie zjawił się dziadek. Serdecznie i głośno wszystkich pozdrowił. Usiadł i wydobył modlitewnik Jakuba Emdena. Był to modlitewnik małego formatu, ale bardzo pękaty. Otworzył go i zaczął swoim gościom prawić sentencje. Prawił i prawił. Z kuchni tymczasem, jakby na złość, zaczęły dochodzić zapachy pikantnej, zaprawionej pieprzem faszerowanej ryby, a białe, świeżo upieczone chałki na stole wabiły nas: „Jeśli zamoczycie nas w tym gorącym sosie rybnym, to poczujecie przedsmak raju”. A dziadek Mojsze Jose Hamarnik robi swoje: gada. Świece w szałasie dogasają, a on nic. Dzieci wprost mdleją z głodu. Chcą spać. Oczy im się kleją, a on ciągle czyta. Nagle dziadek zerwał się. Podbiegł do stołu i dawaj odprawiać kidusz świąteczny. Aż pojaśniało w oczach. Natychmiast po nim i wuj Ice znalazł się przy swoim stole. Za wujem Ice sieroty po Chai Esterze. Wchodzą pojedynczo. Babcia Gitl roni przy tym łzę. Słowem, sporo jeszcze czasu upłynęło, zanim można było wreszcie zamoczyć chleb w miodzie, skosztować kawałek ryby i poczuć smak pieprzu na końcu języka…

Były to pierwsze dni święta Sukot. W następnych dniach poszło jeszcze gorzej. Tak źle, że w Symchat Tora wieczorem wujek Ice nie zdzierżył. Zawołał do siebie sieroty z Perejasławia i tak do nich przemówił:

– Chcecie ujrzeć coś pięknego, idźcie więc do bóżnicy. Tam coś zobaczycie.

Dzieci nie dały się długo prosić. Wzięły się za ręce i poszły. Na ulicy panowała nieprzenikniona ciemność. Wszyscy Żydzi siedzieli już przy stołach w swoich domach i spożywali dary boże. Wszystkie bóżnice w mieście już były zamknięte na klucz. Straszyły ciemnością. Świeciło się tylko w starej bóżnicy. Dzieci po cichutku uchyliły nieco drzwi i zajrzały do środka. Oniemiały. Nie chciały wierzyć własnym oczom. W całej bóżnicy był tylko jeden człowiek, ich dziadek Mojsze Jose. Owinięty w tałes z modlitewnikiem reb Jakuba Emdena w jednej ręce i ze zwojem Tory w drugiej krążył wokół podium. Mocno przyciskał do piersi Torę. Kroki stawiał powoli, a słowa modlitwy wymawiał śpiewnie na głos jak prawdziwy kantor: – Opiekunie biednych, zbaw nas.

Blady strach padł na dzieci. Nie mogły jednak powstrzymać się od śmiechu. Znowu wzięły się za ręce i pędem, co tchu, pomknęły do domu.

– No, coście widziały? Prawda, że coś pięknego? – tymi słowy powitał je wujek Ice. Śmiał się, a jednocześnie łza spłynęła mu po policzku. Raptem dzieci ogarnęła dziwna niechęć. Nie do dziadka. Bynajmniej. Do wuja.

Za to nazajutrz, w dzień Symchat Tora, dekoracja uległa całkowitej zmianie. Dziadek Mojsze Jose był nie do poznania. Dzieci pamiętały jeszcze to święto w Woronce, gdy miały własny dom. Cóż to był za dzień! Prawdziwa frajda! Symchat Tora! Całe miasteczko chodziło na rzęsach. Od rabina do prystawa. Wszyscy mieszkańcy. Jak biblijny Noe zalani w sztok. Hulano i tańczono. Dokazywano tak, że tylko boki zrywać ze śmiechu.

Symchat Tora było świętem co się zowie także w na poły gojskim Perejasławiu. Świąteczny nastrój udzielał się wszystkim. Nawet taki Żyd jak stryj Pinie upijał się niczym Noe i tańczył kozaka. Trzeba było zobaczyć, jak Żyd-chasyd w długim tałes kotn170 wywija kozaka. A cóż dopiero mówić o Dodim Kahanem. Dodie, gdy się upił, nie żałował nikomu obelg. Najlepszym przyjaciołom wygarniał wszystko, co o nich myślał. A robił to w dobrej wierze. Klął i całował jednocześnie. Wpadano do cudzych mieszkań ze świątecznym pozdrowieniem i wyciągano z pieca wszystko, co tam akurat było. Z beczek w piwnicach wyciągano kiszone ogórki. A wóda lała się strumieniem. Czymże jednak były wszystkie owe święta w porównaniu z Symchat Tora tu, w żydowskim mieście Bogusławiu? Nawet domy, nawet kamienie z bruku, wszystko dosłownie śpiewało i tańczyło. Pląsało i radowało się. Pijani byli nie tylko starsi Żydzi, ale i młodzi. Ledwo trzymali się na nogach. Nie trzeba daleko szukać. Wuj Ice, zazwyczaj spokojny Żyd i człowiek dręczony straszną melancholią, też był pod dobrą datą. Pejsy założył za uszy, zakasał poły i dawaj strugać światowca. Wszystko to jednak było niczym w porównaniu z tym, co tego dnia pokazał dziadek Mojsze Jose. Wypił wszystkiego jeden kieliszek wódki i pół kieliszka wina, ale pijany był jak osiemdziesięciu opojów razem wziętych. Dokazywał i wyczyniał takie rzeczy, że całe miasto nie przestawało o nim mówić.

Co powiecie na tego Mojsze Jose? Idźcie, zobaczycie, co Mojsze Jose wyrabia. A Mojsze Jose Hamarnik niczego nie wyrabiał. Chodził sobie tylko po ulicach i tańczył. Ale jak tańczył! Tańczył i skakał. Pląsał i śpiewał. I nie sam jeden tańczył. Tańczył we dwoje. Tańczył z szechiną171. Tańczył z samym Panem Bogiem. Rozwinął chustę i trzymał ją za jeden koniec. Drugi koniec miała trzymać szechina. Wirował niczym w tańcu z narzeczoną. Takie różne pas172. Tam i z powrotem. Na prawo i na lewo. I znowu tam i z powrotem. I znowu raz w prawo, i raz w lewo. I tak w kółko. Głowę zadarł do góry, oczy przymknął. A na twarzy uśmiech szczęścia. Strzelał palcami, pokrzykiwał i śpiewał. Coraz mocniej, coraz głośniej:

 

Mojsze radował się.
Świętem Symchat Tora.
Łamtaridom, hajda!
Cieszcie się, cieszcie się z Symchat Torą,
Łamtaridom, dom, dom!
Hajda, drajda!
 

Tłum gęstniał. Robiło się ciasno. Ilu tylko było chłopców w mieście, tylu zjawiło się na ulicy, aby powitać Mojsze Jose Hamarnika. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak on tańczy, jak wiruje, jak śpiewa. Łobuziaki wiwatowali na jego cześć, wtórując mu w śpiewie. A twarze perejasławskich sierot płonęły ze wstydu. Żeby chociaż spojrzał na którego z nich. Ale nie. On robi swoje. Ze swoją ukochaną szechiną wywija jakiegoś wesołego kozaka. Jeden brzeg chusty trzyma w swoim ręku, a drugi zapewne trzyma sam Bóg. Uśmiech nie schodzi z twarzy dziadka. Strzela palcami, tańczy, skacze i śpiewa coraz mocniej, coraz głośniej. Mojsze radował się świętem Symchat Tora.

44. Z powrotem do domu

Intrygi i plotki. Dzieci przestają być „oczkiem w głowie” w Bogusławiu. Ciągnie je do domu

Dzieciom zrobiło się ciężko na sercu i smutno, kiedy skończyły się święta i przystąpiono do rozbiórki szałasu. Znów wróciła szara codzienność. Wuj Ice bez krzty litości zabrał się do odrywania ścianek szałasu. Zdarł z dachu gałązek (człowiek bez serca), odbił deski i z morderczą zaciekłością zaczął z nich wyciągać gwoździe. (Co miał do tych gwoździ?) Zostawił tylko cztery słupy. I to było najgorsze. Gołe słupy świadczyły wymownie o dokonanym zniszczeniu. Skarżyły się i oskarżały: „Popatrzcie, Żydzi, co może stać się z żydowskim szałasem!”. Żydzi, którzy jeszcze wczoraj byli pijani jak Noe, którzy tańczyli, pląsali i wygłupiali się jak dzieci, raptem wytrzeźwieli. Stali się grzeczni, przykładni i prawie wstydzili się spojrzeć sobie w oczy. Smutek ogarnął miasto. Jednak najbardziej posmutniały dzieci, nasze sieroty z Perejasławia. Dopóki bowiem były gośćmi, dopóty czuły się w Bogusławiu nie najgorzej. Ale czas płynął i coraz częściej dochodziły do nich głosy, że są tu zbyteczne. Dziadek Mojsze Jose siedział sobie samotnie na kożuchu, ubrany w tałes i tefilin, i albo modlił się, albo studiował Pismo, albo tak sobie coś bąkał pod nosem i postukiwał palcami. Czasem cicho wzdychał i rozmawiał z Bogiem. Bywało też, że opowiadał swoim wnukom przepiękne historie o dawnych czasach lub prawił kazania moralne zarzucając im, iż nie są dość pobożni, nie chcą służyć Bogu i wydłużają w ten sposób czas diaspory. Z ich powodu nie przychodzi Mesjasz. Przez nie cierpi, niestety, wielu Żydów w piekle, a niezliczone tysiące dusz ludzkich nie mogą doznać oczyszczenia. Podobnych historii dzieci nasłuchały się już od mełameda podczas pobytu w chederze. Sporo z tego usłyszały z ust babki Mindy albo po prostu od Żydów nawykłych do umoralniania i straszenia piekłem przy każdej okazji. Miały już tych kazań powyżej uszu. Interesowała je teraz bardziej „polityka”, jaka rozgrywała się na ich oczach w domu dziadka Mojszy Josy i babci Gitl. W dzień i w nocy snuły się tu jakieś intrygi. Przekazywano tajemnice. Padały oszczerstwa. Wujek Ice i ciotka Sola nie przestawali uskarżać się na babcię Gitl, że jest skąpa, że ciężko od niej wydobyć grosz spod poduszki. Dziadek zaś jest zanadto pobożny. Tak pobożny, że niemal już zidiociały… – Postarzał się – szeptali wujostwo. Dziwnie się przy tym uśmiechali i przygryzali wargi. A babcia Gitl również skarżyła się na swoją synową i własnego jedynaka. Nie żywią do niej szacunku, nie oddają czci należnej matce. Czekają tylko, a wie to z całą pewnością, aby czym prędzej zamknęła oczy. Czekają na spadek. Wypatrują schedy. Na złość im będzie żyła i żyła, chociaż śmierć byłaby dla niej dobrodziejstwem. Na co bowiem jej takie niby-życie. Życie kaleki. Taką wspaniałą córkę utraciła. Pochowała Chaję Esterę, matkę tylu dzieci. Nieszczęsną ma dolę… Zniekształconymi przez reumatyzm rękoma ociera łzę ze swoich schorowanych oczu i przywołuje dzieci do siebie. Wyciąga spod poduszki dla każdego z nich po kilka groszy. Zauważywszy to, mała Chawa Liba, córeczka wujka, o czerwonych policzkach i malutkich wargach, natychmiast donosi o tym swojej mamie, czyli ciotce Sosi. Ta z kolei przekazuje tę wiadomość wujowi Ice. Zaczynają między sobą po cichu szeptać: – Własnym dzieciom żałuje się grosza, a dla obcych dzieci ma się ręce pełne pieniędzy. – Słyszą to sieroty i przykro im się robi. Obrzydzenie bierze.

 

Im dalej, tym gorzej. Dzieci czują, że są tu zbędne. Widzą, jak na nie patrzą podczas posiłków. Słyszą, jak za plecami mówi się o ich „apetycikach”. Chleb staje im sztorcem w gardle. Obrzydło im to wszystko. Czekają na list od ojca jak na zbawienie. Kiedy nareszcie pojadą do domu?

Dobry Bóg wysłuchał ich próśb. Nadszedł zbawienny list. Dotarł do nich za pośrednictwem perejasławskiego bałaguły imieniem Noach. Pojadą do domu. To jest właśnie ich bałaguła. Ma kryty wóz i do tego konie, jak się patrzy. Nazywa się Noach, chociaż sam każe tytułować się reb Noach. Ma jednak pewne braki: chrypkę i łysinę. Ale to nie problem. Chrypkę ma, jak powiada, od święta Symchat Tora. Popił sobie wtedy. Bo chociaż pije zawsze, ale z okazji święta wypił ponad miarę. Mówią nawet, że trzeba go było cucić… Co zaś do łysiny, ma ją dlatego, że jako dziecko nie pozwalał sobie myć i czesać głowy. Był uparty. Więc wyrywano mu włos po włosie. Jednak wszystkie te rzeczy nie miały wpływu na podróż. Co innego pomieszało im szyki. Aczkolwiek Noacha przysłano z Perejasławia do Bogusławia specjalnie po to, aby sprowadzić dzieci Nachuma Rabinowicza, ów jednak nie mógł oprzeć się pokusie przewiezienia przy okazji jeszcze kilku pasażerów. A nuż Bóg mu ich ześle. Będzie jak znalazł. Z biczem w ręku kręcił się więc dzień, dwa i trzy po targowisku. Koniki tymczasem żarły owies, a pasażerów jak nie było, tak nie było. To czekanie przyprawiało dzieci o furię. I oto nagle dobra nowina. Jadą! Najlepszy znak: Noach już nawet wytaszczył swój wóz i smaruje koła. Teraz mogą zjawić się nawet wszyscy królowie Wschodu i Zachodu. Klamka zapadła! Teraz mogą mu do wozu nasypać złota, aby zechciał tylko poczekać choć godzinkę jeszcze w Bogusławiu. Nic z tego. Może miasto spalić się lub zapaść w otchłań! Nie znacie reb Noacha! Dzieci wpadają do mieszkania. Żegnają się z kolegami, ze starą bóżnicą i żółtą bóżniczką. Żegnają się z dziadkiem i babcią. Dziadek Mojsze Jose, rzecz jasna, prawi im tymczasem morały. Nakazuje im prowadzić się dobrze, jak przystało na prawdziwych i porządnych Żydów. Babcia Gitl pokręconymi rękoma wyciera oczy. Od wujka Ice i cioci Sosi dzieci słyszą tylko chłodne słowa pożegnania: – Jedźcie w zdrowiu! – Ta parka z pewnością byłaby zadowolona z ich wyjazdu, gdyby nie jedno ale. Otóż nie wszystkie obce dzieci wyjeżdżają. Ich radość zostaje zmącona. Wyjeżdżają tylko chłopcy. Dwie dziewczynki nadal pozostają w Bogusławiu. Dlaczego? To bardzo proste. Babcia Gitl powiedziała, że nie dopuści do tego. Nie pozwoli, aby dzieci jej Chai Estery wpadły w ręce macochy.

Wuj Ice uśmiecha się, gładzi swoje pejsy i nie spuszczając wzroku z poduszek mówi:

– Dobrze. A to, że chłopcy wpadną w ręce macochy, jest w porządku? Cha, cha!

– Co porównujesz chłopców do dziewcząt? Czyż chłopak słucha macochy? Chłopak wychodzi na cały dzień do chederu, a dziewczyna co? Dziewczyna pozostawi je cały dzień w domu i niańczy dzieci macochy…

Wujek Ice nie jest jeszcze całkiem zadowolony. Głaszcze pejsy, patrzy na poduszki, uśmiecha się dyplomatycznie i tak powiada:

– A co by było, gdyby wszystkie dzieci były dziewczynkami? Cha, cha!

– To bym wszystkie dziewczynki – odpowiada babcia – zostawiła u siebie.

Wujek Ice kontynuuje rozmowę. Tym razem już bez uśmieszku, w sposób oględny:

– A skąd byś, dla przykładu, wzięła pieniądze na utrzymanie tylu dziewcząt?

– Bóg pomógłby mi – odpowiedziała babcia spokojnie. – Oto przecież pomógł mi wychować takiego kadysza jak ty, który czyha na spadek po mnie i boi się, że dla niego nie starczy…

– Ice! – woła męża ciocia Sosia. – Ice, chodź tu, muszę ci coś powiedzieć.

Dzieci mają pociechę z babci Gitl. Podziwiają spryt, z jakim załatwiła wuja Ice. Jak zręcznie go obciachała. Ponadto cieszą się z podróży do domu.

Trochę nie w smak poszło im zasłyszane słowo „macocha”. Po raz pierwszy dowiedziały się o tym. O, będą więc miały macochę? A dlaczego macocha jest zła? Tak zła, że babcia Gitl już zawczasu lituje się nad nimi? Warto, na Boga, zobaczyć taką macochę. Warto już pojechać do domu.

Do domu! Do domu! Do domu!

164kijanka (daw.) – drewniana łopatka do prania bielizny. [przypis edytorski]
165Bet Hamikdasz – Świątynia Pańska w Jerozolimie. [przypis edytorski]
166kidusz – błogosławienie wina w sobotę i święta. [przypis edytorski]
167Bnej Adam (Bnej Odom) – „synowie Adama”, ludzie. Nazwa modlitwy odmawianej podczas składania ofiary z koguta przed nadejściem Jom Kipur. [przypis tłumacza]
168gebe a. gabaj – urzędnik gminny, starosta bóżnicy, administrator. [przypis tłumacza]
169sztrajml – chasydzki kapelusz obramowany lisim futrem. [przypis tłumacza]
170tałes kotn – mały tałes, kaftanik z cyces noszony na co dzień. [przypis edytorski]
171szechina – Duch Boży. [przypis tłumacza]
172pas (z fr.) – krok w tańcu. [przypis edytorski]

Weitere Bücher von diesem Autor